Realia pracy misyjnej
O okolicznościach misyjnego wyjazdu, trzymiesięcznej posłudze w Humahuaca oraz różnicach i podobieństwach między Polską a Argentyną - opowiada 24-letnia Katarzyna Łęcicka, świecka misjonarka.
Pragnienie pracy misyjnej towarzyszyło mi od lat. Nieprzypadkowy w tym kontekście okazał się także kierunek moich studiów. Na temat pracy licencjackiej wybrałam posługę polskich misjonarzy franciszkańskich w Ameryce Południowej. Ameryka Łacińska jest fenomenem, jeśli chodzi o misje.
Myśl o wyjeździe zakiełkowała przed pięciu laty, kiedy to po maturze wybrałam się ze znajomą do Berdiańska na Ukrainie. Pracowałyśmy jako wolontariuszki z polską klaretynką - s. Agnieszką prowadzącą ośrodek Caritas dla dzieci i bezdomnych. Zetknięcie z trudną rzeczywistością oraz problemami mieszkańców utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto pokonywać wewnętrzny opór i nieść pomoc tym, którzy jej potrzebują.
W grudniu 2016 r. s. Agnieszka zaproponowała kilku osobom z Polski, w tym mnie i znajomej, uczestnictwo w doświadczeniu misyjnym organizowanym przez hiszpańską Korimę - organizację zajmującą się pomocą misjom klaretyńskim w Ameryce Łacińskiej. O moim początkowym dystansie do pomysłu decydowały głównie względy ekonomiczne - bilet z Europy do Jujuy to wydatek rzędu 1,4 tys. euro, a to dopiero początek kosztów. W styczniu odbyło się spotkanie z udziałem chętnych wolontariuszy w domu sióstr w Rembertowie. Klęcząc przed Najświętszym Sakramentem i zawierzając Panu Bogu wszelkie obawy, czułam, że nieprzypadkowo stawia przede mną to wyzwanie. Postanowiłam wówczas, że zrobię, co w mojej mocy, by zdobyć potrzebne środki, a resztę zostawię w rękach Pana. W końcu, jeśli to Jego wola, na pewno się uda… I udało się! Wyjazd na misje nie byłby jednak możliwy bez wsparcia - tak finansowego, jak i duchowego - rodziny, pracodawców, przyjaciół i znajomych. Nie brakowało też po drodze znaków Opatrzności potwierdzających sensowność całego przedsięwzięcia.
Przygotowania do wyjazdu poprzedził czas formacji. Siostry przesłały pomocne materiały. W maju odbyło się spotkanie w Nijar na południu Hiszpanii. Z polskiej grupy zostałam tylko ja; pozostali zrezygnowali. Na miejscu po raz pierwszy spotkałam wolontariuszy, z którymi w lipcu miałam wyruszyć do Argentyny: cztery Hiszpanki, cztery Włoszki, dziewczyna z Hondurasu i Polka - s. Agnieszka; cztery klaretynki i osoby świeckie. Najstarsza uczestniczka wyprawy miała 68 lat, najmłodszą byłam ja.
W Nijar spędziłyśmy weekend, pracując z Hermanas Mercedarias (siostrami miłosierdzia), które niosą pomoc uchodźcom, osobom biednym i bezdomnym. Pomagałyśmy w malowaniu mieszkania jednej z rodzin. Spotykałyśmy się też z ludźmi mieszkającymi w slumsach wokół almeryjskich szklarni… Widok skali biedy był porażający!
Korima, organizując wyjazdy, sugeruje się opinią sióstr na temat bieżących potrzeb misyjnych placówek. W tym roku padło na Humahuaca.
Argentyńską rzeczywistość znałam z książek, zajęć na uczelni i z opowiadań mojego nauczyciela hiszpańskiego - Argentyńczyka. Mimo to nie wiedziałam tak do końca, czego się spodziewać. Obawiałam się, jak mój organizm zareaguje na duże wysokości, czy zaadaptuje się do lokalnej kuchni itp. Bałam się też… spotkania z wężami. Na szczęście w Jujuy tych gadów nie ma.
Największym zaskoczeniem po przybyciu okazało się… podobieństwo północnej Argentyny do Polski. Zaryzykuję stwierdzenie, że więcej jest punktów zbieżnych między tymi krajami niż np. między Polską a Hiszpanią czy Włochami. Podobieństwa dotyczą przede wszystkim kuchni. Argentyńskie empanadas może nie są tym samym, co nasze pierożki, ale zupy czy dania z gotowanych warzyw i mięsa przypominają polskie zwyczaje kulinarne. Zastana rzeczywistość potwierdziła też to, czego dowiedziałam się przed wyjazdem - że miasto jest głośne i chaotyczne, zaś wieś spokojna, z chatkami z cegieł „adobe” i blachy falistej. Wszędzie widać również mieszkankę kulturową; życie indiańskie przeplata się z motywami europejskimi i północnoamerykańskimi.
W Humahuaca siostry klaretynki prowadzą „Casa de caridad”, czyli Dom Miłosierdzia, w którym funkcjonują m.in.: stołówka i świetlica dla dzieci oferująca zajęcia edukacyjne, warsztat szwalniczy, apteka i „ropero” - „second hand”, gdzie po symbolicznych cenach siostry sprzedają ubrania. Organizują zajęcia fryzjerskie, mają także pracownię informatyczną i prowadzą parafialny oddział Caritas. Klaretynki wspierają też księży w posłudze duszpasterskiej, towarzysząc im w wyjazdach na wieś, animując Eucharystię, pomagając w spotkaniach grup parafialnych i przygotowaniu do sakramentów czy odwiedzając chorych z Najświętszym Sakramentem. Do naszych zadań należało w zasadzie wszystko, na co aktualnie było zapotrzebowanie. Pomagałam w aptece przy segregowaniu leków, razem z koleżankami organizowałyśmy też spotkania katechetyczne dla dzieci i dorosłych w odległym Nazareno. Odwiedzając pobliskie wioski, uczestniczyłyśmy w „feriach”, tj. fiestach przypominających nasze odpusty, podczas których sprzedawałyśmy ubrania i zabawki. Załapałyśmy się nawet na święto Matki Ziemi - podczas fiesty okadza się i święci dom, a także spożywa tradycyjne produkty: „choclo” (rodzaj kukurydzy), mięso z barana, małe tortille, ziemniaki w każdym kolorze i rozmiarze. Do picia jest argentyńska yerba mate lub herbatki z koki albo bardziej tradycyjnie „chicha” (nie polecam ludziom z wrażliwym żołądkiem!).
Większość Argentyńczyków to katolicy, stąd praca misyjna polega raczej na reewangelizacji. Podobnie zresztą jest w Polsce… Jednak w takich miejscach jak Humahuaca brakuje księży, którzy na stałe obejmowaliby parafie - zwłaszcza wiejskie, do których nieraz trzeba przedzierać się pieszo kilka godzin. W samym Humahuaca Msze św. sprawowane są prawie codziennie (w niedziele nawet trzy). Mieszkańcy wiosek nie mają jednak takiego szczęścia… Eucharystie w odległych miejscowościach odbywają się wtedy, kiedy dotrze kapłan - zazwyczaj raz w miesiącu, przez co ten dzień staje się świętem. Spotkania formacyjne między Mszami prowadzą z konieczności świeccy katechiści, najczęściej miejscowi.
W codziennej pracy spotykałam się z wielką otwartością ludzi. Owszem, zdarzali się mniej ufni, którzy do nas, Europejek (zwłaszcza tych niebieskookich), podchodzili początkowo z dystansem. Na ogół jednak przyjmowano nas serdecznie - nieraz zdarzało się nam jadać z jednego talerza z gospodarzami. Dzieci dziwiły się naszej bladej skórze i jasnym oczom. Tyle że na te „piękne oczy” udało nam się sporo załatwić na miejscowym targu, zwłaszcza prosząc o jedzenie „na zeszyt”.
Argentyńczycy inaczej przeżywają Eucharystię. Jest i śpiew, i klaskanie; lud mówi wraz z księdzem część kwestii, które u nas wypowiada wyłącznie celebrans. Znak pokoju przekazywany jest większości wiernym albo i wszystkim. Kapłan także podchodzi do ludzi, by przekazać znak pokoju w formie… pocałunku w policzek lub podając obie dłonie. Po błogosławieństwie czasem odbywa się indywidualne święcenie chętnych, a za kropidło służy wtedy choćby gałązka. Dane mi było uczestniczyć w Mszy św., podczas której zamiast święcenia wodą było indywidualne błogosławieństwo przez… przytulenie. Wierni ustawili się procesyjnie jak do Komunii św., a ksiądz każdego obdarzył braterskim uściskiem.
Miejscowi inaczej pojmują pojęcie dystansu i przestrzeni osobistej. Podchodzą bliżej, gestykulują, dotykają… i nikogo to nie dziwi. Po Eucharystii każdy może podejść do ołtarza i tabernakulum, by się pomodlić, dotknąć Pana Jezusa.
Istotną różnicą okazuje się też podejście Argentyńczyków do kwestii życia i śmierci. Nie mają dostępu do rozwiniętej technologii medycznej jak w Polsce. Byłyśmy świadkami śmierci dziecka, które zachorowało na zapalenie oskrzeli. W sąsiednim stanie dziewięcioletnia dziewczynka spadła w przepaść, pasąc owce… Jednak w Argentynie śmierć traktowana jest jako naturalna kolej rzeczy i bardziej powód do radości niż smutku. Po śmierci bliskiej osoby Msza św. sprawowana jest w domu - w obecności całej rodziny, w tym dzieci. Pogrzeb i rocznice śmierci stają się okazją do fiesty. Cmentarze są kolorowe, przyjeżdża rodzina z jedzeniem i piciem. Mimo trudnego życia ludzie chcą bawić się, tańczyć, śpiewać, a okazja ku temu zawsze się znajdzie…
Co z perspektywy lat będą wspominać najchętniej z pobytu w Argentynie? Z pewnością wyprawy na oddalone wsie - starą terenową toyotą przez pustkowia, po stromych, krętych drogach, obserwując przestrzeń i nie znajdując słów podziwu dla Stwórcy… Chwile cichego uwielbienia, które wypełniało serce po brzegi… Wyjazd bardziej otworzył mnie też na okazywanie ludziom ciepła i serdeczności. Naocznie przekonałam się również, że w Kościele brakuje rąk do pracy… W Humahuaca posługują obecnie trzy siostry i trzech księży. Pomagają im wprawdzie świeccy, jednak to i tak nadludzki wysiłek, biorąc pod uwagę ilość prowadzonych dzieł…
Jeśli Korima będzie organizować kolejny wyjazd, chciałabym w nim uczestniczyć. Siostry zapraszają na przyszły rok - kto wie, może się uda! W dalszej perspektywie chciałabym skończyć studia i… wyjechać na dłużej. Może na stałe? Zobaczymy, czy i tym razem moje pragnienia pokryją się z wolą niebios…
Katarzyna Łęcicka - absolwentka studiów licencjackich o specjalności kulturoznawstwo Ameryki Łacińskiej i Karaibów na Uniwersytecie Warszawskim. Aktualnie rozpoczęła studia drugiego stopnia na tym samym kierunku. Pracuje z dziećmi - jako niania i udzielając korepetycji z języka hiszpańskiego. Ma za sobą ponaddziesięcioletnią formację i posługę w Ruchu Światło-Życie. - Formacja w oazie utwierdziła mnie w przekonaniu, że bycie misjonarzem zaczyna się tu, gdzie jesteśmy - mówi z uwagą, iż zawsze znajdzie się ktoś, komu warto przybliżyć Pana Boga. Nie tylko na krańcach świata, ale też w domu, parafii, na uczelni…
opr. ab/ab