Rozmowa z reżyserem filmu "Królik po berlińsku", nominowanego do Oskara
Z Bartkiem Konopką, reżyserem filmu „Królik po berlińsku”, nominowanego do Oscara w kategorii krótkiego dokumentu, rozmawia Edward Kabiesz.
Edward Kabiesz: Czy spodziewał się Pan nominacji do Oscara? Co Pan czuł, kiedy dowiedział się o tym wyróżnieniu?
Bartek Konopka: — Było to dla mnie kompletne zaskoczenie. Startowanie do Oscara wydawało mi się bez sensu, nie wierzyłem, że nasz film może się tam przebić. Walczyła o to tylko Anka Wydra, nasza producentka. A moje odczucia po wyróżnieniu? To rozkładało się na raty. Najbardziej spontanicznie cieszyłem się nie z nominacji do Oscara, ale wtedy, kiedy o trzeciej w nocy otrzymałem SMS-em informację, że na festiwalu w Toronto dostaliśmy nagrodę Hot Docs. Później wyobrażałem sobie, że jeśli dostanę nominację, to będę krzyczał ze szczęścia, ale życie to zweryfikowało. Właśnie wtedy byłem w Rotterdamie na targach, gdzie promowaliśmy moją fabułę „Lęk wysokości”. Wiadomość o nominacji przeczytałem na komputerze, ale cieszyliśmy się wtedy tylko wewnętrznie, bo nie było miejsca na jakieś fajerwerki.
Swoim filmem stworzył Pan nowy gatunek, czyli dokumentalną baśń filmową, przypominającą bajki la Fontaine'a. Konwencja filmu przyrodniczego, co podkreśla znakomicie komentarz, okazała się niezwykle nośna.
— To alegoria zwierzęca połączona z filmem naukowym. Amerykanie mówią, że jest metaforą opowiedzianą po amerykańsku. To nie jest dokument, który opiera się na pewnej rzeczywistości i faktach. Opowiada historię hipotetyczną o tym, co to znaczy żyć w uwięzieniu, co znaczy odzyskać wolność i jaka jest cena tej wolności. Są to tematy uniwersalne, zrozumiałe też przez ludzi za oceanem.
Czy o problemach współczesnego świata łatwiej opowiadać za pomocą metafory?
— Baliśmy się, że historię Europy Wschodniej, podziału Niemiec i upadku muru berlińskiego próbujemy zmieścić w 50 minutach. Że będzie głupio, płytko i edukacyjnie. Jednak uratowało nas to, że chowamy się za konwencją filmu przyrodniczego. No bo jak w tradycyjny sposób opowiedzieć historię Europy Wschodniej w 50 minut? Byłoby to naiwne i uproszczone. Musi się znaleźć jakiś filtr, a w tym filmie jest nim historia królików. Udało się, ale równie dobrze mogło się nie udać. Dlatego tak długo trwało ułożenie filmu i napisanie komentarza, nad którym pracowaliśmy z montażystą. To zajęło pół roku, a później komentarz wyszlifował Michał Ogórek. Każdy element filmu wymagał precyzyjnego cyzelowania.
Czy uważa Pan, że reżyser ma prawo ingerować w przedstawioną rzeczywistość?
— Tak naprawdę zawsze steruje się rzeczywistością. To, co zaobserwowaliśmy wcześniej, musi się przecież przed kamerą wydarzyć, trzeba to sprowokować. Już samo postawienie kamery jest prowokacją dla ludzi. Cała reszta polega na uczciwości autora wobec tego, co zobaczył i przeżył. Film dokumentalny to jest subiektywna prawda. Od obiektywnej prawdy są newsy, które i tak często wprowadzają nas w błąd.
Skąd wziął się pomysł ukazania totalitarnej rzeczywistości z punktu widzenia królika?
— Opowiadał nam o tym Marceli Łoziński w szkole filmowej. Słyszał o królikach między ścianami muru berlińskiego i już wtedy uważał, że to mogłaby być szansa na taką metaforę uwięzienia, w którym króliki i ludzie czują się bezpiecznie. I to im wystarcza do życia. On myślał o tym filmie do 1989 roku. Kilka lat temu okazało się, że pomysł można pociągnąć dalej, czyli pokazać życie królików po 1989 roku i to, co działo się z nimi później.
W przeciwieństwie do „Ballady o kozie”, Pana pierwszego filmu, wymowa „Królika po berlińsku” jest mało optymistyczna. Wolność okazała się dla królików zbyt wielkim wyzwaniem.
— Wolność polega też na tym, że trzeba odwagi, by przezwyciężyć lęk i pokierować swoim życiem tak, jak się chce. To jest trudne dla wszystkich. Nie umiemy korzystać z życia na co dzień, nie umiemy się życiem cieszyć. Ludzie, którzy nie zaznali wolności wcześniej, byli przyzwyczajeni do ograniczeń, dających im pewne bezpieczeństwo i ustawiających ich życie. Nagle to wszystko się skończyło, zawalił im się grunt pod nogami i nie mieli się na czym oprzeć. Tak wygląda też życie królików, ten element przyrodniczy okazał się dla nas bardzo znaczący. Jak było z ludźmi, to wiemy. Natomiast króliki dzisiaj żyją wśród innych gatunków, w takim pełnym kapitalizmie i konkurencji, w otoczeniu naturalnych wrogów. Nawet widać, że wyglądają fizycznie gorzej niż wtedy, kiedy żyły w murze.
Cały film jest wielką metaforą zniewolenia. Królik to taki człowiek sowiecki. Ale przecież nie wszyscy potulnie znosili narzuconą im niewolę. Gdzie podziali się bohaterowie?
— Dobrze, że pan to poruszył, bo rzadko o tym mówimy. To nie jest kolejny film o bohaterach. To jest film o milczącej większości, za której zgodą to wszystko było możliwe. Podnosili głowy nieliczni. Ale reszta chciała żyć spokojnie. Opowiadamy o takich ludziach, ale bez obrażania ich czy naśmiewania się, bo tymi ludźmi są też nasi rodzice, nasi dziadkowie i wiele bliskich osób, które znamy. Nie mam w swojej rodzinie opozycjonistów czy bohaterów. Moimi bohaterami są przeciętni ludzie. Sam jestem z małego miasta, z prowincji. Może dlatego takie tematy i takie spojrzenie na świat jest mi bliskie. Przekładając to na fabułę, lubię kino społeczne Mike'a Leigha czy Kena Loacha czy to, co robili wcześniej Czesi.
Czy „Lęk wysokości”, Pana debiut pełnometrażowy, opowiada też o zwykłych ludziach?
— Tak. Ale to nie jest tak, że to mój program artystyczny. To samo się tak układa. „Lęk wysokości” wychodzi od historii, którą znam z życia. Ale scenariusz pisał kto inny, by nie było to zbyt osobiste. To historia o synowskiej miłości do ojca, która po latach wraca. I o tym, jak ta relacja z ojcem wpływa na życie syna. Są w filmie retrospekcje z lat 80., ale też bez martyrologii i bohaterstwa. I bez łatek.
Czy zawód zabieganego filmowca łatwo połączyć z życiem rodzinnym?
— Uderzył pan w czuły punkt. Bardzo się cieszę z nominacji do Oscara, ale z żoną mamy poważny dylemat. Oczekujemy drugiego dziecka. Gala jest 7 marca, a termin porodu 8. Chciałbym być z żoną, a będę musiał pojechać do Los Angeles. Najstraszniejsze jest to, że nie możemy pojechać tam razem. Ja jestem takim trochę antyfilmowcem, antyartystą, w tym zawodzie bardziej czuję się rzemieślnikiem. Nie znoszę artystowskich póz, brylowania, lansowania. Jeśli będzie tu jakiś kłopot, to nie pojadę do Los Angeles. Czy da się pogodzić życie rodzinne z filmem? Z żoną znamy się od liceum, jesteśmy małżeństwem od 12 lat i jakoś ze sobą wytrzymujemy. Jeśli byłoby mi dane powiedzieć coś ze sceny podczas gali, to zadedykowałbym Oscara żonie. Bo to wszystko jest możliwe tylko dzięki niej. Ona się najbardziej poświęcała przez lata robienia przeze mnie filmów. Życie w tym zawodzie jest tak pochłaniające, że przez 24 godziny na dobę myśli się o scenach, historiach, obrazach i tego nie da się wykasować z głowy. Odbija się to na wszystkich dookoła. To jest jak narkotyk. I to taki, na który nie ma lekarstwa czy grupowej terapii, bo wszyscy uważają, że to w porządku, bo to fajna pasja. Tylko dzięki żonie zachowuję równowagę. Gdyby jej nie było, zajmowałbym się tylko filmem. Ale tak się nie da. To jest ślepa uliczka.
opr. mg/mg