Recenzja filmu Stevena Spielberga "Wojna światów"
Steven Spielberg znów zafundował nam dużo dobrego, amerykańskiego kina. l choć cała Europa głośnym chórem krytyków będzie wołała, że to familijny kicz, to wybieram taki „hollywood" niż nasz poprawny politycznie i coraz bardziej także obyczajowo europejski nihilizm.
Wśród premier kinowych zapowiedzianych na te wakacje „Wojna światów" jest jedynym filmem, na który warto się wybrać. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi się bać. Mimo - wydawałoby się - lekkiego tematu, bo w końcu co tam ufoludki, kompletne bajki, czego tu się bać, można się najwyżej uśmiać. A jednak obgryzłam paznokcie, a Spielberg po raz kolejny udowodnił, że jest wyjątkowym rzemieślnikiem w budowaniu napięcia. No i manipuluje naszymi emocjami jak chce. Jak to u niego bywa, dzieci są do tego wręcz niezbędne.
Tym razem nie zobaczymy sympatycznego obcego w stylu E.T., o nie. Kosmici w tym filmie są bardzo źli i niczym niezwyciężona megamaszyna atakują całą kulę ziemską, zamieniając ją w ziemię jałową i oplatając ją krwistymi odchodami po ludzkich ofiarach. Wojsko przemyka tu i ówdzie.
Spielberg wybrał z książki „Wojna światów" H.G. Wellsa, klasyki SF - wydanej w 1898 roku - jeden z wątków: chciał pokazać, jaki efekt wywarła inwazja kosmitów na zwykłą rodzinę. Bohaterem filmu nie jest więc sztab antykryzysowy, nie pochyleni nad mapami generałowie, nie prezydent słuchający doradców ani nawet nie przeciętny biały lub czarny mężczyzna, który swoim bohaterskim czynem ocala cały świat. Tom Cruise gra robotnika na przedmieściach New Jersey, do którego była żona (Miranda Otto) przywozi dzieci na weekend. Ojcem jest nasz bohater kiepskim, a dzieci najwyraźniej go nawet nie lubią. I wtedy, gdy tacy umęczeni sobą przeczekują uciążliwe dni, rozpętuje się straszna burza z piorunami, a po niej już nic nie będzie takie samo. Śmiesznie zabrzmi, gdy napiszę, że wszędzie wyłażą spod ziemi statki kosmiczne na trzech nogach, prawda? Zaufajcie mi, w kinie nie było mi do śmiechu. A dla bohatera granego przez Cruise'a rozpoczyna się swego rodzaju odyseja: droga, w którą wyrusza, by chronić siebie i swoje dzieci, wydaje się nie mieć końca. Od początku wiemy, że wszystko skończy się przepisowym happy endem, a mimo to kilka razy w trakcie tej strasznej ucieczki bohaterowie znajdują się w takiej sytuacji, że gryziemy palce w poczuciu bezradności. „Teraz to już koniec" - myślimy sobie nawet na głos lub: „O mamciu!" - krzyczymy do naszego towarzysza za jedną z bohaterek kreskówki „Scooby Doo".
Tymczasem na naszych oczach Cruise przemienia się z niedojrzałego, egoistycznego i lekkomyślnego typa w ojca odpowiedzialnego, który zaczyna zauważać złożoną dziecięcą i młodzieńczą psychikę swoich dzieci. Nawet jest zdolny ponosić ofiary w obronie ich bezpieczeństwa. Nie to, żeby był jakimś bohaterem, wcale nim nie jest, boi się, jak wszyscy i ucieka, jak wszyscy. Pozwala sobie nawet na łzy. Po raz pierwszy staje się jednak dla swoich dzieci oparciem i wygląda na to, że po raz pierwszy dostrzegają w nim w ogóle ojca, kogoś, kto się o nich troszczy i na swój sposób kocha. Kogoś, komu dobrze jest być posłusznym, kogo można szanować i na kim można się oprzeć. Patetyczne? Owszem, taki jest właśnie Spielberg: ośmiela się pokazywać wartości, z których nihilistyczna Europa się śmieje, że to w stylu kina familijnego Disneya. Na dodatek Spielberg miesza w to wszystko Boga - Stwórcę, w którego świecie wszystko ma sens.
Mimo lekkiego tonu tej recenzji wcale się z filmu nie śmieję, tylko zapraszam do kina na wakacyjny relaks w najlepszym stylu.
opr. mg/mg