Pełniący posługę duszpasterską w Rosji, Walter Ciszek - amerykański jezuita polskiego pochodzenia - uznany za "szpiega Watykanu", zesłany na Syberię, przeżył dzięki wierze
ISBN: 978-83-7505-318-0
wyd.: WAM 2009
Na stronach tej książki przeczytacie coś, co może się wydać dziwną i godną uwagi powieścią. Ale nie jest to powieść. Jest to prawdziwa historia, utrwalona na jednej z najdumniejszych kart współczesnej historii jezuitów.
Pełniąc jak gdyby rolę ewangelisty, mam przywilej opowiedzenia, jak się ta historia skończyła. Byłem tam sam, a nieczęsto ma się okazję być obecnym przy tym, jak człowiek powraca ze śmierci do życia. Mogę też powiedzieć coś o tym, jak się ta historia zaczęła. Potem muszę pozostawić stronom tej książki rozwinięcie pełnych dziejów owych lat ukrytych za Żelazną Kurtyną i może zaproponować, że nowy rozdział powinien jeszcze zostać napisany.
Ta — długa, skomplikowana, prawie niewiarygodna, przebiegająca przez życie całego pokolenia tych starszych spośród nas — historia zaczęła się w 1939 r.
Podczas gdy ta historia rozgrywała się po drugiej stronie ziemi, miliony zmarły, stoczono wielką wojnę, wynaleziono bombę wodorową, rozpoczęto loty orbitalne dokoła Ziemi, dzieci rodziły się i wzrastały, zakładały rodziny, a czterech papieży zasiadało na Stolicy Piotrowej. Było dla mnie wielkim szczęściem to, że znałem bohatera tej historii na sześć czy siedem lat przed jej początkiem. Byliśmy razem w kaplicy, w korytarzach, na ścieżkach wijących się dokoła domu, gdzie obaj złożyliśmy pierwsze śluby jako jezuici, na wzgórzu falistego krajobrazu Pennsylvania Dutch, na zachód od Reading. Znałem go w owych dawnych dniach jako schludnego młodego atletę, obiecującego lingwistę, nieoszczędzającego się w pracy, spokojnego, ale wyróżniającego się dyspozycyjnością młodego jezuitę wrażliwego na ideały Towarzystwa. Pamiętam też, że zawsze umiał uruchamiać na nowo sprawy z pozoru już stracone. Trzydzieści kilka lat temu przyjaciel mój opuścił to wzgórze pewnego czerwcowego dnia, a ja pozostałem tu. Nie spotkaliśmy się już więcej, gdy nagle...
Mój telefon zadzwonił około 1545 11 października 1963 r. Głos w słuchawce należał do starego nauczyciela i przyjaciela, naszego dawnego prowincjała, o. Johna McMahona, mówiącego z Auriesville w stanie Nowy Jork. Usłyszał on właśnie od o. Johna Daleya, prowincjała Maryland, który wizytował wtedy Auriesville, że tego dnia o 1600 Departament Stanu miał podać do prasy niezwykłą wiadomość.
W zamian za dwóch agentów rosyjskich, którzy zostali ujęci w naszym kraju, Związek Radziecki zdecydował się wypuścić dwóch obywateli amerykańskich. Tego popołudnia dwaj Amerykanie mieli wsiąść do samolotu w Londynie, by wylądować w Międzynarodowym Porcie Lotniczym Idlewild w Nowym Jorku. Ojciec McMahon życzył sobie, by „America” opublikowała sensacyjną wiadomość o tej „historii stulecia”.
I naprawdę była to historia stulecia. Były to dzieje tego samego nieustraszonego młodego jezuity, który opuścił nasz nowicjat w Wernersville w 1932 r., by najpierw w Woodstock, a potem w Rzymie kontynuować studia przed święceniami kapłańskimi w obrządku bizantyjskim (wschodnim); który przybył do Polski jako proboszcz w 1939 r.; który następnie został pochłonięty przez wielką falę II wojny światowej; i który — gdy ta fala spłynęła z powrotem na Wschód — został wessany w terra incognita Związku Radzieckiego i więcej o nim nie słyszano. Myśleliśmy o tym wszystkim następnego ranka, 12 października, przygotowując się na spotkanie z nim na Idlewild.
Tego ranka odprawiliśmy w jego intencji mszę św. o godz. 430 w kaplicy Campion House, rezydencji redakcji „Ameriki”.
Następnie w półmroku świtu, udałem się samochodem z o. Robertem Grahamem i o. Eugeniuszem Culhane z naszego domu zakonnego do portu lotniczego.
Kiedy jechaliśmy w niesamowitym cieniu nowych, dziwnych, niedokończonych budowli World Fair, ktoś z nas przypomniał ostatnią kartkę pocztową, która przyszła z Polski w 1940 r. Ktoś inny przypomniał, że w 1947 r. przypuszczaliśmy, iż on nie żyje i odprawiliśmy zwyczajowe msze Towarzystwa za zmarłego współbrata, a jego nazwisko zostało wydrukowane w oficjalnym spisie zmarłych synów Towarzystwa. Jechaliśmy dalej, przeżywając ponownie dzień, w którym nagle z jakiejś nieznanej miejscowości w północnej Syberii przyszedł list — pismo było niewątpliwie jego — potem drugi list, a później jeszcze kilka. Przyniosły one prośby o ubranie i ciepły płaszcz, o parę butów. Innym razem prosił o zestaw książek. Wszystkie te listy były podpisane nazwiskiem naszego przyjaciela.
Przybyliśmy do Idlewild. Zastanawialiśmy się, czy to naprawdę będzie on? Czy może ktoś inny, kto przywłaszczył sobie jego nazwisko lub ukradł jego papiery? Jak będzie wyglądał? Co zrobiły z niego lata spędzone na Syberii, gdzie tak długo pracował w kopalniach? Czy nas rozpozna? Czy będzie jeszcze mówił po angielsku? Czy będzie zdrów na ciele i na umyśle?
Samolot BOAC nr 501 z Londynu wylądował o czasie. Punktualnie o 655 wielka maszyna zatrzymała się na asfaltowym pasie. Razem z rodzicami młodego Marvina McInena, który został zwolniony równocześnie z naszym przyjacielem, staliśmy tam — z wytrzeszczonymi oczami — kiedy schodki podtoczono do samolotu, a jego drzwi otworzyły się.
Dwaj powracający więźniowie wysiadali pierwsi. Szybko zeszli po schodkach — najpierw wysoki, o zapadniętych policzkach chłopak dwudziestoczteroletni, student uniwersytetu Fullbright, aresztowany z oskarżenia o szpiegostwo w Związku Radzieckim dwa lata temu, następnie niski, krępy, siwy mężczyzna z okrągłą twarzą, dobrze po pięćdziesiątce. Ten starszy miał na sobie ciemnozielony płaszcz, szare ubranie i granatową koszulę. Po wyjściu z samolotu włożył na głowę duży, opadający na czoło, ciemnofioletowy, rosyjski, filcowy kapelusz. Wszystko to stało się w okamgnieniu. Dwaj powracający weszli prawie automatycznie w kordon policji nowojorskiej, która natychmiast otoczyła ich i zaczęli raźno maszerować, jak zaprawieni do tego więźniowie, do Immigration Office.
Przez chwilę pomyślałem, że ten krzepki Rosjanin musi być — bo wyglądał naprawdę, jakby nim był! — członkiem jakiejś odwiedzającej nas delegacji sowieckich kołchoźników czy techników. Potem zrozumieliśmy. Przeszedł obok nas krokiem marszowym w asyście policji, zanim to zaświtało nam w głowach. Wszedł do Urzędu Celnego, zanim rzeczywiście uświadomił sobie, że jest znowu w ojczyźnie, że były tu jego siostry, by spotkać go wraz z delegacją starych współbraci jezuitów sprzed dwudziestu pięciu lub trzydziestu lat.
Powstrzymuję się od powiedzenia czegokolwiek więcej o tych pierwszych chwilach spotkania i wzajemnego rozpoznania się z rodziną. Nawet elokwencja Gabe Pressmana nie mogła przekonać urzędników Departamentu Stanu, by pozwolili fotografom utrwalić tę scenę. Jest jednak wiele wspomnień z tego październikowego poranka: zamieszanie w sali dziennikarzy, gdzie pięć kamer i czterdziestu fotografów w świetle jupiterów uwijało się dokoła naszego przyjaciela. Później była długa rozmowa w siedzibie „Ameriki”, kiedy po raz pierwszy zaczął opowiadać siostrom i współbraciom jezuitom o tych latach w Rosji i zakończył, opróżniając swe kieszenie, by pokazać, że ma jeszcze kilka rubli i 74 kopiejki, otrzymane jako reszta po wypiciu herbaty na dworcu lotniczym w Moskwie.
Po mszy św., kiedy zasiedliśmy do amerykańskiego śniadania z jajkami na boczku, pobłogosławił jedzenie po polsku. Powiedział, że ostatni raz siedział przy stole z przyjaciółmi cztery dni przedtem, kiedy jego ukochani ludzie z Abakanu wydali na jego cześć pożegnalne przyjęcie na modłę syberyjską.
Pamiętam także jego powiedzenie, że przez te wszystkie lata ani przez jeden dzień nie był chory... i że zawsze jakoś udawało mu się kontynuować swą pracę kapłańską — czasem odprawiając mszę na pamięć na swojej skrzynce w baraku, gdzie mieszkał, albo przy innych okazjach w głębi lasu na pniu po ściętym drzewie.
Przypominam sobie, że powiedział, iż nigdy nie zwątpił w swą siłę i obowiązki kapłańskie. Nigdy nie kwestionował wiary, w której został ochrzczony i wyświęcony, by być drugim Chrystusem.
Jak już powiedziałem, nieczęsto ma się okazję być świadkiem tego, jak człowiek wraca ze śmierci do życia. My, jego współbracia jezuici, mieliśmy ten przywilej rankiem 12 października, kiedy nasz stary przyjaciel, jakby nowy Kolumb, przyleciał samolotem BOAC nr 501, by ponownie odkryć Amerykę i podjąć na nowo życie wolnego człowieka.
Ci, którzy przeczytają tę książkę, będą mieli też ten rzadki przywilej podzielić doświadczenie człowieka, który powrócił z doliny śmierci. Powrócił do nas z kopalni i obozów pracy na Syberii — z włosami prawie białymi, z rękami powykręcanymi od pracy górnika i mechanika, lecz niezłamany, z umysłem niezdeprawowanym i z sercem pełnym współczucia dla ludzi, którym poświęcił całe swe życie jako kapłan. Otrzyma z pewnością nasze pochwały, ale nie prosi o nie. Prosi tylko, abyśmy spróbowali uchwycić znaczenie tego, co z łaską Bożą wycierpiał — znaczenie życia przeżytego jako świadectwo tego, że miłość Chrystusowa nie zna granic.
Tak skończyła się jego historia. Ale czy się skończyła? Czy w rzeczywistości skończy się kiedykolwiek? Będzie bowiem opowiadana i powtarzana przez pokolenia w długich, czarnych szeregach jezuitów. Dzisiaj tam — w Poughepsie czy Wernersville, czy Woodstock, na środkowym zachodzie, na południu czy na dalekim zachodzie Stanów Zjednoczonych, w Rzymie czy w Kanadzie, w Anglii czy w Indiach, w Australii czy w Japonii — są nowi rekruci oczekujący dnia, kiedy będą mieli okazję zapisać swój rozdział historii, która dopiero zaczęła się od o. Waltera Ciszka.
Czytając to, co nastąpi, dodaj lub ujmij jakieś słowo tu i tam. Cofnij się w głąb historii o blisko 400 lat. Zmień nazwę „Tower” na „Łubianka”. Zamiast adresatki „Elżbiety” wstaw nazwisko aktualnego przywódcy ZSRR. Zamiast „studentów angielskich” użyj terminu „ludzie wolnego świata”.
Następnie czytając historię o. Waltera Ciszka, przypomnij sobie błogosławionego Edmunda Campiona i zakończenie owego wymownego dokumentu wiary zwanego Campions Brag (Wyzwanie Campiona), napisanego prawie 400 lat temu do Jej Królewskiej Mości Królowej Angielskiej:
Wiele niewinnych rąk wznosi się codziennie do nieba za ciebie ze strony tych studentów angielskich, których potomstwo nigdy nie zginie, którzy za morzami, nabierając męstwa i wystarczającej wiedzy dla swego celu, są zdecydowani nigdy cię nie porzucić, lecz albo zdobyć niebo dla ciebie, albo umrzeć na twoich dzidach.
A co do naszego Towarzystwa wiedz, że utworzyliśmy ligę — wszyscy jezuici na świecie, których następstwo i mnogość musi przewyższyć wszystkie praktyki Anglii — by radośnie dźwigać krzyż, jaki na nas włożysz, i nigdy nie zwątpić w odzyskanie ciebie, dopóki mamy choć jednego z naszych w twoim Tower, poddanego torturom czy umierającego w twoim więzieniu. Koszt jest obliczony, przedsięwzięcie zaczęte; jest ono Boże, nie można mu się oprzeć. Tak wiara została zaszczepiona i tak musi być przywrócona.
Thurston N. Davis, SJ
redaktor naczelny
czasopisma „America”
opr. aw/aw