O misjach wśród Majów
Zapewne każdemu zdarzają się w życiu takie momenty, kiedy jest przekonany, że pełni rolę kogoś wybranego. Być może dzieje się tak, że Bóg ma swoje poletka doświadczalne, na których stawia człowieka i obarcza ciężarem wyróżnienia. Daje specjalne zadania do wykonania i cudowne uczucie powołania, które uskrzydla. Czasem nawet łatwiej żyć, mając wyobrażenie Boskiej obecności w swojej codziennej egzystencji.
Kiedy marzniemy na przystanku, czekając na autobus i układając sobie w myślach rozmowę z szefem; kiedy pospiesznie robimy zakupy, zastanawiamy się, czy szybciej usmażymy na obiad kotlety schabowe czy mielone; kiedy leżymy przeziębieni i mamy poczucie bezlitośnie umykającego czasu — wtedy nie przychodzą nam do głowy górnolotne myśli o powołaniu czy misji życiowej. Wiemy jednak, że „niezbadane są wyroki Boskie”, a „Duch tchnie, kędy chce”. Oba te powiedzenia spotkały się w jednej historii.
Po kilkunastu godzinach lotu samolotem znaleźliśmy się w Meksyku. Wsiedliśmy do autobusu, by odbyć kolejną, długą podróż po wyciętych w selwie, pnących się wysoko i stromo drogach, aż do Palenque — miejscowości znanej z zadziwiających budowli Majów. Stamtąd, po kolejnej przesiadce, podążyliśmy na południowy kraniec Jukatanu, do miejsca, w którym spotykają się granice Belize i Gwatemali. Tam, gdzie plantacje bananowców ciągną się po horyzont, znajduje się mała miejscowość o nazwie Tapachiula.
Na chodnikach, w piekącym słońcu, siedzą otulone kolorowymi chustami stare kobiety. Sprzedają spinki, grzebyki, kapelusze, zabawki, a między nimi szmaciane laleczki z czarnymi przepaskami na głowach i drewnianymi karabinami w rękach — podobizny Markosa. Każdy grosz za szmaciankę wspomaga walkę partyzantów ukrywających się w gęstej dżungli z „Białymi”. Kobiety wskazują nam kierunek dalszej wędrówki: dom stojący właściwie już poza miastem. Długa podróż kończy się w gościnnych progach domostwa jedynego w tej okolicy Polaka — Zdzisława Grzesika.
Przyjechał tu osiem lat temu jako „świecki misjonarz” w misji ONZ. Oswajał żyjących w dżungli Majów z podstawowymi zdobyczami cywilizacji, ułatwiającymi, a czasem nawet ratującymi życie. Spędził tam trzy lata. Nauczył się władać trzema narzeczami języka Majów, a przede wszystkim zaprzyjaźnił się z tymi, którzy za wszelką cenę pragną zachować przedkolumbijską tożsamość. Forsują stare prawa i obyczaje niezrozumiałe dla kogoś z zewnątrz — często niewygodne, wręcz szamańskie, a jednak wyrastające z korzeni tej starej cywilizacji. Większość z nich nie zna języka „obcych bogów”, czyli hiszpańskiego, nie leczy się, nie używa tworzyw sztucznych, kosmetyków, pralek oraz innych zdobyczy współczesnej cywilizacji. Większość też nie posyła swoich dzieci do szkoły.
Tutaj Zdzisław poznał piękną dziewczynę i zakochał się. Po skończeniu trzyletniej misji wrócił do kraju. Nie potrafił odnaleźć się w polskich i europejskich realiach. Czuł, że musi wrócić na drugi koniec świata, do prostego życia i ukochanej. Dzisiaj egzotyczna „Majka” jest żoną Zdzisława i śmieje się, że co prawda ona się tutaj urodziła, ale to jemu: „Zbigowi” („Zdzisław” jest bardzo trudnym do wymówienia imieniem) mieszkańcy Tapachiuli kłaniają się z daleka, z szacunkiem zdejmując kapelusze z głów. Zdzisław uczy w pobliskiej szkole powszechnej już kolejne pokolenie ich własnej historii, tradycji oraz szacunku do niej. Trudno jednak leczyć z kompleksów naród, który wstydzi się swojej przeszłości, dostrzegając w niej jedynie niewolniczą służalczość wobec zdobywców. Byli nimi Hiszpanie, którzy, podążając śladem Kolumba, przypłynęli do brzegów Meksyku i rozpoczęli krwawą konkwistę. W 1521 r. wdarli się do ówczesnej stolicy państwa Tenochtitlanu, wymordowali większość społeczeństwa, zrównali z ziemią miejsca kultu i czci. Od tego czasu byli panami tej części świata. Grabili, mordowali, niszczyli, byli okrutni i bezkarni.
— Muszę tu być. My, Europejczycy, zrobiliśmy tutaj tyle złego. Ograbiliśmy ten naród z tego, co najcenniejsze — z jego religii i kultury. Zabiliśmy wielu Indian. Chyba nie ma lepszego sposobu, żeby „coś” im zwrócić niż uczenie ich własnej historii, kultury i tradycji. Udowadniać, że są „Kimś”, że nie są gorsi od innych ludzi.
— Myślę, że Bóg miał taki pomysł, żeby mnie tu przysłać — opowiada Zdzisław — dlatego swojemu synowi dałem na imię Bożydar. W sercu, na zawsze, na całe życie jestem Polakiem, ale teraz jestem potrzebny tutaj. Tutaj mam misję do spełnienia i jestem szczęśliwy.
opr. mg/mg