Wybór listów ojca Jana Beyzyma
WAM
©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002
Wybór i opracowanie
KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI
Co bym ja dał, gdybym się mógł podzielić na nie wiem ile części! Jednego Tatara16 zostawiłbym w konwikcie chyrowskim, a resztę porozsyłałbym tam, gdzie wcale nie ma księży.
Pocieszyła mnie wiadomość o zbierającej się powoli jałmużnie na wybudowanie schroniska. Dzięki Matce Najświętszej mam już trochę grosza, ale budowy jeszcze nie mogę zaczynać, bo na wybudowanie potrzeba 30 000 franków. A potem trzeba zabezpieczyć żywność choć na jaki miesiąc naprzód dla 200 chorych, nim się znowu co wyżebrze; trzeba zaopatrzyć schronisko w sprzęty i naczynia niezbędne.
Za wszystkich tych, którzy się w jakikolwiek sposób przyczynią do polepszenia losu moich biedaków, ja co tydzień odprawiam mszę św., tj. 4 msze św. na miesiąc, a moi chorzy co dzień odmawiają za nich koronkę. Więcej zrobić nie możemy, ale Matka Boska stokrotnie resztę każdemu z dobrodziejów naszych wynagrodzi. O sobie nic Ojcu nowego donieść nie mogę. Mieszkam w schronisku jak prawdziwy pustelnik, bo nie mam do kogo słowa przemówić. Od rana do wieczora pracuję i nie przestaję Matce Najświętszej naprzykrzać się, żeby mi pozwoliła prędzej mieć schronisko dla moich chorych, gdzie bym mógł ich lepiej umieścić i zająć się nimi choć cokolwiek. Choć już jestem ósmy miesiąc na wyspie, jeszcze jednak nie mogę rozmówić się z krajowcami, bo mi tutejsza febra i różne inne okoliczności nie pozwoliły nauczyć się języka. Uczę się go teraz, lecz kiedy będę mógł już spowiadać i katechizować, sam nie wiem. Wszystko to w ręku Matki Boskiej — dziej się Jej najświętsza wola.
Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem ciągle mi bardzo tęskno, ciągle mi dzieciaki stoją przed oczyma. Chciałbym już móc pracować między moimi chorymi, cały kipię z niecierpliwości, a tu trzeba czekać. Jak się wszystko razem połączy i zacznie mi dokuczać na dobre, wtedy odmawiam modlitewkę św. ojca Ignacego Suscipe, Domine..., i to mnie uspakaja. Trudna rada, in patientia vestra possidebitis animas vestras — czekam, aż Matka Najświętsza zechce, żebym zaczął działać. Do chorych chodzę rzadko, bo mi to bardzo przykro. Gdy pójdę do nich, oni mnie obstąpią, każdy się żali na swe dolegliwości, a zwłaszcza na pożerające ich rany, a ja pomóc im w niczym nie mogę, bo nic a nic jeszcze nie mam. Skoro który tak się rozchoruje, że wstać nie może, to się z nim dzielę swoją porcją. Wprawdzie on się tym nie obje, ale zawsze coś weźmie do ust, widzi przynajmniej współczucie, a więcej na razie nic nie mogę zrobić. Czasami i tego zrobić nie mogę, bo gdy takich chorych mam nie jednego, ale kilku lub kilkunastu, to nie zanoszę im mej porcji, bo nie byłoby czym obdzielić. Dać zaś jednemu a drugim nic, to jakoś nie idzie. Na obiad ma się tu trochę ryżu albo parę jaj (jeżeli można dostać), albo kawałek chleba, który można by zjeść na śniadanie w Wielki Piątek, wcale nie naruszając postu, szklankę herbaty z takimże kawałkiem chleba; to są zwyczajne nasze obiady, tylko nie wszystko na jeden obiad lub kolację... Mam u siebie czarnego kuchmistrza, który potrafi ryż zgotować i sfabrykować rodzaj zupy z tutejszych ziół; więc się razem żywimy czym Pan Bóg pozwala. Fundament jednak za łaską Bożą jest, tj. mam herbatę, a gdy ta jest, to Tatarowi mało co więcej potrzeba. Mnie głównie chodzi o moich biednych chorych, a nie o mnie.
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który kupiliśmy razem z Ojcem w Krakowie, jest oprawiony w palisandrową ramę. Wyrzeźbiłem ją, jak umiałem, ale nieźle wygląda. W górze jest tarcza z imieniem Jezus, a na dole z imieniem Maryja, naokoło winograd. Powiedziałem moim biedakom, że to z Polski przysłano. Bardzo bym się cieszył, gdyby się udało całe schronisko wybudować za polskie pieniądze...
Razu pewnego wołają mnie, abym prędko szedł, bo jedna staruszka bardzo się rozchorowała i prawie dogorywa. Pobiegłem co tchu i zastałem ją już prawie bez życia; była to poganka. Więc nie tracąc chwili, porywam flaszkę z wodą i ochrzciłem, nadając imię Maria. Zdaje mi się, że ta dusza wyratowana, taką przynajmniej mam w Bogu nadzieję. Przychodzi mi teraz na myśl: jak miłe musiało być zdziwienie tej biednej chorej, kiedy ze smrodliwego mieszkania, a jeszcze ze smrodliwszego trędowatego ciała, naraz w jednej chwili ujrzała się w ślicznym, jasnym niebie u stóp samej Matki Najświętszej. Naturalnie, że wyobrazić sobie tego dokładnie nie mogę, ale kiedy wspomnę o tym, to mnie cieszy i bawi zarazem to zdziwienie, jakiego musiała doznać ta szczęśliwa dusza. Nie mogę dość nadziwić się spokojowi, w jakim umierają trędowaci. Widać na twarzy konającego, że on okropnie cierpi, a mimo to żadnej skargi ani narzekania nie słychać; cierpi i czeka spokojnie śmierci.
Mam do Ojca małą prośbę, mianowicie: skoro który z naszych zdecyduje się wyjechać do Madagaskaru, niech mi przywiezie ze sobą trochę nasion pachnących kwiatów, np. lewkonii pełnych, rezedy, laków, kilka cebulek hiacyntów, białych lilii, także nieśmiertelników, pełnych astrów itp. Czy Ojciec uwierzy, że tu o takie kwiaty o wiele trudniej niż u was o egzotyczne rośliny. Ananasami i aloesami płoty wysadzają, a takich kwiatów nie ma, chociażby się doskonale udawały. Mnie koniecznie nasion potrzeba, bo nie mam czym zdobić kościoła, a po wtóre moi biedacy cierpią od smrodu własnego gnijącego ciała, chociaż się znajdują na wolnym powietrzu. Chciałbym dla nich założyć ogródek kwiatowy, żeby im osłodzić choć trochę tę ich nędzę.
Teraz muszę Ojcu donieść o jednej rzeczy, której by Ojciec może nie przypuszczał. Ja, samouk, nie umiejący wcale rysować, bom się nigdy nie uczył, ja, mogący zaledwie być za chłopaka u jakiego rzeźbiarza, i to jeszcze kto wie, czyby mnie przyjął, ja uchodzę za rzeźbiarza! Przyczyna tego bardzo prosta: na całym Madagaskarze nie ma ani jednego rzeźbiarza, zatem ja, mogący wyskrobać jakikolwiek listek, uchodzę tu za ukończonego rzeźbiarza. W Paryżu ma być wystawa, na której Madagaskar ma mieć osobny pawilon. Ks. superior mnie prosił, żeby spróbować, czy który z czarnych nie potrafiłby rzeźbić. Spróbowałem, i to jakoś poszło, więc kazałem mu zrobić dwie ramy na wystawę, w których będą oprawione rysunki też robione przez Malgaszów. Rysunek rozumie się dałem jak najłatwiejszy; jak rzeźba wykonana, to wykonana, mniejsza już o to, dość, że to będzie rzeźbione przez Malgasza. Czarny artysta cieszy się, że jego robota będzie paradować w Europie i że może za to co dostanie...
Słyszałem, że kilku naszych chciałoby się dostać do trędowatych. To bardzo pięknie, ale teraz pytanie, czy to wszystko powołanie prawdziwe, czy tylko chwilowe zachcianki. Oby każdy z tych, co o tym myśli, posłuchał mojej rady i pierwej 10 razy dobrze rozważył wszystkie racje pro i contra a dopiero potem prosił o misję. Wierzajcie mi (a mówię to z doświadczenia własnego, nie z czyjegokolwiek opowiadania), że nie jest to rzecz tak łatwa jakby się zdawało. Zachwycać się opisami „Misji Katolickich”, zwłaszcza jeżeli artykuł dobrze napisany, daleko łatwiej, niż samemu być osobą działającą. Niech Bóg błogosławi każdemu, co by się chciał poświęcić, bo przez to ściągnie błogosławieństwo Boże na naszą prowincję.
Listów moich nie obawiajcie się wcale, bo w środkach ostrożności jestem może zanadto uważny. Wstyd by chyba było, gdybym ja, przebywszy 11 lat w infirmerii, miał nie wiedzieć, co i jak robić, żeby choroby nie przenieść do innych. Zresztą sumienie mam, choć tatarskie, ale dzięki Bogu uczciwe, i nie odważyłbym się narażać Was na niebezpieczeństwo. Jeżeli Pan Bóg zechce, żebym ja sam był trędowatym, wtedy przez kogo innego Was wszystkich pożegnam i pisywać przestanę zupełnie. Na razie jednak tak źle jeszcze nie jest, więc się nie obawiajcie, jak się nie obawiacie infirmarza obsługującego chorych na szkarlatynę lub inną zaraźliwą chorobę.
opr. ab/ab