Jan Parandowski napisał, że każdy ma "taki Rzym, na jaki zasługuje" - zanim więc zwiedzimy Rzym warto się do tego dobrze przygotować
image: www.sxc.hu
Małą, kompletnie dziś zaczytaną książeczkę, poznańskie Pallottinum wydało w 1959 r. Wtedy „Mój Rzym” Jana Parandowskiego trafił do moich rąk. Trzy lata później znalazłam się nad Tybrem po raz pierwszy. Los mi sprzyjał: pamiętam dobrze późniejsze pobyty, w różnym czasie i o różnych porach roku. I śmiało mogę powtórzyć za Parandowskim, że moim przewodnikiem zawsze było wzruszenie. Ciekawość i zachwyt.
„Każdy ma taki Rzym, na jaki zasługuje: albo go powiększa, albo uszczupla” — pisze Parandowski. Mój Rzym, za każdym razem odkrywany i przeżywany na nowo, pozostaje najwspanialszym miastem na świecie. Starożytny i tętniący nowoczesnością, olśniewający bogactwem i ujmujący zakątkami pełnymi smutku, szarości i biedy. Cóż za miasto! Miasto kościołów i fontann, placów, muzeów i pomników. Ludzi, którzy swe życie — w różnych epokach — z tym miastem związali. Na jego wiekowych budowlach i skromnych pamiątkach minionych lat historia jednako odcisnęła piętno.
Taka na przykład Caffè Greco na via Condotti, niemal u stóp Schodów Hiszpańskich. Istnieje od 250 lat, bywali w niej najwspanialsi artyści, przybywający do Rzymu z całego świata. Wśród nich nasi słynni rodacy. Parandowski kreśli taki oto obrazek: Mickiewicz, zanim wyruszył z Legionem w swą ostatnią podróż, przybiegł do tej kawiarni, aby pożegnać się z rzymskimi przyjaciółmi. „Tam znalazł go służący i oddał kamizelkę, zapomnianą w pokoju. Mickiewicz poprosił o nożyce, pociął kamizelkę na tyle pasków, ile było osób przy stole, i wszystkim rozdał na pamiątkę. Są w Rzymie domy, gdzie te skrawki sukna przechowuje się jak relikwię”.
Będąc w Rzymie, trzeba skierować kroki do Caffè Greco właśnie po to, by choć przez chwilę uchwycić atmosferę tego miejsca, uświetnionego przez największe sławy literatury i sztuki. Bo kawa nie jest tam najlepsza. Najlepsze, jak wieść niesie, espresso podają w Tazza d'Oro (Złotej Filiżance) i Sant'Eustachio (U św. Eustachego). Stamtąd są dwa kroki do mego ulubionego Piazza Navona, gdzie czekają nas lodowe delicje w Tre Scalini (Trzech Schodach). Niewiele im zresztą, moim zdaniem, ustępują nasze od Grycana. Ale wiadomo: inaczej musi smakować wszystko na tym placu, pięknym o każdej porze roku, gdy patrzy się na fontannę Czterech Rzek.
Podobnie jest ze specjałami rzymskiej kuchni: z mego doświadczenia wynika, że świetny może być kawałek zwykłej pizzy zjedzony w pośpiechu, gdy czas nagli, a trzeba posilić się przed dalszą wędrówką. Bo żeby lepiej poznać Rzym — jak każde miasto — trzeba zdeptać go pracowicie własnymi nogami. Z okien autokaru niewiele się zobaczy, można jedynie ogólnie się zorientować i mieć poczucie, że coś ważnego się dostrzegło. Pamiętam, jaki urok miała przejażdżka dorożką po via Fori Imperiali podczas pierwszej bytności...
Mój pierwszy Rzym, niemal przed pół wiekiem, oczywiście wypełniony był turystami. Ale nie przepełniony — tego doświadczyłam przed pięcioma laty w Bazylice św. Piotra. Kolejka do wejścia ogromna, tłok wewnątrz niezmierny. Uzbrojeni w najnowszej generacji kamery i aparaty ludzie, ze słuchawkami na uszach, utrwalali niemal każdy fragment świątyni, chodząc sobie jak po Luwrze czy Prado. To oblężenie uzmysławia, co w praktyce znaczy dziś przemysł turystyczny.
Tak jest w Watykanie, na Zamku św. Anioła, wokół Fontanny di Trevi czy Koloseum. Trzeba wydobywać się z tego oblężenia i odwiedzać miłe sercu zakątki. Samotność nigdy przy tym nie grozi, a chwila zadumy i wzruszenia wynagradza wszystko. Nie wszyscy przecież pędzą do św. Piotra w Okowach, by zobaczyć Mojżesza, by pokłonić się św. Pawłowi w wirydarzu kościoła jego imienia; powałęsać się po zaułkach Zatybrza i popatrzeć na słonia dźwigającego na grzbiecie obelisk przed kościołem Santa Maria sopra Minerva. Słoń to nie byle jaki, bo zaprojektowany przez Berniniego, starożytny symbol inteligencji i wierności oraz uosobienie mądrości chrześcijańskiej. A obelisk pochodzi z Egiptu.
Trasa, którą zawsze staram się w Rzymie przemierzyć, prowadzi od pomnika Wiktora Emanuela na Placu Weneckim (pomnik jest nieco pompatyczny i pewnie dlatego żołnierze amerykańscy, liczni w Rzymie pod koniec II wojny, nazwali go tortem weselnym („wedding cake”). Potem podejście szerokimi michelangelowymi schodami ku Dioskurom do placu, gdzie oczom, chciwym tego widoku, ukazuje się Marek Aureliusz z wzniesioną prawicą. Tym gestem od wieków pozdrawia Rzym i teraz nas. Przypomina mi się wtedy historia opowiedziana przez mego pierwszego przewodnika w Rzymie (Polaka, erudytę, znawcę i miłośnika miasta, choć zaledwie, jak mówił, od dwudziestu lat mieszkającego w Rzymie). Otóż kiedyś w brzuchu cesarskiego rumaka zalęgły się żaby, przyniesione pewnie z wiatrem i deszczem, gdy były jeszcze kijankami. Trzeba się było dobrze nagłowić, by te stworzenia ewakuować.
W sąsiedztwie cesarza znajduje się jedno z arcyciekawych muzeów — Kapitolińskie. Warto wejść choćby na dziedziniec, bo widnieją tam resztki kolosalnego pomnika cesarza Konstantyna — ogromna głowa, dłoń i stopa. Stamtąd już tylko zejście ku Forum Romanum i pogrążenie się w antyku.
Rzym, miasto zamieszkiwane — zwłaszcza w XIX w. — przez wielu wybitnych Polaków, wymaga specjalnej pielgrzymki ich śladami. Pamiątkowych tablic poświadczających tę obecność nie brakuje. Idzie się na przykład od Schodów Hiszpańskich w górę i na via Sistina widać tablicę przypominającą, że „Cyprian Norwid poeta artysta i myśliciel Polak w latach 1847-1848 mieszkał w tym domu rozmyślając nad ideałami Ojczyzny Rzymu i Sztuki”. Na via Babuino pomieszkiwał Słowacki, z via del Pozetto 10 kwietnia 1848 r. wyruszył z Legionem Mickiewicz, mający swoją viale na Pincio. Sienkiewicz przebywał na via Bocca di Leone, a w dzielnicy Parioli jest viale Maresciallo Pilsudski.
Marzę sobie czasem, by kiedyś móc sprawdzić, czy na ladzie apteki w pobliżu Fontanny di Trevi stoi, jak go zapamiętał Iwaszkiewicz, jednorożec z białego marmuru dłuta Celliniego. Marzę, by móc posłuchać dźwięków spiżowych odrzwi w baptysterium u św. Jana na Lateranie, utrwalonych przez Dantego; by jeszcze raz wejść na klęczkach po Świętych Schodach (Scala Santa); wreszcie drobiazg: pójść na Awentyn i zajrzeć przez dziurkę od klucza w bramie pałacu kawalerów maltańskich, co także zawdzięczam Parandowskiemu, i ujrzeć w oddali kopułę św. Piotra otoczoną delikatną mgiełką. Przed laty, za młodu, człowiek wbiegł tam do samego szczytu, nie korzystając z windy, i patrzył w zachwycie na Rzym.
Pamiętam plac św. Piotra pewnego zimowego dnia, gdy nieliczni przybysze pośpieszyli ku drodze wiodącej z Watykanu do miasta. Kiedy pojawił się czarny mercedes, rozległy się oklaski, co nas, nieprzyzwyczajonych do takiej formy aplauzu wobec papieża, bardzo zdziwiło, a pasażer, Paweł VI, nam błogosławił. Pamiętam upalną środę i wiwaty towarzyszące helikopterowi nadlatującemu z Castel Gandolfo z naszym Rodakiem. Pamiętam radość i łzy wzruszenia. Łzy smutku i żalu, gdy krok za krokiem w Grotach Watykańskich posuwaliśmy się, ledwie zdążywszy przyklęknąć i się przeżegnać.
Przed nami, już wkrótce, pierwszomajowy dzień. Długo oczekiwane święto. •
opr. mg/mg