Masz talent — masz problem!

Mieć talent to coś fajnego i cennego. Ale jednocześnie - to kłopot i wyzwanie

Wybór to czasami straszna rzecz. Ale jeśli jest to mój wybór, to jestem kimś, kto kształtuje swoje życie, bierze za nie odpowiedzialność, a nie jest zdany na dryfowanie, zbiegi okoliczności i decyzje innych.

Mieć talent to coś fajnego i cennego. Można się nim popisywać, zrobić na nim karierę, wystąpić w telewizji, zyskać popularność, zarobić pieniądze, zbudować poczucie własnej wartości. Można też, a nawet trzeba, nad talentem pracować, rozwijać go, można dzięki niemu nadać kierunek i cel swojemu życiu, kształtować siebie. Talent może być też kłopotliwy, a nawet niebezpieczny, bo jest wyzwaniem i zobowiązaniem. Wystarczy przywołać przypowieść Jezusa zapisaną w Ewangelii według św. Mateusza (Mt 25,14—30), według której ten, kto pomnaża talenty, jest chwalony i nagradzany, ale ten, kto powierzony mu talent zaniedbuje, nie tylko go traci, ale nadto zostaje surowo skarcony i potępiony.

Sprostowanie

Zanim jednak zaczniemy się zastanawiać, czy talent jest błogosławieństwem, czy przekleństwem, najpierw małe wyjaśnienie lub sprostowanie do przypowieści o talentach. Mimo że w powszechnym odbiorze, także w rozmaitych komentarzach i kazaniach, ta Ewangelia jest odnoszona do ludzkich umiejętności i uzdolnień, to pierwotnie ma ona z tak rozumianym talentem niewiele wspólnego. Dochodzi tu bowiem do pomieszania czy nałożenia na siebie bardzo różnych sensów słowa „talent”. W starożytności talent oznaczał po prostu jednostkę wagowo-pieniężną stosowaną głównie do odważania złota lub srebra. W zależności od epoki i regionu przyjmowała ona różne wartości, na przykład w czasach Jezusa wynosiła ponad 34 kilogramy (złota lub srebra!). Zatem nawet jeden talent oznaczał niesłychanie wielkie bogactwo. Nie to jednak jest w Ewangelii najważniejsze. Istotą tej przypowieści jest królestwo Boże, gorliwość w zabieganiu o nie i gotowość ryzykowania właściwie wszystkiego, by to królestwo posiąść. Niemiecki biblista Gerhard Lohfink pisze, że gdyby Jezus opowiadał tę przypowieść w naszych czasach, przypominałaby ona film gangstersko-mafijny. Oto boss, który robi raczej szemrane interesy na wielką skalę, spekulując, ryzykując, rozmaicie kombinując, wyjeżdża na dłużej, przekazuje pieniądze swoim ludziom i spodziewa się po nich totalnego zaangażowania i skuteczności. I właśnie o to chodzi Jezusowi w przypowieści. Nie mówi ona o samorozwoju, ale o tym, że zabieganie o królestwo Boże powinno człowieka pochłaniać, powinno się mu oddawać wszystkie swoje umiejętności i siły. Według Lohfinka Jezus mówi o nowości, którą Bóg pragnie zaprowadzić pośrodku starego społeczeństwa. A ta sprawa Boża — mówi nam Jezus — nie uda się w towarzystwie tchórzy, ludzi, którzy są nieelastyczni, którzy zawsze potrzebują zabezpieczeń, którzy wolą odczekać, niż działać. Nowe społeczeństwo Boże uda się tylko z tymi, którzy są gotowi na ryzyko, którzy stawiają wszystko na jedną kartę, którzy idą na całość i z ostateczną determinacją stają się „silnymi ludźmi”.[1] Tyle o sensie samej przypowieści. Ponieważ jednak te ewangeliczne talenty zaczęły żyć własnym życiem, stając się synonimem ludzkich umiejętności, uzdolnień, twórczych mocy, przyjrzyjmy się tej sprawie w świetle nauki Jezusa.

Po co jest talent?

Talent kojarzy się nam chyba najbardziej z działalnością artystyczną: utalentowany malarz, pisarz, pianista, reżyser. Oczywiście, można też być utalentowanym piłkarzem, naukowcem, nawet kucharzem itd. Pozostańmy jednak przy tym pierwszym — artystycznym — skojarzeniu. Po co jest talent? Albo nieco szerzej: po co i dla kogo? Dobrą wskazówkę, jak sądzę, można znaleźć w liście Jana Pawła II do artystów. Papież pisał w nim o powołaniu artysty, zwracając uwagę na kilka istotnych rzeczy:

„Artysta w szczególny sposób obcuje z pięknem. W bardzo realnym sensie można powiedzieć, że piękno jest jego powołaniem, zadanym mu przez Stwórcę wraz z darem »talentu artystycznego«. Rzecz jasna także ten talent należy pomnażać, zgodnie z wymową ewangelicznej przypowieści o talentach (por. Mt 25,14—30). Tutaj dotykamy sedna problemu. Kto dostrzega w sobie tę Bożą iskrę, którą jest powołanie artystyczne — powołanie poety, pisarza, malarza, rzeźbiarza, architekta, muzyka, aktora... — odkrywa zarazem pewną powinność: nie można zmarnować tego talentu, ale trzeba go rozwijać, ażeby nim służyć bliźniemu i całej ludzkości”. Warto tu podkreślić słowa „powołanie” i „służyć”. Nieco dalej czytamy jeszcze, że artyści „pełnią cenną posługę społeczną na rzecz dobra wspólnego”. Tu z kolei chciałbym wyakcentować słowa „posługa” i „dobro wspólne”. Ten przekaz jest dalej wzmocniony jeszcze takim zdaniem: „Istnieje zatem pewna etyka czy wręcz »duchowość« służby artystycznej”. A charakterystyka tej etyki jest następująca: „Artysta świadomy tego wszystkiego wie także, że musi działać, nie kierując się dążeniem do próżnej chwały ani żądzą taniej popularności, ani tym mniej nadzieją na osobiste korzyści”.

To, co dotyczy artystów, można odnieść także do innych aktywności człowieka. Sam papież pisze, że tak jak artystów, społeczeństwo potrzebuje też „naukowców, techników, pracowników fizycznych i umysłowych, świadków wiary, nauczycieli, ojców i matek, którzy zabezpieczają wzrastanie człowieka i rozwój społeczeństwa”. Zatem pojmowanie talentu może być bardzo szerokie.

Przekleństwo talentu

Talent może być także swego rodzaju przekleństwem, ponieważ zobowiązuje, wystawia na rozmaite pokusy, łatwo wbija w pychę, ale bywa też niedoceniany i niekiedy prowadzi do frustracji, generuje dylematy. „Przekleństwo” to szczególnie ujawnia się wtedy, gdy pojawia się wiele możliwości i szans. Czasami daje się je pogodzić, ale często pojawiają się dylematy i konflikty: kariera muzyka czy ojcostwo, macierzyństwo czy sport wyczynowy, poświęcenie nauce versus małżeństwo, kariera aktorska albo życie zakonne itp. W niektórych sytuacjach można to nazwać niemal klasyczną tragedią: człowiek staje przed koniecznością dokonania wyboru między dwiema równorzędnymi wartościami (przynajmniej tak się wtedy wydaje). I może się pojawić pytanie czy wręcz krzyk, który dobrze wyraził św. Paweł: „Co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania...” (Flp 1,22—23). W szukaniu rozstrzygnięcia pomocne mogą być przywołane wyżej kryteria Jana Pawła II: powołanie, służebność, dobro wspólne. Ale nie zawsze to pomoże, choćby nawet ktoś się zgodził na te kryteria, co wcale nie jest oczywiste. W wielu wypadkach ów konflikt możliwości pozostanie, a wraz z nim konieczność ryzykowania i dokonywania wyborów.

Poezja i proza życia

Dylematy i konflikty decyzyjne to proza życia. Być może tej prozie mogłaby pomóc odrobina poezji. Mam na myśli dwa wiersze, które w moim przekonaniu mają w sobie wielką mądrość. I nawet jeśli przesłanie tych wierszy jest oczywiste, to siła poetyckiego wyrazu, która ma w sobie coś prorockiego i wyzwalającego, może się okazać pomocna.

Pierwszym z tych wierszy jest Droga nie wybrana Roberta Frosta:

Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony: Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony, Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach; Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą, Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny, Że, rzadziej używana, zarastała trawą; A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo: Tu i tam takie same były koleiny, (...)

Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną, Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem: Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną — Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.

(przeł. S. Barańczak)

Chyba niezbyt często o tym rozmyślamy i jasno zdajemy sobie z tego sprawę, ale wybór zawsze wiąże się ze stratą. Po prostu: jeśli pójdę w lewo, nie pójdę w prawo — strata jednej z możliwości. I do tego właśnie nawiązuje drugi wiersz, napisany przez Elizabeth Bishop: Ta jedna sztuka, którego fragment przytoczę:

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, że kiedy się je traci — nie ma sprawy.

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze. W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz — wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy...

Wiersz kończy się słowami:

...Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.

(przeł. S. Barańczak)

Oba te wiersze mówią o czymś niezwykle istotnym, mianowicie o powadze i wielkości ludzkich decyzji, które, choć bywają niezwykle trudne, czasami wręcz tragiczne, są podstawą wolności i miarą wielkości człowieka. Problem w tym, że coraz bardziej dotyka nas niemoc polegająca na tym, że nie potrafimy z niczego zrezygnować, chcielibyśmy zjeść ciastko i mieć ciastko — chcielibyśmy mieć wszystko. Zachowanie wszystkich potencjalności daje złudne poczucie omnipotencji — mogę wszystko, mogę stać się wszystkim, mogę zrealizować wszelkie możliwości, pomysły i plany. Tymczasem jednak człowiek, który stoi na rozstaju dróg i nie zgodzi się na stratę jednej z możliwości, w rzeczywistości stoi w miejscu i traci wszystko! Tak, wybór to strata. Tak, wybór to czasami straszna rzecz. Ale jeśli jest to mój wybór, to jestem kimś, kto kształtuje swoje życie, bierze za nie odpowiedzialność, a nie jest zdany na dryfowanie, zbiegi okoliczności i decyzje innych. Wtedy łatwo stać się we własnych oczach ofiarą losu, pełną pretensji do wszystkiego i wszystkich. Dla mnie osobiście niejeden raz w przeżywaniu utraconych możliwości ogromną pomocą były słowa Jezusa: „Nikt mi życia nie zabiera, ja sam je daję” (por. J 10,18).

Ja, ja, ja...

Tak się zaczyna dziennik Witolda Gombrowicza: poniedziałek ja, wtorek ja, środa ja... To jest chyba drugi powód trudności, konfliktów i frustracji związanych z szeroko rozumianymi talentami, koniecznością wybierania między nimi i rezygnacji, czyli tracenia niektórych. Często stoi za nimi owo despotyczne „ja”, choć nie zawsze ten egotyzm jest tak jawny jak u Gombrowicza. Samorealizacja, samodoskonalenie, samoafirmacja itp. — każde „samo” oznacza właśnie to „ja”: realizacja mojego „ja”, doskonalenie mojego „ja”. To są antypody przytoczonych wyżej kryteriów wskazanych przez papieża: „w służbie” i „dla dobra wspólnego”. Jeśli „ja” staje się decydującym kryterium rozeznawania, podejmowania decyzji, linią przewodnią całego życia, to wydaje się, że jest to życie skazane na porażkę, ponieważ „ja” jest potworem nienasyconym, choć czasami może się on wydawać nawet miły i łagodny — to podstęp i zasadzka. Czasami dobrze jest przyjrzeć się swoim myślom i motywacjom w odniesieniu do własnych talentów i sprawdzić, ile razy pojawia się tam owo „samo”, „moje”, „mi”, „dla mnie” — po prostu jakaś odmiana „ja”.

***

Nie przychodzi mi na myśl żadne lepsze zakończenie tego tekstu niż słowa Jezusa: „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9,24). To „z mego powodu” zawiera w sobie: „w służbie”, „dla dobra wspólnego”, „dla bliźniego”, „dla miłości”... |

CYPRIAN KLAHS — ur. 1969, dominikanin, przełożony braci studentów, napisał m.in. Pamiętniki Jonasza i inne apokryfy (W drodze 2016). Mieszka w Krakowie.


[1]  Gerhard Lohfink, Jezus z Nazaretu, W drodze, Poznań 2012, s. 197.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama