Twarze kapłaństwa (3)

Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 3

Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:

1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?

2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?

3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?

4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?

5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?

 


Ks. Franciszek Kamecki

1. Moja droga do kapłaństwa nie była poprzedzona ani analizą intelektualną, ani specjalnym przygotowaniem rekolekcyjnym, ani żadnym olśnieniem duchowym czy nagłym nawróceniem. Nie mam przeżyć Szawła spod Damaszku, który w tajemniczym spotkaniu z Panem Jezusem dowiedział się, że prześladowanie Kościoła jest prześladowaniem Jego samego. Bliski mi jest mój patron św. Franciszek z Asyżu, syn bogatego kupca, który znalazł rozwiązanie problemu nierówności i nędzy przez rozdawanie ojcowskich bławatów biednym, ponieważ usłyszał pomysł na życie od Jezusa: "Franciszku, trzeba odbudować Kościół." Kiełkowały we mnie idee Franciszkowe: nie mieć nic, wyrzec się wszystkiego i iść za Jezusem.

Rezygnuję z liści 
skóry gałązek konarów
wyrzekam się pnia
korzeni źródła
ziemi
i początku
i oparcia
Zapadam się
w Twoją wielką wodę Boże
bo Ty jesteś moją wilgocią
i powietrzem
i łąką i słońcem
i poranną ziemią
i tysiącem pszenicznych kłosów
pomnożonych w następne tysiące
i zmielonych na mąkę i na chleb
dla milionów

2. Wychowałem się w wiejskiej rodzinie. Bogu dziękuję za to, że miałem pobożnych rodziców. Ich postawa: Pan Bóg był, jest i będzie poza jakąkolwiek dyskusją i mędrkowaniem. To fundament wszelkich odniesień. Matka odpowiadała niekiedy na trudności i pytania: nie możemy do końca znać mądrości Boga. Franek, wiesz, Pan Bóg wszystko obmyślił dobrze, my wiemy mało i musimy być pokorni. Musimy Boga szukać i odnajdywać. Jego głos trzeba chcieć usłyszeć. Tylko głupi uważa, że Bóg milczy. On nie milczy. On mówi cicho, łagodnie; rozumie, a czasem nawet krzyczy. Nie możemy podskakiwać z pięściami i czerwonym nosem przed Panem Bogiem. Zobacz, jaki jest słoń, a jaka jest pchła. Albo jaki jest wszechświat, a jaka szpileczka. My jesteśmy jak te szpileczki. Piękne są szpileczki, nawet błyszczą, potrafią ukłuć i coś przymocować. Ale z nich nie zbudujesz drabiny do nieba.

Ojciec mało się wypowiadał. Jeździliśmy na ryby i całymi godzinami bez słów trzymaliśmy stare, bambusowe kije nad wodą, przyglądając się drobnym błyskom fal, zmieniającym się kolorom wody. Czasem plusk rybki wyskakującej ponad taflę jeziora albo większe chlupnięcie, albo rechot żaby.

Oprócz mnie starsza o 4 lata siostra Zdzisława, dziś z mężem i dwoma synami, oraz dwóch braci - pierwszy, młodszy o 6 lat Feliks, jest księdzem, drugi, o 13 lat młodszy Andrzej, ma żonę i czterech synów. Stolarnia ojca, 2 ha ziemi matki - jeden kawałek z łąką i polem, drugi - nad jeziorem z bardzo stromą górą i lucerną, dwa ogrody, struga, za płotem staw, niedaleko duży neogotycki kościół z wysoką wieżą. Gęsto zabudowana duża wieś Cekcyn w Borach Tucholskich z kilkoma przedwojennymi piętrowymi gmachami... Od 6 roku życia jako ministrant kręciłem się blisko kościoła. Nieraz kosiłem koniczynę lub saradelę dla owiec księdza proboszcza. Malowałem coś przy kościele. Potem często odwiedzałem księdza, ilekroć wracałem na wakacje. Ksiądz proboszcz Paweł Rynkowski był człowiekiem z humorem. Dużo się modlił. Dawał mi pieniądze na książki, a potem na farby, pędzle, papier akwarelowy i płótno. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek uczynił coś, co byłoby dla mnie zgorszeniem lub odpychało od kapłaństwa. Lata 1953-54 były dla niego niedobre. Wiem, że wielokrotnie nocował po kryjomu u moich rodziców albo ojciec szedł do plebanii na noc. Bardzo przeżywałem wówczas grozę stalinizmu. Wieczorami radio "Pionier" ciągle "brzęczało" w sypialni rodziców, ponieważ ojciec słuchał Wolnej Europy.

Kończyłem szkołę podstawową. Byłem jedynym uczniem, który jeździł na zimowe zawody sportowe (powiatowe, wojewódzkie i ogólnopolskie) i przywoził dyplomy. Często pracowałem na rzecz szkoły, malując i rysując różne gazetki, tabele, plansze. Lubiłem być zajęty. Organizowaliśmy grupy wojskowe z drewnianymi karabinami i pozorowaliśmy walki między jednym a drugim końcem wioski. Robiłem samoloty ze śmigłami, które kręciły się na wietrze. Hodowałem różne odmiany królików, także małe kurki i ozdobne hałaśliwe koguciki. Montowałem ości na kiju do łowienia szczupaków w rowach przy łąkach, co zostało potem zakazane jako kłusownictwo i kaleczenie ryb. Występowałem też w szkolnym zespole tanecznym i recytatorskim. Na początku VII klasy (szkoła podstawowa miała wówczas tylko siedem klas) wszyscy otrzymaliśmy legitymacje ZMP. W domu matka obejrzała legitymację, dała mi w twarz ("w pysk") i kazała legitymację oddać w szkole. Dziś wiem, że to był rodzicielski gest edukacji politycznej syna. Pewnego razu pani wychowawczyni powiedziała: "Dam ci taką opinię, iż nie dostaniesz się do żadnej szkoły średniej." W maju 1954 ksiądz proboszcz ogłaszał nabór uczniów do Collegium Marianum w Pelplinie. Pamiętam dobrze tę niedzielę, kiedy późno w nocy trzeba było glanspapierem wypucować trumnę w stolarni i polakierować ją, aby w poniedziałek rano mogła być zabrana. Ojciec mnie zapytał: - Czy chcesz się uczyć? - Chciałbym - odpowiedziałem. I to był ten jeden z momentów przełomowych mojego życia. Otrzymałem zapewnienie od ojca: postaram się o jakąś szkołę dla ciebie.

3. U mnie w domu nie było kultu książek. Przeskok do poziomu inteligenckiego był trudny i długi. Nie wiem, dlaczego ojciec chciał, abym się uczył (w latach 50. niewielu ze wsi szło do średnich szkół). Widocznie to była ta jego intuicja i otwartość na nowe możliwości dla syna. Po maturze był zdziwiony moją decyzją wstąpienia do seminarium. Myślał, że będę stolarzem (ponoć najlepiej się nadawałem). Ojciec był konsekwentny: uważał za swój obowiązek, aby omijając powiatowe miasto, ulokować mnie w jakiejś szkole. Znał osobiście paru księży, między innymi ks. Józefa Rocławskiego, który przyjaźnił się z naszym księdzem proboszczem. Egzamin w Collegium Marianum w Pelplinie zdałem, ale się nie dostałem z powodu dużej ilości zgłoszeń. Po raz drugi na egzamin jechałem z ojcem do Wejherowa za Gdynię (200 km) i tam dostałem się do małej szkoły kościelnej Leoninum, bez praw państwowych.

Po ośmiu miesiącach - podczas sportów zimowych - zdarzył mi się wypadek, który miał i ma dla mnie przełomowe znaczenie: kości prawej nogi wyszły zupełnie ze stawu kolanowego. Pobyt w czterech kolejnych szpitalach, wydatki rodziców, bo szkoła nie miała ubezpieczeń; noga kulawa do dzisiaj, bez żadnej renty. W szpitalach poznałem cierpienie, ludzi chorych oraz książki w bibliotece. Bo ja byłem zdrowy, głowa cała, żołądek też, tylko noga dokuczała i uniemożliwiała chodzenie. Miałem okazję do rozmyślań. Głębiej musiałem patrzeć na ludzki los. Zdawało mi się, że jestem bardziej dorosły niż moi koledzy. I dziś myślę podobnie. Życie mnie hartowało. Potrafiłem rozerwać przysłowiową paszczę lwa.

Od 15 roku życia musiałem z czegoś rezygnować. Już wiedziałem, że noga mnie ogranicza. Że muszę się liczyć z realiami i z cierpieniem. Doszedłem do wniosku, że cierpienie jest potrzebne, jest niezwykle twórcze. Że Pan Bóg nas "zadrapał" bólem, abyśmy mieli łatwość myślenia o rzeczach naprawdę ważnych. Że nasza egzystencja jest z natury ułomna, krucha, niesamodzielna, niesamowystarczalna... Nie jesteśmy sami z siebie. Te rozmyślania, lektury, notki czytającego (w piętnastym roku życia miałem już za sobą dwukrotną lekturę Trylogii Sienkiewicza), próby ujęcia wszystkiego jednym słowem, obrazem, dobrym sformułowaniem doprowadziły mnie do... malowania oglądanego świata, a potem do zapisywania bardziej prawdziwej rzeczywistości: mało rozpoznawalnej jego głębi. Głębi tego świata w nas i obok nas. W Epilogach Jakuba (kolejnym tomiku poezji) umieściłem motyw zranionego Jakuba, który został naznaczony przez Boga w tajemniczym zmaganiu się i przeżywaniu głębi Niewidzialnego pod osłoną nocy.

W tych to okresach życia najwyraźniej kształtował się wybór: pomysł na życie. Jezusowa oferta człowieczeństwa. Był to wybór kapłaństwa.

Kalectwo nogi eliminowało mnie z towarzystwa, z pierwszeństwa na zabawie lub w sporcie. Pokornie przyjmowałem te jego skutki jako dające do myślenia, a nie jako przegraną. Dość wcześnie zaakceptowałem taki kulawy sposób na życie. Z którymś kolejnym gipsem stałem nawet na bramce, aby nie rezygnować z gry w piłkę nożną. W sali gimnastycznej ćwiczyłem na poręczach, aby nogi były zwolnione z wysiłku. Matka potem mówiła: widzisz, Franek, jakie to mądre, Pan Bóg dał ci sutannę, aby nie było widać zbyt mocno krzywej nogi. Wobec tego kalectwa wymyśliłem sobie franciszkową rolę "zapchajdziury". Kiedy ktoś gdzieś czegoś odmawia, godzę się na zastępstwo i na zaradzenie trudnościom. Jest dla mnie najlepiej, gdy dopiero po czyjejś rezygnacji otrzymuję zaproszenie. Czuję, że taki "zapchajdziura" też jest pożyteczny. Wprawdzie nie potrafię zapchać wielkich dziur w Kościele (jeżeli w ogóle takie istnieją, przy zachowaniu tej metaforyki), ale małe dziurki na pewno są i warto je zasmarować, naprawić. Polubiłem pozycję "ostatniego". Ostatni będą pierwszymi. Ale zapewne pierwsi w miłosierdziu Bożym nie będą ostatni. To dobra pozycja w samym kącie życia. Nieraz mówiłem sobie lub pisałem do znajomych: zajmuję teraz miejsce na tyłach tego świata, skąd przesyłam pozdrowienia. Ktoś jest z przodu i ktoś z tyłu.

Gdzie ogrody i wodospady
w krainie cudów pod okiem opatrzności 
pod gołębiem pod krzyżem
schylam się nisko
aby uznać trójcę osób
jedno w wielości
jeden punkt na linii prostej
jedynkę konieczną przed tysiącem pustych zer
aby nigdy nie było nicości
aby nigdy nie było łatwo
aby nigdy nie było prosto
Wystarczy jedyne słowo
które stało się ciałem
skoro połączyło nieziemskie z piaskiem
doczesną trumnę wydłużyło w nieskończoność
pył przestał być kurzem
rdza zaczerwieniła się
robak zamilkł
śmierć spaliła się ze wstydu.

Jestem wdzięczny wielu ludziom: profesorom, pisarzom, filozofom, artystom, kapłanom, kolegom, młodzieży, oazowiczom, grajkom-gitarzystom i innym, zwłaszcza studentom, absolwentom wyższych uczelni, bliskim mi niektórym młodszym twórcom kultury, parafianom, licznym ludziom świeckim w parafii, przyjaciołom, z którymi tyle godzin dyskutowałem, rozmyślałem wspólnie pod namiotami, słuchając muzyki, tekstów, podziwiając wszelką twórczość, indywidualność, to, co ludzie sami z siebie mogą i potrafią, co nie jest powtarzaniem czyichś poglądów... Współpracownikom, którzy z niczego potrafią wyczarować sens i dobro... Najbardziej przecież piękne jest to, co moje, co wynika z moich decyzji, przemyśleń, darów Bożych. Dziękuję tym, którzy pobudzili mnie do hemingwayowskiego wysiłku starego człowieka na morzu, walczącego z przeciwnościami, aby nie utracić swojej złowionej ryby, tym, którzy pomogli mi wierzyć, że człowiek nie jest stworzony do klęski...

Wtedy krystalizowało się moje powołanie. Powiedziałem Panu Jezusowi: wyrzekam się dla Ciebie, Panie Jezu. Tak sensownie ułożyło się moje życie, że wyrzekanie się jest moją ścisłą dyscypliną i ascezą. Biorę kawał mojego drzewa i idę za Tobą. Dokąd?

4. Entuzjazmowałem się zmianami w Kościele. Jan XXIII został papieżem, gdy byłem na I roku w seminarium. Czytałem w "Tygodniku Powszechnym" wszystko, co się ukazywało o tym papieżu, o Soborze Watykańskim II, o Pawle VI. Nowe spojrzenie zaczęło dominować w Kościele, ekumenizm, szacunek dla każdej religii, szczególne uznanie dla tych, którzy prawdziwie Boga szukają, którzy pragną prawdy... przekonanie, że i oni należą do Kościoła. To znaczy, że inaczej trzeba rozumieć tezę, iż poza Kościołem nie ma zbawienia. Że jest znakiem jedności. Że Kościół jest wielki, powszechny, dla każdego. Że jest otwarty dla poszukujących. Że ja jako ksiądz jestem dla wszystkich. Nie jestem dla jednej osoby ani dla jednej rodziny, ani dla jednej partii, ani dla jednej orientacji intelektualnej czy teologicznej.

Moje kapłaństwo musiałem poszerzać. Seminarium nie dało mi nowego spojrzenia na Kościół, chociaż miałem wybitnych profesorów i uważnie ich słuchałem (Buxakowskiego, Znanieckiego, Piszcza, młodego wówczas Pasierba). Nie przykładałem się za bardzo do egzaminów, bo wiedziałem, że schematy teologiczne mnie nie interesują. Czytałem Biblię często i chętnie. Czytałem literaturę, poezję. Wtedy debiutowałem w "Tygodniku Powszechnym" i dużo publikowałem w "Więzi". Lektury były dla mnie olśnieniem. Czytałem Camusa, Sartre’a, Kołakowskiego. Artykuły w "Znaku". Bardecki, Turowicz, Skwarnicki, Herbert, Grochowiak, Mrożek, Krzysztoń, Jastrun... Egzystencjalizm, personalizm. Potem miałem szczęście słuchać Hryniewicza na KUL-u, Blachnickiego, Kudasiewicza, Majewskiego, Szafrańskiego, Sawickiego, Krąpca, katechistów z Włoch, wielu gości odwiedzających KUL. Były sympozja, rozmaite "tygodnie", poznawałem nowe ruchy w Kościele... Od 15 lat jestem proboszczem i przerobiłem dom katechetyczny w Grucznie na rekolekcyjny. Odbywają się u mnie rekolekcje oazy rodzin podczas wakacji, w innych miesiącach różne ORAR-y, konwiwencje neokatechumenalne, ewangelizacyjne spotkania młodzieży, a także dni kultury chrześcijańskiej, na które zapraszam nowych twórców, promuję świeże grupy, parafianom umożliwiam kontakt z tzw. wielką sztuką czy sztuką eksperymentalną.

5. Piszę o tym, aby uzasadnić tezę o potrzebie przeciwstawienia się rutynie. Rutyna, oswojenie się z byciem księdzem, formalizm - to, najogólniej mówiąc, największe z dwóch istotnych zagrożeń dla księdza. Ksiądz musi się przeciwstawić "łatwości bycia księdzem". Przecież rok kościelny jest, jaki jest, i niedziele są po sobotach. I ksiądz nie może przestawić niedzieli na środę. I kręci się w tej karuzeli zegarka i dni. Jak w tej anegdocie: czy ksiądz jest, czy go nie ma, o określonej godzinie msza wychodzi. To jest bardzo jednostajny rytuał. I może się okazać, że to jest ładne i kolorowe, ale nie jest twórcze, nie jest naznaczone moją osobowością.

Otóż ja staram się często siadać przed pustą kartką i wciąż od nowa programować swoją pracę. Muszę mieć kolejny pomysł szczegółowy na przeżycie dnia, tygodnia, miesiąca. I tu pojawić się może drugie zagrożenie: brak wiedzy, brak lektury, brak bieżącej orientacji w dynamice Kościoła. Po prostu brak formacji. To tak jakbym wszedł na wielki stadion i nie wiem, gdzie usiąść, i nie wiem, co będzie i jak mam się zachować. Trzeba poświęcać kilka godzin dziennie na przeżywanie Kościoła, swojej wiary w Kościele, swoich powinności wobec wiernych i wobec świata. Tyle jest dokumentów Kościoła, tyle przemówień Ojca Świętego, tyle rzymskich instrukcji... Tyle rzeczy jest do zrobienia w Kościele, że aż głowa boli od niemożności. Dam jeden przykład. Bardzo ważna rzymska instrukcja sprzed 10 lat o przeżywaniu tajemnicy paschalnej. Kto ją zna? Ile razy była drukowana w Polsce? Wspaniałe inspiracje dla nas, mądre sprostowania, zalecenia i postulaty! A my nic o niej nie wiemy! Dlatego siadam przed pustą kartką, aby coś z tych kościelnych zaleceń wprowadzić w życie. Niczego nie wymyślam. Nie słucham giełdy kapłańskiej, która jest fałszywą perspektywą (kapliczką, a nie Kościołem - jak to określił biskup Życiński; w kręgu księży szkoda czasu i energii na pseudofilozofie o dziejowym spisku, o masonerii i Żydach, na pseudopomysły duszpasterskie). Wyzwalanie się z rutyny i śledzenie reformującego się Kościoła jest moim programem kapłańskim. To mnie satysfakcjonuje i sprawia mi radość. Nieraz ta radość jest okupiona latami kryzysu i konfliktu. Na przykład 10 lat musiałem być na pozycji przegranej wobec władz kościelnych, które nie zgodziły się na sensowne projekty adaptacji liturgicznej wewnątrz kościoła neogotyckiego. Dopiero w tym roku pozwolono mi zrealizować sensownie część wnętrza. Parafianie się cieszą. Księża mi gratulują. Wyszło lepiej, niż myślałem. Nikt nie wie, ile cierpienia musiałem w sobie znieść. Musiałem udawać przegranego, głupio pokornego, posłusznego.

6. Moja praca ze świeckimi układała się dobrze. W ciągu 15 lat nigdy nie kolektowałem; ani ja, ani wikariusz (obecnie od dłuższego czasu jestem bez wikariusza). Nigdy nie ogłaszałem niczego ważnego, jeżeli nie zostało przedyskutowane na zebraniu jednej z rad parafialnych. Nigdy nie działam w pojedynkę. Robię często zebrania i spotkania ze świeckimi (z radami, a mam cztery: programowa, ekonomiczna, duszpasterska i młodych), z katechetkami (mam osiem wykształconych, a będę miał niebawem dwanaście), z zespołem Caritas, z pracownikami (parafia ma dwadzieścia rejonów, w których świeccy kierują m.in. rozdawaniem opłatków, pomagają biednym, zgłaszają sprawy ze swego rejonu). Mam sześciu nadzwyczajnych świeckich szafarzy Komunii świętych. Jest Klub Symeona i Anny (gromadzi emerytów - członków i sympatyków). Jest sześć kręgów różańca misyjnego. Jest Akcja Katolicka (w fazie zaczątkowej, na razie będzie się zajmować bardziej turystyką i zabawami parafialnymi; obecnie raz w tygodniu jest prowadzony przez instruktorkę aerobik z modlitwą). Jest apel papieski prowadzony przez świeckich każdego 16. dnia miesiąca. Uważam Mszę świętą bez włączania świeckich (czytania, modlitwa wiernych, ewentualnie śpiewanie psalmu, składanie darów ofiarnych itp.) za niezbyt poprawną.

W kontaktach i w całej postawie księdza jest konieczny dialog. Dialog jest nie tylko zasadą Kościoła dzisiaj, ale wymogiem współczesności. Bez dialogu nie może być więzi ze świeckimi. Poprzez dialog ewangelizuję, idę w ten świat zbuntowanych ludzi i ukrytego Boga, który jest, ale nie narzuca się. Jestem ewangelizatorem, więc zawsze po stronie Boga, zawsze po stronie miłości, zawsze po stronie słabych. Uczę się od mojego Mistrza Jezusa, który kazał schować miecz, nadstawić drugi policzek, przebaczać, zło dobrem zwyciężać.

KS. FRANCISZEK KAMECKI, ur. 1940, przyjął święcenia w 1964. Kapłan diecezji pelplińskiej, poeta. Wydał tomy wierszy: Parabole Syzyfa (1974), Sanczo i ocean (1981), Epilogi Jakuba (1986).

 


Paweł Kozacki

1. Dlaczego zostałem księdzem? Bo Pan Bóg władował mnie do zakonu, a kapłaństwo było tego konsekwencją. Stało się to podczas drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Pod Jasną Górą. Skakałem w szale radości, trzymając ebonitowe rurki kilkumetrowego transparentu z napisem "Młodzież od dominikanów", gdy nagle zadałem sobie pytanie: "Co ja tu robię?" Nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Przestałem skakać, siadłem na plecaku. Pytanie o teraźniejszość przemieniło się w pytanie o przyszłość. Przeczułem, że trzeba będzie wstąpić do zakonu. Chodziłem wtedy z dziewczyną, miałem rozpocząć studia, nie chciałem zostawiać kolegów, z którymi działaliśmy w konspirze. Wszystko było barwne i ciekawe, a bycie w zakonie wcale tak bardzo mi nie odpowiadało. Trochę się broniłem. Zdążyłem zdać na polonistykę i otrzymałem indeks. Coś jednak tak bardzo wpychało mnie w zakon, że już po dwóch miesiącach od tej pierwszej myśli chodziłem w habicie.

Wstąpiłem do dominikanów, bo należałem do dominikańskiego duszpasterstwa prowadzonego przez ojca Jana Górę. Jeżeli miałem wtedy jakąś wizję kapłaństwa, to ucieleśniał ją mój duszpasterz. Zapamiętałem go z tamtego czasu jako przebojowego w działaniu, błyskotliwego w dialogach, bezpośredniego w kazaniach, otoczonego sporą grupą młodych ludzi, z którymi się spotykał, wyjeżdżał na wycieczki i wakacje. Chciałem zostałem zostać drugim Janem Górą.

2. Czy ta wizja się zmieniła? Tak, radykalnie. Miejsce Jana Góry zajął Pan Jezus. To, co w chwili powołania uważałem za istotę kapłaństwa, okazało się zaledwie jedną z jego form. Dopiero gdy przestąpiłem progi klasztoru, zacząłem poznawać życie zakonne. Dowiedziałem się, na czym polegają śluby posłuszeństwa, czystości i ubóstwa, doczytałem, co stanowi o istocie charyzmatu dominikańskiego. Dowiedziałem się też dziesiątków innych rzeczy, których istnienia wcześniej nie podejrzewałem. Przed wstąpieniem nie byłem zbyt pobożny. Niedzielna msza święta i pacierz, najczęściej odklepywany, zupełnie mnie satysfakcjonowały. Dopiero w zakonie zacząłem codziennie uczestniczyć we mszy świętej, systematycznie się modlić, czytać Pismo Święte. Wszczepiony w zakon czerpałem pełnymi garściami z jego tradycji i bogactwa. Myślę, że najważniejsza była dla mnie formacja zakonna. Dopiero na jej gruncie odkryłem powołanie do ojcostwa, dojrzewałem do kapłaństwa. Muszę dodać, że wstępowałem do zakonu jako osiemnastolatek. Siedem lat formacji, jaką przeszedłem, było okresem intensywnego poznawania świata. Miałem szczęście wzrastać u boku moich starszych współbraci: Aleksandra Hauke-Ligowskiego, Jana Andrzeja Kłoczowskiego, Jacka Salija, Macieja Zięby... Siła ich osobowości, styl ich duszpasterzowania, polecone przez nich lektury, kontakty z bardzo rozmaitymi ludźmi, jakie stały się moim udziałem, kształtowały moje kapłaństwo. Nie do przecenienia jest też dar życia wspólnego, jakiego zaznałem podczas studiów. W zakonie zrodziły się moje najistotniejsze przyjaźnie. Starsi bracia, wchodzący w kapłaństwo przede mną, dzielili się swoimi doświadczeniami. Nie jestem w stanie policzyć, przez ile godzin omawialiśmy blaski i cienie kapłaństwa. Dzięki szczerości święconych wcześniej braci nie wchodziłem w życie kapłańskie po omacku. Miałem w pamięci zarys drogi, jaką oni przebyli. Choć bowiem moje posługiwanie kapłańskie okazało się oczywiście jakoś inne od ich drogi, to ich rady pomogły wybrnąć z niejednej trudnej sytuacji.

3. Muszę od razu wyjaśnić, że nie ma w moim życiu takiej trudności, która stawiałaby pod znakiem zapytania moje powołanie. Dzięki Bogu nie było takiego momentu, w którym żałowałem swojej decyzji o naśladowaniu Pana Jezusa na drodze zakonnej i kapłańskiej. Trudności, o których piszę poniżej, mogły popsuć mi humor, odebrać zapał, osłabić na jakiś czas zaangażowanie, ale nigdy nie podważyły wiary w sens tego, co robię.

Pierwszy rok kapłaństwa zbiegł się z pierwszym rokiem nauczania katechezy w szkołach. Szybko zdałem sobie sprawę, że doskonale wiem, co chcę przekazać, tylko nie wiem, jak to zrobić. Cała mądrość teologiczna okazała się nieprzydatna w sali pełnej rozwrzeszczanych dzieciaków, a żaden z moich wykładowców nie wspomniał, jak postępować ze znudzonymi licealistami. W ogólniaku na pierwsze lekcje religii przyszło sto procent młodzieży. Potem było ich coraz mniej. Gdy po trzech miesiącach wszedłem do sali lekcyjnej, nie było w niej nikogo. Przez piętnaście minut siedziałem, mając poczucie absolutnej klęski.

Inną trudnością była dla mnie samotność. Przez kilka lat żyłem we wspólnocie, w której nie miałem bliskiego przyjaciela. Kogoś, komu można zaufać do końca, powierzyć swoje tajemnice, trudności, nastroje, niepowodzenia. W obliczu najtrudniejszych spraw byłem sam. Żyłem w poczuciu, że daję z siebie wszystko, by wyprowadzić ludzi z bardzo powikłanych sytuacji, a gdy stawali na nogi, odchodzili. Nie mogłem mieć o to do nich jakichkolwiek pretensji. Po dwóch latach takiego życia przyjechałem do Krakowa na święcenia kapłańskie moich młodszych współbraci. Po przybyciu dowiedziałem się, że jeden z neoprezbiterów, mój przyjaciel Jarek Głodek, ma przybyć do Szczecina. 24 godziny później okazało się, że Jarek zostaje w Krakowie, a do Szczecina przyjdzie ktoś zupełnie inny. Wtedy płakałem po raz pierwszy od czasów dzieciństwa.

Jeszcze inną trudnością są chwile bezradności. Nie jest łatwo być świadkiem czyjegoś odchodzenia od Pana Boga. Wielokrotnie towarzyszyłem ludziom, którzy przez długie tygodnie czy nawet miesiące zmagali się ze swoją słabością, niewiarą, poczuciem bezsensu. W końcu na moich oczach odchodzili w niewiarę, podejmowali wybory sprzeczne z duchem Ewangelii, pogrążali się w różnego rodzaju kretyństwach, które niszczyły ich życie, rujnowały ich rodziny. Pozostaje modlitwa i gorzka myśl, że może czegoś z mojej strony zabrakło, może nie wykorzystałem jakiejś szansy, a może w którymś momencie popełniłem błąd, którego dałoby się uniknąć.

Drugim rodzajem bezradności jest bezowocność mojego głoszenia Ewangelii. Nie jest to nawet bezradność wobec ludzi niewierzących czy zupełnie inaczej myślących, którzy odrzucali moje przepowiadanie, negowali mój sposób widzenia świata. Bardziej bolesne są sytuacje, w których ludzie deklarujący się jako osoby wierzące tak naprawdę utrzymują bardzo luźne związki z Panem Jezusem. Zdarza się, że przychodzą do mnie bliżsi lub dalsi znajomi, bo chcą, bym pobłogosławił ich małżeństwo lub ochrzcił dziecko. Jest mi bardzo przykro, gdy okazuje się, że czekająca nas uroczystość będzie w dużym stopniu imprezą folklorystyczną. Formalnie bez zarzutu, wewnętrznie bez treści przeżytej przez zainteresowanych. Próbuję rozmawiać, tłumaczyć, ukazywać. Bywa jednak, że trafiam na mur nie do przeskoczenia. Prowadzimy dialog głuchych, bo ja próbuję doprowadzić tych ludzi do prawdziwego spotkania z Panem Jezusem, a oni nie wiedzą, o co mi właściwie chodzi. Zbliża się dzień sakramentu, wychodzę do ołtarza bez wiary w sens tego, co się dzieje. Mam poczucie, że coś schrzaniłem, że moja wiara była zbyt letnia, a świadectwo zbyt blade, skoro nie potrafiłem przekazać tym ludziom skarbu, którym sam żyję. Pozostaje zaufanie, że Pan Jezus znajdzie jakiś sposób, by przebić się do ich serc, ale w danym dniu wiem, że są zamknięci na łaskę.

Ciągłą bolączką jest zbyt mała ilość czasu w stosunku do liczby wezwań. Po pierwszym roku posługi kapłańskiej, gdy zakończył się rok szkolny i minęło największe napięcie, organizm się zbuntował. Przez tydzień miałem wysoką gorączkę. Musiałem podjąć wysiłek rezygnacji z niektórych funkcji, uświadomienia sobie, że nie jestem zbawicielem świata, że bez sześciu godzin snu mój organizm przestaje spełniać pokładane w nim nadzieje i dlatego nie zdołam odpowiedzieć na wszystkie wezwania, jakie pojawią się na horyzoncie. Czasem bardzo trudno jest odmówić człowiekowi, który przychodzi i prosi o pomoc, a ja wiem, że mogę mu jej udzielić tylko kosztem kogoś innego. Dylemat, czy w danej chwili być z rozpadającym się małżeństwem, nastolatką, która zaszła w ciążę, czy kimś uwikłanym w jakieś sekty, nigdy nie jest łatwy.

4. Co utwierdza mnie w powołaniu? Na to pytanie najtrudniej mi odpowiedzieć. Moje kapłaństwo niesie w sobie tyle pięknych i radosnych chwil (nawet tych trudnych), że przekonanie o słuszności wyboru tej drogi jest jakoś oczywiste. Jednak największą radością jest chyba świadomość, że udało się komuś pomóc w drodze do Boga. Bycie kapłanem daje niepowtarzalną okazję towarzyszenia ludziom w ich wzroście, przełamywaniu słabości płynących z grzechu, wzrastaniu w łasce. To niesamowite być świadkiem działania Boga w człowieku.

Obrona przed rutyną, bylejakością i zurzędniczeniem? Myślę, że w moim wypadku ważniejsza jest obrona przed wyjałowieniem. Mam bowiem czasem wrażenie, że już wszystko powiedziałem, że moje kolejne kazanie jest powtarzaniem myśli, które wszyscy już słyszeli. Obrona ta polega na codziennym zmaganiu się, by nie popaść w aktywizm, by znajdować czas na osobistą modlitwę, przygotowanie homilii czy konferencji, przeczytanie książek, których w danym momencie nie muszę akurat czytać. Jest to rzeczywista walka, nawał zajęć jest bowiem tak ogromny, że można by z powodzeniem wpaść w czysty pracoholizm.

5. Gdy po święceniach udawałem się na moją pierwszą placówkę do Szczecina, zakładałem, że zawsze i wszędzie będę współpracował z ludźmi świeckimi. Założenie to wypływało z doświadczeń krakowskich, spotkań z ludźmi, którzy chcieli robić coś przy swoich parafiach, a natrafiali - jak twierdzili - na opór lub bierność swoich duszpasterzy. W Szczecinie okazało się jednak, że świeckich chętnych do współpracy nie ma tak znowu wielu. Napotkałem raczej bierność i sporo czasu minęło, zanim udało się stworzyć rzeczywiście działającą grupę. Myślę, że choroba klerykalizmu tak samo drąży świeckich, jak i duchownych. Z jednej strony księża nie zapraszają świeckich do współpracy, z drugiej zaś świeccy wcale nie palą się do przejmowania inicjatywy.

Aktualnie we wszystkich moich zaangażowaniach współpracuję z ludźmi świeckimi. Przy redagowaniu miesięcznika "W drodze", jako kapelan ruchu "Wiara i Światło" oraz wspólnot osób świeckich pragnących żyć duchowością dominikańską.

Najbardziej cenię sobie takie formy współpracy, w których ludzie świeccy oczekują ode mnie, że będę księdzem. Wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Wielokrotnie zdarzało mi się, że oczekiwano, bym organizował imprezy imieninowe i karnawałowe, wyjazdy, bilety, wejściówki, autokary i pociągi, miejsca wypoczynku wakacyjnego itp. Obecnie w mojej posłudze duszpasterskiej odprawiam msze święte, spowiadam, rozmawiam z ludźmi, którzy tego potrzebują. Gdzie tylko mogę, staram się odpowiedzialność za sprawy techniczne i organizacyjne przenosić na ludzi świeckich.

PAWEŁ KOZACKI OP, ur. 1965, przyjął święcenia w 1990. Duszpasterz, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze".


Ks. Andrzej Luter

 

Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?

 

1. Dlaczego zostałem księdzem? Nie lubię tego pytania, bo nie wiem, jak na nie odpowiadać. Dlaczego Bóg mnie, studenta prawa Uniwersytetu Łódzkiego i zanurzonego po szyję w politykę działacza NZS (był rok 1981) powołał do kapłaństwa? Gdyby ktoś w liceum zasugerował mi, że zostanę księdzem, powiedziałbym mu, że jest chyba niespełna rozumu. Szkoła średnia to były ogromne rozterki w wierze i wątpliwości. A jednak Bóg jest nieodgadniony. Studia, NZS, stan wojenny, podziemie i Ten Głos: idź służyć bliźniemu. Potem choroba i szpital, które wytrąciły mnie z polityki. Kiedy wyzdrowiałem, nie miałem już wątpliwości. Poszedłem za Głosem. Pan Bóg w swojej nieskończonej miłości zaryzykował i dał mi łaskę powołania.

Jaką miałem wtedy wizję kapłaństwa? Jak to określa kardynał Jean-Marie Lustiger: opuścić znajome wybrzeże i wyruszyć ku ziemiom niechrześcijańskim, które są wokół nas, również tu, w Polsce. Być otwartym, zgodnie ze słowami św. Pawła: aby stać się "wszystkim dla wszystkich". Mimo słabości i trudności na drodze kapłańskiej staram się być wierny tej wizji po dzień dzisiejszy.

2. Celibat jak dotąd nie stanowi trudności na drodze mojego powołania. Więcej, uważam go za wielką wartość kapłaństwa; wartość, która tkwi w całym misterium Kościoła. Ci, którzy chcą zniesienia celibatu, powinni zadać sobie fundamentalne pytanie o obecność Chrystusa w Kościele. Czy likwidacja celibatu przybliży ludzi do Boga? Bo celibat nie jest przecież problemem "samym dla siebie". Jak to określa ks. Józef Tischner: "Jest świadectwem tego wielkiego Misterium, które się snuje gdzieś na dnie Historii." Celibat jest też tajemnicą ojcostwa Bożego; oto księdzu zostało powierzone duchowe rodzenie dzieci Bożych. Wiem jednak, że dla wielu księży celibat jest ogromnym wyzwaniem, szczególnie gdy nie zaakceptują dystansu i frustracji, mimo wszystko nieodłącznych od tego duchowego ojcostwa. Nie otrzymują wtedy płynącej z niego radości, która nie jest urojona. Bo ta radość sprawia, że to wszystko da się przetrzymać. Mówi o tym w Wyborze Boga kardynał Lustiger, a kardynał Martini w swoich rozważaniach o kapłaństwie pisze, że podstawową cechą naszego posługiwania powinna być właśnie radość, połączona z zawierzeniem Bogu. Nawet jeśli rodzi się z cierpień, czyli poddana jest przeciwnościom posługiwania. Jest to zapewne wizja nieco wyidealizowana. Powinniśmy do niej jednak dążyć i otworzyć się na nadzieję.

Staram się zrozumieć moich kolegów, którzy porzucili kapłaństwo. Na "roku" było nas wyświęconych czterdziestu czterech. Odeszło czterech. Niech Bóg rozsądzi. Zdecydowali się na dramatyczny krok życiowy. Nie uważam ich, jak to zwykle bywa, za odszczepieńców i zdrajców. Nie mam do tego prawa.

3. Co stanowi największą trudność? Moje słabości oraz tak zwane stosunki wewnątrzkościelne. Nie chodzi tu o nieporozumienia w relacjach kapłańskich, nieporozumienia, które są nieuniknione. Nie chodzi też o trudności w kontaktach biskup - kapłan, które mogą wynikać z ludzkich pomyłek księdza i biskupa. Chodzi raczej o swoistą "spiskową" mentalność części duchowieństwa, która objawia się na przykład w poszukiwaniu Żydów i masonów tudzież wrogów Kościoła w jego szeregach. Gdyby nie sprzysiężone siły laickie wiadomego pochodzenia, odnosilibyśmy same sukcesy duszpasterskie! Nie chcę uprawiać prywatnej pryncypialności, ale przyznaję szczerze, że nie mogę tego znieść. Nie podejmuję dyskusji. Zamykam się w gronie bliskich przyjaciół, księży i świeckich. Na prywatnych spotkaniach dyskutujemy otwarcie. Rozmawiamy o Bogu, o Kościele, o wierze, o naszej rzeczywistości - w zupełnie innym wymiarze. Wymiarze chrześcijańskim.

Sądzę, że takie ksenofobiczne myślenie dużej części moich braci w kapłaństwie jest reliktem komunizmu. Bardzo często także - po prostu niewiedzy. Brak świadomości, że mówi się głupstwa, to okrutne zjawisko. A może jest tak, że najwięcej wśród nas takich, którzy chcą "rzucać ogień" i wypalać zło, nie bacząc na to, że człowiek jest mieszaniną pszenicy i kąkolu. Na takie pojmowanie kapłaństwa nie ma zgody. Byłaby to bowiem prosta droga do postawy skupiającej się na demaskacji wroga, a nie na ewangelizacji. Pisał o tym ks. Józef Tischner w tekście O kapłaństwie i złym świecie ("Tygodnik Powszechny" nr 27/97). Dokonał tam trafnego rozróżnienia postaw kapłańskich.

Ja nie chcę wypalać kąkolu, jeśli miałby na tym ucierpieć jeden kłos pszenicy, który może być w każdym z nas. Nie chcę bowiem doprowadzić się do stanu, w którym spełniałbym obrzędy bez dostrzegania ich sensu. A jest to największy dramat posługiwania kapłańskiego. Jak twierdzi kardynał Martini, nikt nie może powiedzieć, iż doszedł do punktu, w którym nie grozi mu utrata poczucia sensu spełnianych przez siebie świętych czynności, nawet biskup.

4. Jest jeszcze problem "teczek". Nie chodzi tylko o teczki personalne każdego księdza, które przechowywane są w kurii. Sensu ich istnienia kwestionować nie sposób. Jest to wyraz roztropności Kościoła. Chodzi przede wszystkim o tak zwane "teczki pamięci", niekiedy być może tożsame z teczkami kurialnymi. Kilka miesięcy temu byłem świadkiem przygnębiającej sceny. Oto osoba bardzo wysoko postawiona w strukturze diecezjalnej (nie w mojej diecezji) powiedziała: "Mieliśmy księdzu X powierzyć funkcję w kurii, ale 20 lat temu jego kuzyn o tym samym nazwisku porzucił kapłaństwo i ten ogon wlecze się za księdzem X." Najbardziej przerażające było to, że ów wysoko postawiony duchowny nie widział nic niestosownego w tym, co powiedział. A pomyślmy o księżach, którzy przeżyli autentyczny kryzys w kapłaństwie (kobiety, alkohol). Znam takie przypadki. Mój przyjaciel przeżył podobny dramat. A przecież jakże często człowiek, o którym się sądzi, że nie stać go już na zbyt wiele, potrafi dokonać ogromnie dużo. Staje się świadkiem nawrócenia, prawdy, świętości, a może po prostu "tylko" rzetelnie posługuje na parafii.

A poza tym jest jeszcze przebaczenie, które stanowi, mówiąc za kardynał Martinim, najwyższy znak boskości chrześcijaństwa. Św. Ignacy Antiocheński zauważył, że jeśli umiem przebaczyć, to znaczy, że znalazłem się w sercu Ewangelii i zaczynam być chrześcijaninem.

Niektórzy mówią, że za dużo jest u nas księży, bo gdyby było ich mniej, bardziej szanowano by sakrament kapłaństwa. Bo to jest sakrament! Dlatego trzeba go ratować, nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji.

5. Trudność stanowi również sformalizowanie Kościoła w Polsce. Przejawia się to m.in. w polityce personalnej. Mówił o tym w czasie sesji na KUL-u ks. dr Ignacy Bokwa. Parafia nie powinna być rozumiana jako beneficjum, szczebel kościelnej kariery. O konkretnych nominacjach powinny decydować takie cechy, jak otwartość, elastyczność i głęboka duchowość księdza. To bardzo ważna sprawa w dzisiejszej, pluralistycznej, rzeczywistości. Sam wiek czy staż w kapłaństwie nie są i nie mogą być kryterium decydującym. Trzeba umieć odkryć możliwości i charyzmaty kapłana przed posłaniem go na placówkę duszpasterską, nie można ulegać plotce środowiskowej, że ten czy ów ksiądz jest na przykład "kontrowersyjny", co nic przecież nie znaczy. Trzeba zatem zaufać księdzu, który został ważnie wyświęcony, i wyzbyć się mentalności "teczkowej", pozostając jednocześnie roztropnym.

6. Co utwierdza w powołaniu? Modlitwa! Ksiądz musi być człowiekiem modlitwy, rozmodlenia. A rozmodlenie to oparcie się na Panu Bogu, kiedy następuje jakiś kryzys. Oprzeć się na Panu Bogu! To uchroni również przed rutyną, bylejakością czy "zurzędniczeniem". Najważniejszym punktem oparcia jest rytm modlitwy wyznaczany przez nasze posługiwanie duszpasterskie.

7. Co przysparza największej radości w kapłaństwie? Oczywiście przeżycie Eucharystii i sakramentu pojednania. Dla mnie szczególnie ważny jest konfesjonał. Przyznaję, że nie mógłbym żyć jako ksiądz bez tej szafy w kącie kościoła. Świadomość, że ktoś, po wielu latach, pojednał się z Bogiem, nadaje sens mojemu kapłaństwu. Dla jednego uśmiechu, błysku szczęścia w oku człowieka, który podnosi się z klęczek, warto było zostać księdzem. Warto było pójść za Jego Głosem.

KS. ANDRZEJ LUTER, ur. 1956, przyjął święcenia w 1990. Kapłan diecezji łowickiej, publicysta, pomysłodawca programu telewizyjnego Rozmowy na koniec wieku.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama