Kościelna wiosna

Fragment książki zatytułowany "Czego potrzebuje ksiądz?"

Kościelna wiosna

Ksiądz Biskup Grzegorz Ryś, Krystyna Strączek

Kościelna wiosna

Znajdź swoje miejsce w Kościele.
Poczuj mocne tętno wspólnoty.

ISBN: Kościelna wiosna
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2013

Wybrany fragment
Czego potrzebuje ksiądz?

Rozdział V

CZEGO POTRZEBUJE KSIĄDZ?

Czy trudno być księdzem we wspólnocie?

 

Myślę, że nie. Skoro osiemdziesięcioletni ksiądz Chowaniec wciąż prowadzi oazę... Tego się nie da robić inaczej, jak tylko będąc głęboko osobiście przekonanym. Bo przecież nie na zasadzie pracy wykonywanej na rzecz kogoś drugiego. Ksiądz Franciszek jest emerytem, od dawna może sobie siedzieć w ciepłych bamboszach i czytać książki. Co mu każe jechać w środku zimy prowadzić rekolekcje dla młodzieży, dla której mógłby być pradziadkiem? Tymczasem on nie ma żadnego kłopotu ze znalezieniem z nimi wspólnego języka! Formy adoracji, być może gorszące dla młodszych od niego proboszczów, jego nie gorszą ani nie dziwią. Wie, że młody człowiek potrzebuje się wypowiedzieć po swojemu.

 

Więc to jednak szczególna predyspozycja kapłana?

 

Pewnie trzeba by ją nazwać charyzmatem.

 

Ksiądz Biskup użył też słów: „osobiste zaangażowanie”. Czy nie jest tak, że księża trochę boją się nowych wspólnot? Prowadzenie ich wymaga bowiem zgody na inną relację duchowny—świecki niż ta, którą wszyscy znamy z duszpasterstwa tradycyjnego.

 

Myślę, że już nadchodzą czasy, gdy księża będą się bali żyć bez wspólnoty. Ksiądz, jak każdy inny wierzący, potrzebuje grupy ludzi, z którymi się modli i którzy podzielają jego wiarę. To nie sprawa predyspozycji psychologicznych czy potrzeb społecznych. Nie w tym rzecz. Tu wchodzi w grę ryzyko utraty wiary. Jeśli ciągle funkcjonuję w grupie ludzi, co do których mam podejrzenie, że w dużym stopniu nie podzielają moich przekonań, to musi wpływać na mnie destrukcyjnie. Kapłan także przeżywa trudności w wierze. Święcenia przed tym nie chronią, niby dlaczego miałyby? Sama Ewangelia pokazuje, że ksiądz potrzebuje wspólnoty wiary z nie-księdzem. Przecież to Maria Magdalena przychodzi do Piotra, by mu powiedzieć: „Jezus Chrystus zmartwychwstał”. Czyli potrzebował Piotr tej Marii Magdaleny czy nie potrzebował? Może mu się wydawało, że nie potrzebował. Ale Chrystus wiedział lepiej i mu ją posłał. Kiedy rozmawiam z młodymi księżmi, mówią, że po dwóch czy trzech latach kapłaństwa zaczynają szukać wspólnoty, bo chcą dalej przeżywać formację. Istnieje oczywiście formacja stała dla księży organizowana w diecezjach przez biskupów. Ale ona ma wymiar kilku spotkań w roku. A jeśli ktoś potrzebuje systematyczności i konsekwencji? Można odpowiedzieć, że dla księdza wspólnotą powinno być jego prezbiterium, czyli grupa kapłanów w parafii. Tak, powinno być. W rzeczywistości jednak czasami bywa, a czasami nie. Dość dużo mamy w Polsce parafii jedno- czy dwuosobowych, wtedy trudno mówić o jakimkolwiek doświadczeniu wspólnotowym. Czasami znów brak życiowego konkretu we wspólnym przeżywaniu wiary. Bo fakt moich święceń i święceń drugiego księdza wcale nie od razu nas na siebie otwierają. Odprawimy nawet razem Eucharystię, ale czy będzie nam łatwo szczerze porozmawiać, czym ta Eucharystia jest dla jednego i drugiego? Niekoniecznie.

Młodzi księża dość często stawiają też temat samotności. Kiedy zostałem rektorem krakowskiego seminarium, pojechałem do Paryża przyjrzeć się modelowi seminarium kardynała Jeana-Marie Lustigera. Ten model jest bardzo nastawiony na życie wspólne. Nie ma jednego budynku seminaryjnego, klerycy mieszkają w małych domach podzieleni na grupy po sześciu—ośmiu, z przełożonym, formatorem. To niekoniecznie są koledzy z roku. Studiujący filozofię przebywają w oddzielnych domach. Ale już studiujący teologię (w naszych warunkach od trzeciego do szóstego roku), z diakonami włącznie, są w grupach przemieszani. Robią wszystko wspólnie: modlą się, pracują, odpoczywają, przyrządzają posiłki, sprzątają i tak dalej. Oczywiście skoro tak funkcjonuje seminarium, podobnie powinien wyglądać model prezbiterium. Dlatego księża w diecezji paryskiej nie pracują w pojedynkę. Parafie są łączone i obsługiwane przez zespół kilku księży. Czy to ważne zjawisko dotrze do nas? Myślę, że tak.

Odpowiedź na pytanie, jak się ksiądz czuje we wspólnocie, wynika zatem z tego, jakie ma on faktycznie potrzeby. I na ile sobie uświadamia wszystkie wezwania związane z jego osobistym przeżywaniem wiary, a nie tylko ze sferą obowiązków „zawodowych” sprowadzonych do posługiwania wspólnocie parafialnej przez sprawowanie sakramentów i głoszenie słowa Bożego. A czy we wspólnocie nowego ruchu ksiądz może czuć się pomniejszony, bo nie stoi ponad ludźmi? Gdyby tak myślał, pokazywałoby to, jak bardzo można wykrzywić pojęcia mające w Kościele swoje dość oczywiste znaczenia. Bo mówimy ciągle: posługiwanie, służenie, służba, ale ostatecznie wszystko sprowadzałoby się do pytania: „Kto tu rządzi?”, tak?

 

Niewykluczone.

 

We wspólnotach właściwie formowanych i prowadzonych nikt nie ma wątpliwości co do wyjątkowości księdza. Ale ona nie polega na byciu osobą o szczególnych zaletach osobistych. Kapłaństwo wytwarza wyjątkowość właśnie przez funkcję sprawowania Eucharystii i głoszenia Słowa w imieniu Kościoła. Nikt z pozostałych zrobić tego nie może. Jak księdza nie ma, wspólnota nie odprawi Eucharystii. Mogą urządzić liturgię pokutną, ale kto ich rozgrzeszy? Pytanie jednak brzmi: czy możliwość rozgrzeszania, konsekracji chleba i wina oraz przemawiania w imieniu Kościoła w czasie liturgii stawia kapłana ponad wiernymi czy pod nimi? Czy oni są dla niego, czy też on dla nich? Zresztą patologiczne przeżywanie tej relacji jest możliwe po obu stronach. Ksiądz może się sadzić na nie wiadomo kogo, ale i ludzie również przeżywają czasem swoje relacje z kapłanem w sposób niewłaściwy. Pisze o tym Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian. Oto cała wspólnota podzieliła się, bo jeden mówi: „Ja jestem Apollosa”, drugi: „Ja Kefasa”, trzeci: „Ja Pawła”, czwarty: „A ja Chrystusa”. Paweł zaś stwierdza, że jest dokładnie na odwrót: Kefas jest wasz, Apollos jest wasz i Paweł jest wasz, wy jesteście Chrystusa, a Chrystus Boga. Tak wyglądają właściwie ustawione relacje w Kościele. W tym wypadku jednak to nie Paweł, tylko Koryntianie mieli problem.

W poszczególnych wspólnotach zostały nawet wypracowane specjalne znaki, które wskazują na wyjątkowość osoby kapłana. W Polsce niestety niewielu prezbiterów stosuje we wspólnotach neokatechumenalnych jeden z nich, bardzo ważny. A w Londynie wspomniany proboszcz Alan zaczął mnie formować właśnie od takiego wyjaśnienia: „Na początku Eucharystii jest wprowadzenie, a potem śpiew na wejście. Wtedy właśnie wchodzisz i siadasz na swoim miejscu. Wszyscy dalej stoją i śpiewają, ale ty siadasz”. Znam wielu prezbiterów, którzy tego nie robią, bo się wstydzą. Jak oni mogą siedzieć, skoro inni stoją?! Ale właśnie siadaj, bo uobecniasz Głowę tego zgromadzenia. Wstydzisz się? OK, potraktuj to jako wezwanie do pokory: nie Ty jesteś tutaj istotny, tylko twoje kapłaństwo i Jezus Chrystus, którego uobecniasz. I przy całej świadomości, kim jesteś, siadaj i zastanawiaj się, dlaczego Pan Bóg takiego dziada wybrał do pełnienia tej funkcji. Jeśli prezbiter przeżywa napięcie, powinien je przeżywać w pokorze i prawdzie. A jak nie potrafi, niech nie narzeka potem, że wspólnota nie rozumie, kto to kapłan. Miał wiele razy szansę zadbać, by wiedzieli.

Sam wcześniej, zanim zostałem biskupem, nigdzie poza ruchami nie miałem wrażenia, że słucha się mnie tak intensywnie. Nie zapomnę, jak jeździłem z niepełnosprawnymi na rekolekcje. Pierwsze wrażenie, kiedy wychodzi się głosić Słowo, jest takie, że by człowieka zjedli. Tak są otwarci. Dla kontrastu opowiem, jak niegdyś głosiłem kazania pasyjne dla kleryków — myślę, że się na mnie za to nie obrażą. Doświadczenie zupełnie niezapomniane. Wchodzisz na ambonę i widzisz trzysta par oczu (bo wtedy w krakowskim seminarium tylu było kleryków), a w każdej czytasz: „No, zobaczymy, czy masz coś do powiedzenia”. Te chłopaki mają za sobą kilka lat teologii, kazań wysłuchali już bądź ile. Dlatego: „Zobaczymy”. Gdy odkryją, że, no tak, facet ma coś do powiedzenia — wyjmują zeszyty. Zaczynają notować. Po co notują? Będą mieć gotowe kazania pasyjne, jak już zostaną księżmi. Oceniają: „A, to się nadaje”, „Dobry wzór kazania pasyjnego”. Głosząc im Słowo, trzeba naprawdę stanąć na wysokości zadania, żeby odkryli, że to nie żadne ćwiczenia z homiletyki. Że właśnie przeżywamy coś istotnego w wierze. Stoimy, i ja, i oni wobec Słowa skierowanego do nas. Albo każdy z nas znajdzie na nie odpowiedź, albo je odrzuci. Paradoksalnie ci, którzy mówią: „A tam, nas nie słuchają”, miewają największe kłopoty ze słuchaniem Słowa i braniem go do siebie. W końcu zawodowcy. Mówię to, mając na myśli także samego siebie.

 

Trochę inna niż księdza diecezjalnego jest sytuacja zakonnika we wspólnocie ruchu eklezjalnego. Czy istnieje napięcie między przynależnością do wspólnoty zakonnej a przynależnością do ruchu?

 

Rzeczywiście trzeba rozgraniczyć przypadki księdza diecezjalnego i zakonnika.

Podtrzymuję przekonanie, że o wiele lepszym modelem jest przynależność do wspólnoty niż jej religijne obsługiwanie, jednak rzeczywiście z zaangażowaniem kapłana może się wiązać pewien kłopot. Ja sam, przy całym otwarciu na Drogę Neokatechumenalną, nie godziłem się, żeby klerycy krakowskiego seminarium chodzili na katechezy wstępne, a potem wstępowali do wspólnoty, w czasie kiedy jeszcze studiują. Co innego seminarium Redemptoris Mater — urodzone z charyzmatu Drogi. Alumni odbierają tam formację zaproponowaną przez Drogę Neokatechumenalną, oczywiście w połączeniu z przygotowaniem do kapłaństwa. Natomiast osobiście nie widziałem powodu i nie widzę go do tej pory, żeby kleryk, który ma określony model formacyjny w seminarium diecezjalnym, ma swoich ojców duchownych, prefektów, wskazane tematy formacji duchowej, odbywał jeszcze gdzieś, za przeproszeniem, „na boku”, inną formację. To może rodzić napięcie między jednym a drugim przekazem, jednym a drugim własnym zaangażowaniem. Owszem, kleryków ciekawych Neokatechumenatu zabierałem na liturgię pokutną czy na czuwanie paschalne, ale zawsze mówiłem: „Będziesz chciał, wstąpisz na Drogę po święceniach”. Bo uważam, że dla księdza diecezjalnego może to być bardzo piękny sposób przeżywania własnej wiary.

Pewien problem może się też pojawić w przypadku zakonnika. Nie widzę przeszkód, żeby angażował się w jakikolwiek ruch, musi jednak pamiętać, gdzie jest jego wspólnota macierzysta. Przecież powołanie do życia zakonnego jest powołaniem do życia we wspólnocie. Wstąpił do danego zakonu, bo odkrył w sobie jego charyzmat. To absolutnie nie powinno go zamykać na rzeczywistość Kościoła, przeciwnie, charyzmat z definicji otwiera na Kościół. Ale najgłębiej powinien się jednak utożsamiać z własnym zakonem. Natomiast z tym wcale nie musi kolidować posługiwanie i przeżywanie wiary także z ludźmi świeckimi w ramach ruchu eklezjalnego. Wymaga to jednak dojrzałości wszystkich stron: zakonnika, wspólnoty zakonnej i wspólnoty świeckich, żeby go nie chciała wchłonąć i nie tłumaczyła mu: „Tutaj dopiero jesteś zakonnikiem, a nie w tym skostniałym i starym klasztorze”.

 Myślę, że ostatecznie napięcie nie wytwarza się między zjawiskami w Kościele, tylko w człowieku — między nim a innymi. Te zjawiska — stare i nowe — nie są, rzekłbym, niepojednywalne ze sobą. Powtórzę: tu przepływ doświadczeń może być równie dobrze w obie strony.

 

Jest jeszcze jeden wymiar wspólnotowości: duchowny zostaje poznany po prostu jako człowiek, ze wszystkimi swymi trudnościami osobistymi i problemami. To rodzi braterstwo i czasem prowadzi do mówienia na „ty”. Ale czy taka relacja nie bywa trudnością dla księdza?

 

Mówienie na „ty” nie jest powszechne w ruchach. To specyfika chyba tylko Drogi Neokatechumenalnej. A i tak zawsze najpierw pyta się księdza, czy sobie tego życzy. Osobiście myślę, że ten szczegół niewiele zmienia w relacjach, i dlatego podpowiadałem klerykom, żeby się nie zgadzali. Owszem, później, gdy ksiądz zostaje członkiem konkretnej wspólnoty, nie widzę przeciwwskazań. Natomiast jeśli wspólnota sama nie podejmuje tego tematu, nie ma się po co wyrywać. Niczego się w ten sposób nie zyskuje. Najłatwiej jest przejść na „ty”, ale to buduje tylko bardzo naskórkową jedność, w takiej więzi nie ma żadnej głębi. Sam z pewną grupą osób mam bliskie kontakty duchowe, mówię do nich po imieniu, a oni do mnie „proszę księdza”. Teraz w ogóle mają kłopot, jak się zwracać. W każdym razie nie wytwarza to żadnego napięcia. Bo nieistotne, jak się do kogo mówi, ale jak się ludzie względem siebie zachowują.

Natomiast sprawa wzajemnego poznawania jest ważna. By znów odwołać się do Drogi Neokatechumenalnej: podczas zakończenia etapu formacji, czyli tak zwanego skrutynium, ksiądz, jak każdy inny członek wspólnoty, siada przed ekipą katechistów i daje świadectwo wiary. Katechiści pytają go o sprawy nieraz bardzo osobiste, a on jest wezwany, wobec wspólnoty, by objawić swoje problemy. To naprawdę może być trudne, o wiele trudniejsze niż przechodzenie na „ty”. My jesteśmy przyzwyczajeni do warunków, jakie stwarza życie na plebanii — niemal w pojedynkę. W nasz celibat wpisuje się przekonanie: żyję sam i moje problemy są tylko moje. Czasem towarzyszy temu po prostu niechęć do przerzucania własnych kłopotów na innych. Jakim prawem miałbym to robić? Wolę już nieść ten ciężar sam, skoro Pan Bóg wezwał mnie do życia w pojedynkę. Daje się zauważyć, że księżom wcale nie jest łatwo mówić o swojej osobistej wierze. Nie wiem, czy świeckim przychodzi to łatwiej, być może w ogóle trudno o tym mówić. Ale na ile znam księży, rzadko rozmawiają między sobą o takich sprawach, chyba że się wyjątkowo przyjaźnią. Sam akurat mam takie grono przyjaciół. Spotykamy się niby na brydża, ale już po jednym robrze zaczynamy rozmawiać a to o tym, czym jest dla nas Kościół, a to, jak rozumiemy ten czy inny fragment z Ewangelii.

Kiedyś, gdy byłem jeszcze dość młodym kapłanem, napisałem dla miesięcznika „Znak” tekst o prywatnej wierze księdza. Odbił się szerokim echem, debatowano nad nim. Ale problem jest naprawdę istotny: w przypadku księdza zakłada się wiarę, a w dodatku także brak jakichkolwiek kłopotów z nią. Co więcej, sam ksiądz może coś takiego zakładać, do momentu aż zderzy się z faktem, że nie wierzy. Albo że jego wiara bardzo osłabła i w danej sytuacji życiowej nie umie Bogu zaufać. Ksiądz jest tak formowany, że bardzo nastawia się na służbę innym, a nie na własne nawrócenie.

 

Księża wstydzą się kłopotów z wiarą?

 

Boją się stać zgorszeniem i antyświadectwem. Samotność popycha ich do radzenia sobie samemu, co bywa bardzo trudne.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama