Zambijskie dzieci mają wielkie deficyty. Nie tylko żywnościowe. Cierpią też na niedobór miłości i uwagi. Często są pozostawione same sobie i nie mają na kogo liczyć
Zambijskie dzieci mają wielkie deficyty. Nie tylko żywnościowe. Cierpią też na niedobór miłości i uwagi. Często są pozostawione same sobie i nie mają na kogo liczyć. Rodzice nie zwracają uwagi na swoje dzieci.
To dlatego maluchy robią wszystko, by dostać jej chociaż odrobinę. Szczególnie, gdy widzą nas, wolontariuszki z Polski. Przybiegają nawet z maleńkim zadrapaniem, by zasłużyć na troskliwe spojrzenie i czuły dotyk. Potrzeba miłości jest u nich tak silna, że przychodzą do oratorium (salezjańskiej świetlicy) codziennie, także w porze deszczowej. Przychodzą w przemoczonych koszulkach i z błotem na bosych stopach.
Niedawno miałam okazję przekonać, się jak bardzo te dzieci są zaprawione w bólu. Pewnego dnia w oratorium (świetlicy dla dzieci) zastałam w biurze chłopca. Miał na imię Matthew. Zauważyłam jak krew spływała mu po całej twarzy.
- Co się stało? – otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia.
- Dzieci próbowały strącić papaje z drzewa i rzucały dużym naostrzonym patykiem. Matthew podszedł za blisko i kij spadł mu prosto na głowę - wytłumaczyła mi Zosia, druga wolontariuszka.
Matthew siedział w fotelu i nawet nie jęknął, chociaż rana wyglądała na bardzo bolesną. To było duże rozcięcie. Skaleczenie musiał więc obejrzeć lekarz. Szpital mieści się blisko oratorium. Jednak ulewa była tak silna, że nie dotarłybyśmy tam nawet z parasolem. W tej sytuacji pobiegłam zapytać księży, czy mogą nas zawieść samochodem. Byli zajęci, ale jeden z nich dał nam kluczyki do auta. Mała czerwona Toyota, jej podwozie zahaczało o podłoże. Zastanawiałam się, jak mam ją prowadzić po drodze, która zamieniała się w jezioro, ale nie było już czasu na rozmyślania. Kashimbo, animator z oratorium, pomógł mi posadzić Matthew na tylnym siedzeniu. Chłopiec niemrawo próbował się do nas uśmiechnąć. Nie zdołał nic powiedzieć, ale w jego oczach widziałam wdzięczność. Najpierw musimy pojechać do rodziców Matthew i zapytać ich o zgodę na zawiezienie chłopca do szpitala.
Wyruszyliśmy. Zabraliśmy ze sobą dwóch braci Matthew, którzy wskazywali nam drogę. Kashimbo tłumaczył wszystko z języka bemba na angielski. W pewnym momencie podczas lawirowania wąskimi ścieżkami utknęliśmy w błocie. Przypadkowi chłopcy pomogli nam wypchnąć samochód. Trzysta metrów przed domem chłopca zatrzymała nas kałuża na całą szerokość drogi. Samochód odmówił posłuszeństwa. Kashimbo z braćmi Matthew wysiedli i poszli po rodziców. Ja próbowałam odpalić silnik.
Ulewa się wzmagała, a skóra wokół rany na głowie Matthew mocno nabrzmiała. Kashimbo i chłopcy wrócili do samochodu. Sami, bo rodziców nie było w domu. Kashimbo przekazał informację sąsiadom. Matthew zasypiał. Wreszcie udało się odpalić silnik.
W szpitalu biegliśmy przez korytarz, żeby lekarz jak najszybciej obejrzał ranę chłopca. Ale pani w rejestracji dopiero po pięciu minutach przerwała porządkowanie papierów i zwróciła się do nas.
- Musicie czekać, aż wróci doktor.
- Skąd wróci i ile mamy czekać? – dopytywałam.
- Nie wiem! - wzruszyła ramionami.
Lekarz pojawił się po 20 minutach. Obejrzał głowę chłopca i wyszedł. Nie zabrał nas do gabinetu. Wrócił na korytarz z żyletką, żeby usunąć włosy z miejsca rany. Przyjął nas w poczekalni przed recepcją, wśród wielu innych pacjentów. Po chwili przyniósł wielką strzykawkę. Zrobiło mi się słabo. Matthew zacisnął zęby i zamknął oczy, gdy igła wbiła mu się w głowę. Żadnej łzy, żadnego krzyku z bólu…
Zastanawiałam się, ile już musiał przeżyć Matthew, skoro w takiej sytuacji na jego twarzy nie pojawił się nawet grymas bólu? I co czyni z tych delikatnych i bezbronnych istot stalowe dzieci? Geny, sposób wychowania, sytuacja w rodzinie? Nie wiem. Wiem jedno. Po tym, co zobaczyłam, będę przytulać nasze dzieci ze szkoły garażowej jeszcze mocniej. A każdą ich ranę będę opatrywać z jeszcze większą troską.
opr. ac/ac