Miłość, małżeństwo, rodzina. Po pożarze

W pewną jesienną niedzielę budzimy się w płonącym domu...

Chciałbym wam opowiedzieć bardzo piękną historię o miłości. Słucha się tego jak bajki, ale ta różni się od innych, bo zdarzyła się naprawdę i nadal trwa...

Miłość, małżeństwo, rodzina. Po pożarze

A potem czeka nas kolejny dramat. W pewną jesienną niedzielę budzimy się w płonącym domu. Obudził nas kupiony dwa tygodnie wcześniej przez żonę mały piesek. Ja zdążyłem ubrać papcie. Moja kochana żona jest boso i w koszuli. Późną jesienią uciekamy wśród ognia i trzasku pękających szyb na ulicę. Ja natychmiast cofam się do płonącego domu po kluczyki do samochodu, aby umożliwić dostęp straży pożarnej. Odjeżdżam dalej od domu i pakuję żonę do samochodu, by dalej nie marzła. I ja wariat wchodzę ponownie do tego domu, aby zabrać najcenniejszą pamiątkę, książkę-album o historii mojej rodziny ze zdjęciami, z którego najstarsze pochodzi z 1903 roku. Bardzo traumatyczne wydarzenia. Ale jest też i druga strona tego tragicznego wydarzenia, pokrzepiająca i wzruszająca solidarność sąsiadów. Wracam do samochodu, a tam pomimo, że jest ciemno, niedziela przed 6 rano, już zjawiają się sąsiedzi. Któraś pani miała nieużywaną, a nowo kupioną bieliznę dla żony, potem jakiś dres. Ktoś mi przyniósł kurtkę. Zanim straż przyjechała - nie ma już strychu i piętra. Po jej odjeździe, pomimo niedzieli, kilkadziesiąt osób przez kilka godzin pracowało przy ratowaniu dobytku. Ratowaniu tego, co zostało jeszcze na parterze i udało się uratować. Zabierają to na przechowanie do swoich domów. Za chwilę ktoś przynosi śniadanie, po paru godzinach jest obiad i nie tylko dla nas, ale dla wszystkich pracujących. Niektórych nawet nie znam do dziś, więc nie mogę podziękować. Jednak już na wieczornej mszy ksiądz proboszcz w naszym imieniu dziękuje wszystkim, którzy pomagali.

Miłość, małżeństwo, rodzina. Po pożarze

Żona się tym faktem załamuje, ale ja natychmiast namawiam ją do odbudowy. Bo w kochającym małżeństwie o to chodzi, że jak jeden ma jakieś dni słabości, to powinien mieć wsparcie w drugim. Chociaż dostajemy odszkodowanie z PZU, to odbudowa i ponowne wyposażenie znacznie kosztują. Angażujemy wszystkie oszczędności odłożone na emeryturę.

Dom odbudowany i zmodernizowany. Może w nim już się bawić czwórka wnucząt. A ten najmłodszy Jasiu, mając 3 latka, już o babci obiadkach mówi nie inaczej jak „pychotka”.

W ubiegłym roku Ewa poważnie zachorowała, w ciągu miesiąca schudła 12 kg. Nie mogła spać po nocach. Bardzo się martwiłem. Starałem się szybko wracać z pracy do domu, a ponieważ dojeżdżam 30 km do pracy, to cztery dni pod rząd złapałem się na radary. Raz, widząc co się z nią dzieje, zostałem dłużej w domu, a jak tylko później dojechałem do pracy, to coś mnie tchnęło i natychmiast wróciłem. Okazało się, że byłem bardzo mojej kochanej żonie potrzebny.

Tymczasem osiągnąłem duży sukces zawodowy. Zostałem nominowany do prestiżowej nagrody. Miałem pojechać razem z żoną, ale ona w tym czasie trafiła do szpitala. Gala rozdania nagród jak przy Oskarach, ale jak tu nie przeżywać tego razem. Na szczęście mamy dzieci. Syn wziął urlop i przyjechał do szpitala z komputerem, bo z gali była transmisja internetowa. Oglądali mnie, żona z synem w szpitalu i córka z trojgiem wnucząt w domu, jak zdobywam główną nagrodę. A ja i tak przy całej tej uroczystości myślałem o mojej kochanej. Ująłem to w jednym zdaniu przy podziękowaniach za otrzymany tytuł. „Dziękuję komisji za przyznanie tytułu, współpracownikom, ale przede wszystkim mojej żonie, za 40 lat wsparcia w pracy zawodowej, jeszcze od czasów studenckich, po dzień dzisiejszy” Każdy, kto potem tam na miejscu gratulował mi tego osiągnięcia, to mówił tak – „ja panu wcale nie gratuluje tej nagrody, tylko tych 40 lat”. Czy to teraz taka rzadkość, że ktoś 40 lat jest ze sobą i stale o nim myśli? A od córki dostałem SMS: „Wszystko widzimy, jaka szkoda, że jesteś tam sam, ale jesteśmy z tobą duchem. Cudownie! Już rozmawiałam z mamą, która się bardzo wzruszyła! Jaki ty jesteś wspaniały mój tato!” Jak mam chandrę, to sobie czytam ten SMS.

Choroba Ewy trwała kilka miesięcy. Jeszcze te mocne słowa mojej siostry „ty musisz wyzdrowieć, bo ten mój brat sobie w życiu bez ciebie nie poradzi”. W końcu udaje nam się znaleźć lekarkę, która odpowiednio ustawia leczenie. Zdrowie i waga wracają do normy, choć jesteśmy już starsi i dają o sobie znać problemy, które musimy razem pokonywać. Obok na zdjęciu przygotowania do wieczerzy wigilijnej. W tle widać, kto to przygotowuje. Jakie to szczęście mieć w domu taką wspaniałą gospodynię.

W następnym roku to mnie dopadają słabości. Nasza córka wraz z dziećmi musi opuścić dom, w którym dotychczas mieszkała. Czujemy się za nich odpowiedzialni. Chcemy pomóc w zapewnieniu dachu nad głową. Musieliśmy zaciągnąć spory kredyt, aby pomóc jej w zakupie mieszkania. Gdybym był młodszy, to nie byłby żaden problem, ale w tym wieku powstaje ryzyko, że nie damy sobie rady ze spłatą. I tak ja, dotychczas odpowiedzialny za całą rodzinę, sam popadam w depresję. Dotychczas tych, co mówili, że mają depresję, sam uważałem za symulantów. To jest taka apatia, kompletny brak apetytu. Moja żona na siłę wciska mi obiadki dla niemowlaków… Człowiek bije się z myślami, że w tak ważnym momencie może nie sprostać zadaniu i pozostawić rodzinę w trudnej sytuacji finansowej. I tu na wysokości zadania staje oczywiście moja żona. Najpierw kategoryczne – „żadnego zwolnienia, masz jeździć do pracy, łatwiej wyjdziesz z tego”. Pomagają mi też telefony od dzieci. Syn, który zawsze chodził swoimi drogami, teraz dzwoni dwa razy dziennie. Żona z córką wymyślają, jak rozwiązać problem spłat, gdybym stracił tuż przed emeryturą pracę. A jak moja kochana przychodzi do mnie z pytaniem „a co ja bez ciebie zrobię”. To wiem, że muszę się wziąć w garść, a dzięki wsparciu całej rodziny po jakimś czasie dochodzę do siebie.

W czasie ostatniego urlopu byliśmy w domu sami, ciesząc się sobą. Teraz to już jest miłość dojrzała, podbudowana radością, że trafiliśmy na siebie i potrafiliśmy tak wiele wspólnie przeżyć. Życie nie było wyłącznie usłane różami. Mieliśmy, jak widać, wiele trudnych chwil, ale wspólnie potrafiliśmy sobie z nimi poradzić, cały czas ciesząc się sobą.

Na czym polegał sukces naszego związku? Najważniejsza w tym jest miłość. Tego uczucia nie da się opisać słowami, to jest po prostu dar niebios. To chęć stałego przebywania ze sobą, mimo, że tak długo już byliśmy razem, to nadal co dnia tak troszeczkę tęsknimy za sobą, sama Ewa mówi, że po tych 8 godzinach nie może się doczekać, kiedy wreszcie przyjadę z pracy. Ja mam to samo. Oczywiście miłość nie jest tym darem na zawsze, bo o miłość trzeba troszczyć się każdego dnia, przez całe życie, zarówno w dobrych jak i w złych chwilach. Jednakże był zawsze wzajemny szacunek i odpowiedzialność za drugiego. Przenigdy żaden z nas nie narzekał, ani nie powiedział nic złego na drugiego w towarzystwie. Nawet, gdy w rozmowie z innymi mieliśmy inne zdanie, to później na osobności wyjaśnialiśmy sobie, że lepiej byłoby jakbyś tak powiedział(a). Zawsze też pamiętałem o drobnych prezencikach na dzień urodzin 8 grudnia, rocznicę ślubu 18 września i dniu, w którym zdecydowałem się powiedzieć, że chcę być z nią - 26 sierpnia. Mieliśmy też bardzo dużą zdolność do kompromisów, na dodatek podzieliliśmy miedzy siebie dziedziny, w których jeden lepiej radził sobie niż drugi. I do dziś jestem wdzięczny mojej kochanej żonie, że to ona zawsze zajmowała się stroną techniczną remontów mieszkania, budową domu, a przede wszystkim posiłkami. Po mojej stronie zostawały np. finanse, dokumentacja. Nie było w naszym związku tak zwanej ”walki o władzę”, wszystkie ważne decyzje podejmowaliśmy razem, choć zdaję sobie sprawę, że to ja narzuciłem przyjęty wspólnie styl życia. Każdy z nas miał też swoje małe zainteresowania, do których drugi współmałżonek się nie wtrącał.

Czy były kryzysy między nami? Kryzysami raczej bym tego nie nazwał. Były sprzeczki, zwłaszcza w początkowym okresie. Wszystkie pięć pamiętam. Nie pamiętam, o co poszło w pierwszych trzech, ale w ostatnich, tych z 86 i 92 roku, to byliśmy winni raz ja, a raz moja żona. Przy pierwszej nazwałem moją kochaną żonę tak, jak nazywa się bardzo pożyteczne zwierzę, będące podstawą przemysłu mleczarskiego. Do dziś, jak o tym pomyślę, mam straszne wyrzuty sumienia. Drugi raz nie rozmawialiśmy ze sobą przez dwa dni, ale mam satysfakcję, że to ja pierwszy zacząłem. Przy trzecim razie zostałem delikatnie wypchnięty za drzwi, które zaraz zostały zakluczone. Dla uspokojenia pochodziłem sobie wokół bloku. Wracam, a drzwi już otwarte, pytam się „czy tobie też przeszło?”. Nie, to nasza córka, słysząc wszystko, zaraz pobiegła drzwi otworzyć.

Wierność to też ważny element miłości, ale jak się tak kocha, to się nie zauważa, że istnieją jeszcze inne kobiety. Mnie to zupełnie nie interesowało, kiedy myślałem przede wszystkim o tym, kto czeka na mnie w domu. Poza uczuciem człowiek ma jeszcze rozum i wie, że jest coś za coś. Ile można stracić.

Jak tu nie być szczęśliwym, kiedy Pan Bóg obdarzył nas oboje taką wspaniałą miłością? Tylko, że miłość i bycie ze sobą to nie tylko radości, wzloty i uniesienia. Jak nasze wcale niełatwe życie pokazało, to bycie ze sobą na dobre i złe. Wspieranie się w trudnych chwilach. Ja będę zawsze Bogu dziękował, że Ciebie, moja Ewuniu, spotkałem na mojej drodze, a Tobie jestem wdzięczny za to, jaka jesteś.

PS: To takie trochę osobiste wyznanie. Co mnie, człowieka raczej zamkniętego w sobie, do tego skłoniło? Otóż w te wakacje nasza 15-letnia wnuczka zadała mi pytanie: „Dziadku, jak się znajduje takich facetów jak ty?”. A ja mogłem jej z satysfakcją odpowiedzieć – „to ja znalazłem w życiu twoją babcię”.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama