Świadectwo prezbitera i katechisty po 15 latach we Wspólnotach Neokatechumenalnych
To było dla mnie wielkie odkrycie, że ludzie świeccy, żyjący w małżeństwach czy samotnie, potrafią tak przekonywująco i z takim duchem głosić Ewangelię. Ten odklerykalizowany sposób głoszenia Słowa urzekł mnie najbardziej i przekonał do wejścia na Drogę Neokatechumenalną świeccy mówili ciekawiej
Do Neokatechumenatu zachęcili mnie i wprowadzili moi współbracia jezuici. Pierwszym z nich był o. Lech Rynkiewicz SJ (pracujący w Radiu Watykańskim), który jeszcze w czasach mojego nowicjatu, pod koniec lat siedemdziesiątych, nauczył nas, nowicjuszy, paru pieśni neokatechumenalnych, które wtedy bardzo mi przypadły do gustu. Drugim współbratem, którego wpływ okazał się decydujący, był o. Alfred Cholewiński SJ, profesor biblistyki (m.in. w Papieskim Instytucie Biblijnym w Rzymie), pierwszy Polak, który wszedł na Drogę Neokatechumanelną, a potem przeszczepił ją do Polski. To on, wiosną 1983 r., zaprosił mnie na katechezy neokatechumenalne głoszone w Krakowie. Byłem wówczas klerykiem studiującym filozofię. Muszę przyznać, że pierwszym moim celem było wtedy poznanie jeszcze kilku z tych pieśni, które swego czasu tak się mi podobały... Szybko jednak przekonałem się, że Neokatechumenat to coś o wiele więcej niż ładne pieśni.
Pierwszą rzeczą, która mnie niesamowicie zaskoczyła, był fakt, że katechezy głosili przede wszystkim ludzie świeccy, i że robili to tak dobrze, iż ja, który miałem za sobą dziesiątki a może i setki godzin wysłuchanych wykładów i konferencji z duchowości, słuchałem ich z niezwykłym zainteresowaniem. Mówili innym językiem niż moi ojcowie duchowni czy wykładowcy. „Wysuszony” przez intelektualizm studiów filozoficznych chłonąłem ich słowa niczym gąbka. To było dla mnie wielkie odkrycie, że ludzie świeccy, żyjący w małżeństwach czy samotnie, potrafią tak przekonywująco i z takim duchem głosić Ewangelię. Myślę, że ten właśnie, odklerykalizowany sposób głoszenia Słowa, urzekł mnie najbardziej i przekonał do wejścia na Drogę Neokatechumenalną.
Jak to jest być księdzem w Neokatechumenacie? To doświadczenie liczy sobie u mnie już ponad piętnaście lat. Jest piękne, ale i trudne. Piękne, bo poprzez wspólnotę rzeczywiście doświadcza się Kościoła jako oblubienicy, wchodzi się w bardzo osobistą i osobową relację z konkretną wspólnotą. Nie jest to grono ludzi, które można sobie dobrać według własnego upodobania — jest po prostu dane; a z drugiej strony jest ono na tyle nieliczne (ok. czterdziestu osób), że nie da się wybierać jednych, a wykluczać innych.
Prezbiter — bo tak, zgodnie ze starochrześcijańskim nazewnictwem, określa się księdza w Neokatechumenacie — jest bratem we wspólnocie. Mówi się więc do niego per „ty”. To usuwa dystans związany w rolą księdza, utrwalony w polskiej mentalności, daje mocne poczucie akceptacji i umożliwia żywe reakcje na wszystko, co się mówi i czyni; reakcje pozytywne w sensie pochwał, jak i ostrej krytyki. Księdzu bardzo ciężko jest zdjąć z siebie ciężar powinności bycia wzorem do naśladowania dla świeckich. Mnie ten ciężar pomogła zdjąć właśnie wspólnota. Doświadczyłem, że bardziej mnie kochają i potrzebują takiego, jaki jestem, niż takiego, jakim według ogólnie przyjętych standardów powinienem być. To uwalnia, umożliwia prawdziwy rozwój bez świadomego czy podświadomego aktorstwa.
To zbratanie ze świeckimi wiąże się z bardzo mocną i często podkreślaną Neokatechumenacie świadomością, że prezbiter sprawujący Eucharystię, sakrament pokuty czy przewodniczący Liturgii Słowa działa in persona Christi. Grzesznik jak inni i wybrany zarazem, działający in persona Christi — to misterium, z którym sam prezbiter i wspólnota uczą się żyć na co dzień. To tajemnica powołania, rodząca z jednej strony w księdzu napięcie pomiędzy własną zwyczajnością i słabością a niezwykłością wybrania, a z drugiej, wśród świeckich w duszpasterstwie tradycyjnym przynosząca czasami zgorszenie, kiedy ta zwyczajność i słabość mocniej się ujawnią. We wspólnocie natomiast sytuacje takie stają się okazją do żywego doświadczenia, jak Bóg jest mocny w ludzkiej słabości. Sam byłem świadkiem, jak wspólnoty modliły się (nie wyłączając nocnych czuwań) za swoich prezbiterów, którzy popadli w tarapaty i to takie, jakimi ludzie powszechnie się gorszą.
Jest jednak i druga, trudna strona bycia prezbiterem we wspólnocie, wynika to z oczekiwań oblubienicy, a są one wysokie. Nie tyle chodzi o oczekiwania moralne, ile czasowe — wspólnota zawsze chce mieć swego prezbitera. Nie jest prawdą, że doskonale sobie radzi bez prezbiterów — jest dokładnie przeciwnie. Są takie okresy w ciągu roku, że — gdybym się nie bronił — nie miałbym ani jednego wieczoru wolnego. Ciągle byłbym w tej czy innej wspólnocie: już to jako brat, już to jako prezbiter albo jako katechista innych wspólnot.
Każda ekipa katechistów, prowadząca katechezy czy dalsze etapy formacji, ma swojego prezbitera, inaczej nie może działać. Do absolutnie wyjątkowych należą sytuacje, kiedy brakuje kapłana, a wynikają one zawsze z nieprzewidzianych sytuacji losowych. Prezbiter spełnia bowiem, oprócz funkcji liturgicznej, jeszcze inną, bardzo ważną rolę: jest gwarantem prawowierności tego, co jest głoszone bądź dokonywane. Owszem, jest prawdą, że znakomitą większość katechez i rozmów z braćmi prowadzą świeccy katechiści, ale prezbiter w każdym momencie ma prawo do interwencji, jeśli tylko uzna, że coś jest niezgodne z nauką Kościoła. Są też katechezy, które tradycyjnie głosi prezbiter.
Zdarzają się, niestety, także takie wspólnoty, które przez pewien, niekiedy nawet dłuższy czas, zmuszone są obyć się bez swego prezbitera. Jako katechista prowadzący i takie wspólnoty dobrze wiem, jak one cierpią i co robią, aby pozyskać księdza. Nierzadko jest to niekończące się proszenie znanych i nieznanych kapłanów o choćby jednorazową posługę. Doświadczenie wskazuje, że wspólnoty bez prezbitera wcześniej czy później zaczynają tracić członków, a czasem nawet się rozpadają. Przyczyny są jasne i wynikają z samej natury Kościoła: wspólnota chrześcijańska, która żywi się Słowem Bożym i Eucharystią, nie może pozostać sobą bez żywego związku z Kościołem hierarchicznym. Owszem, charyzmat i hierarchia zawsze pozostają w pewnym napięciu, lecz bez tego napięcia nie ma duchowego rozwoju.
Z brakiem prezbiterów borykają się nie tylko polskie Wspólnoty Neokatechumenalne, te problemy występują również w innych krajach. Szczególnym problemem jest potrzeba prezbiterów do tzw. ekip katechistów wędrownych, którzy opuszczają stałe miejsca zamieszkania i udają się niekiedy na odległe kontynenty, aby tam swoim życiem i słowem głosić Ewangelię. Żeby zapewnić im odpowiednio przygotowanych prezbiterów, powstały na gruncie Neokatechumenatu diecezjalne seminaria „Redemptoris Mater”. W sumie, rozsianych po świecie, jest ich już ponad pięćdziesiąt. Podlegają miejscowym biskupom i, oprócz uformowania prezbiterów dla ekip katechistów wędrownych, mają na celu także ubogacenie miejscowych diecezji, często cierpiących na brak księży. Tak więc Wspólnoty Neokatechumenalne nie tylko potrzebują księży, ale i dają ich Kościołowi.
o. Stanisław Łucarz, jezuita, wykładowca historii filozofii starożytnej i patrystycznej na Wydziale Filozoficznym Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie, jest prezbiterem i katechistą we Wspólnotach Neokatechumenalnych.
opr. ab/ab