Nadal niewiele wiem o Afryce

Życie misjonarza w Angoli

W 2006 r., tuż po wizycie Radcy Regionalnego ds. Misji — ks. Václava Klementa SDB — zgłosiłem się na misje do Chin. Poszukiwanie nowych misjonarzy na Daleki Wschód było celem wizyty radcy w naszym kraju. Czas jednak pokazał, że nasze zgromadzenie miało jeszcze pilniejsze potrzeby. Misjonarze byli pilnie poszukiwani do pracy w Afryce. Podjąłem więc wyzwanie.

Afrykę znałem z lekcji geografii, ale fascynowała mnie raczej Ameryka, a już najbardziej Azja. Afryka kojarzyła mi się z malarią, muchą tse-tse, groźnymi chorobami, zabójczym promieniowaniem słonecznym i wszelakiej maści zwierzętami, które tylko... czyhają na „świeży posiłek”. A ludzie? Cóż mogłem myśleć o ludziach zupełnie się ode mnie różniących i bynajmniej nie o kolor skóry chodziło, ale przede wszystkim o styl życia, mentalność. Dziś już wiem, jak bardzo uboga była i jest nadal moja wiedza o Afryce, mimo mojego dwuletniego pobytu tutaj.

Najpierw wysłano mnie na kurs misjonarzy do Rzymu. Potem udałem się do Portugalii na naukę języka portugalskiego. Później były problemy wizowe, aż wreszcie udało mi się wyruszyć w pierwszą wyprawę misyjną do Angoli. Nie należę do grupy najodważniejszych „zdobywców trofeów”, jednak poprzez wiarę, która z natury jest tajemnicą i zmusza do sięgania ponad własne ograniczenia, odważyłem się zmierzyć z wyzwaniem i jednak zostać misjonarzem.

Zamieszkałem w stolicy Angoli, w Luandzie, w dzielnicy Sambizanga, popularnie zwanej Lixeira, tzn. śmietnik. Moim podstawowym zajęciem było szlifowanie portugalskiego, ale także uczestnictwo w spotkaniach młodzieżowej grupy misyjnej, praca w parafii (do obsługi było 13 kaplic), a także... zmywanie naczyń i robienie kawy. Nasza placówka opiekowała się również dalekimi misjami, które z powodu braku kapłanów mogły jedynie raz na jakiś czas być odwiedzane. Organizowaliśmy wówczas tygodniowe wyprawy do Mussende, regionu oddalonego od Luandy o ok. 600 km. Brałem udział w trzech takich wyprawach. Ze wzruszeniem odwiedzałem wioski, które po raz pierwszy witały kapłana, a inne od rozpoczęcia wojny, czyli od 30 lat nie miały mszy św.

W Angoli ludziom żyje się coraz lepiej. Młodzież używa MP4 i posiada nowoczesne telefony komórkowe. Ale Sambizanga, to bardzo biedna dzielnica. Także biedna duchowo. Na terenie naszej parafii mieszka ok.150 tys. osób, którzy schronili się tutaj przed wojną i jej konsekwencjami (bandy, rozboje, gwałty, niesprawiedliwość) i własnymi rękami wybudowali sobie gliniane chatki albo zamieszkali w zniszczonych fabrykach i magazynach jeszcze z czasów kolonialnych.

Angola, to kraj bardzo bogaty w surowce naturalne. Jest jednym z głównych wydobywców ropy naftowej. Niestety, życie jest tu bardzo drogie. Mało ludzi posiada pracę, a jeśli już, to z pensji trudno przeżyć, pozostaje więc praca w polu, kłusownictwo i handel. Papież Benedykt XVI w Orędziu na Światowy Dzień Pokoju 2009, mówił że pierwszymi ofiarami ubóstwa są zawsze dzieci. I tutaj to widać! Tutejsze dzieci już nie są ofiarami wojny, ale społecznego i rodzinnego zapomnienia. My, w prawie każdej z naszych placówek, prowadzimy alfabetyzację dzieci. Niestety rząd zalega z wypłatami dla nauczycieli, a ci w związku z tym nie przychodzą do szkoły. Powodem jest wszechobecna korupcja. To rodzi ogromne zamieszanie. Dzieci pozostają bez opieki, mają zaległości, wiele nie zdaje do następnych klas. Od tego roku (nowy rok szkolny rozpoczyna się w lutym) spróbujemy przeznaczyć większą część europejskiej pomocy na wypłaty dla nauczycieli z tzw. środków własnych. Mamy nadzieję, że to się powiedzie.

W Angoli nie brak absurdów. Np. w kraju nie ma problemu wody pitnej, a mimo to każde miasto cierpi jej niedostatek. Niedawno UNICEF zorganizował Światowy Dzień Mycia Rąk Mydłem. Dostarczyli setki plastikowych misek, wiaderek i mydełek. Tylko o wodzie zapomnieli. Akcja odbyła się w naszej szkole w Luandzie i była transmitowana przez telewizję. Dyrektor naszego domu, padre Marcelo, musiał kupić dodatkową cysternę wody, choć i tak każdego dnia płacimy za beczkowóz wody z rzeki Kwanza, którą zużywają nasi wychowankowie.

Po roku pracy w Luandzie zaproponowano mi zmianę placówki. Dobiegła końca moja posługa w tym 5-milionowym mieście, które tak bardzo się różni od wszystkich, jakie do tej pory widziałem. Teraz mieszkam w Ndalatando, 60-tysięcznym miasteczku, położonym w górach. Nasza dzielnica nazywa się Kipata. Mamy tu boisko do piłki nożnej oraz miejsce do trenowania siatkówki i kosza. Wszystko niewymiarowe, ale chętnych nie brak. Problemem jest tylko, kiedy piłka wyleci za naszą posiadłość, a sąsiedzi nie chcą jej oddać. W ostatnich rozgrywkach straciliśmy cztery piłki. Negocjacje dotyczące ich zwrotu były wyczerpujące, ale udane.

Życie na prowincji jest zupełnie inne i klimat jest tu dużo lepszy, chłodniejszy, choć niestety występuje tu mucha tse-tse roznosząca śmiertelną śpiączkę. Są też moskity — komary (nie tak liczne, jak w Luandzie), które roznoszą malarię. Nie brak też innych groźnych chorób. Np. każdego dnia ktoś umiera tu na cholerę. Głównym problemem jest brak doprowadzenia czystej wody do miasta, której źródła są w pobliskich górach. Władze Ndalatando obiecują, że w tym roku doprowadzą wodę do wszystkich dzielnic. Ale może to tylko obietnice przedwyborcze, bo zbliżają się wybory prezydenckie... W każdym razie przy naszej misji jest ogólnie dostępny kran z wodą pitną, z którego korzystają nawet przechodnie idący do pracy.

Dzień na misji w Ndalatando zaczyna się o 5:20. O 5:45 jest rozmyślanie (medytacja), brewiarz. O godz. 6:30 msza św. w sanktuarium (lub w innych kaplicach w naszej parafii), zawsze jeden z księży o godz. 5:30 wyrusza samochodem do wiosek (mamy ok. 10 wiosek i kaplic dojazdowych). Potem jest mata-bicho, czyli śniadanie, następnie przyjmowanie parafian i potrzebujących, później przygotowywanie boiska. O godzinie 9:00 przychodzi młodzież, potem dzieci. W tym czasie czynne jest już biuro, ksero, księgarnia i lodziarnia. Włączamy też generator prądu, uruchamiamy muzykę i tak wszystko funkcjonuje do godz. 13:00. Po obiedzie jest czas na spoczynek, wyłączamy generator prądu aż do godzin wieczornych (musimy oszczędzać olej napędowy). Przybiegają wówczas dzieci najbiedniejsze, aby skorzystać z boiska. Niektóre wchodzą przez mur, przez rurę ściekową, tzw. „burzówkę”, inne po dachu... O godz. 15:00 zaczynają się „ćwiczenia” i druga tura „aktywności zorganizowanej” aż do godziny 18:00, potem robi się ciemno. W każdą niedzielę, gdy zajdzie już słońce wyświetlamy film z projektora na ścianie zewnętrznej budynku. Przychodzą wówczas dzieci ze wszystkich stron osiedla. Nie brak też młodzieży i starszych. O godz. 19:45 mamy nieszpory, potem „słówko na dobranoc” i kolację. Nasza aktywność kończy się ok. godz. 21:00. Wtedy jest czas na spoczynek.

Gorąco pozdrawiam wszystkich Czytelników Don BOSCO, dobrodziejów misji, rodziny misjonarzy i samych misjonarzy rozsianych po świecie. Odwagi. Z modlitwą

ks. Paweł Libor SDB
Ndalatando, Angola

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama