Rozmowa z Pawłem Milcarkiem – filozofem, publicystą, dyrektorem II Programu Polskiego Radia, wykładowcą UKSW, ojcem pięciorga dzieci
Rozmowa z Pawłem Milcarkiem – filozofem, publicystą, dyrektorem II Programu Polskiego Radia, wykładowcą UKSW, ojcem pięciorga dzieci
Większość współczesnych przemian dotyczących życia społecznego – więc także wychowania – odbywa się pod hasłami zrywania z tradycją. Dlaczego tradycja postrzegana jest jako coś złego?
Z różnych powodów, ale najważniejszy jest chyba ten, że w rozumieniu tradycji skupiono się wyłącznie na zachowaniu, zatrzymaniu, przechowaniu czegoś. Ten język wprowadzili najpierw ci, którzy chcieli tradycję odrzucać, ale w jakimś stopniu przyjęli go także ci, którzy chcą jej bronić. Tymczasem tradycja to coś o wiele bardziej dynamicznego. W postawach tradycyjnych zachowanie czegoś jest tylko punktem wyjścia. W łacińskim słowie traditio akcent nie pada na zachowanie, ale na przekazywanie. I jest to zadanie o wiele trudniejsze, bo trzeba równocześnie uratować dwie rzeczy, które zwykle widzimy osobno. To znaczy, że trzeba zachować to, co jest istotne w życiu wspólnoty i pojedynczego człowieka, ale nie chodzi o to, żeby stać się plemieniem jedynie kultywującym groby, ale żeby umieć żyć tym dziedzictwem. To jest umiejętność przyjmowania dziedzictwa i przekazywania dalej, dawania życia. Zrozumiałem to, kiedy przeczytałem zdanie Gustawa Thibona, francuskiego chłopa samouka, a równocześnie głębokiego myśliciela, który zauważył, że ludzie dzisiaj chcą długo żyć, skupiają się bardzo na zachowaniu swojego życia, ale to nie idzie w parze – a wręcz przeciwnie – z chęcią przekazywania go. Dawniej ludzie żyli krócej, mieli mniejszą szansę zachowania własnego życia, ale o wiele bardziej troszczyli się o jego przekazanie.
W innych kulturach płodność nadal jest wartością.
Tak, a u nas zagrożeniem. Sam akt przekazania tego, czym żyję, jest traktowany jako zagrożenie mojego dobrostanu, dobrobytu.
A jaki to ma związek z tradycją?
Tradycja jest przekazywaniem czegoś tak ważnego, że można wartość aktu przekazania postawić ponad własne życie. I to możemy nazwać tradycją w sensie ścisłym, przez duże „T”. To nie jest tylko zwyczajem, który się uleżał, ale czymś, co przeszło próbę – mówimy „próbę czasu” – więc ludzie chcieli to przekazać. Np. kiedy nie było druku, zachowywały się te opowieści, które ludzie uważali za ważne, pozostawały te, w które warto było włożyć wysiłek nauczenia się, zapamiętania, opowiedzenia. Analogicznie, tradycją jest to, za co ktoś kiedyś gotów był ponieść ofiarę, aż po oddanie życia, dlatego tradycja łączy się z pewnymi datami poświęcenia, rocznicami, celebracjami. Wracamy do tego, bo to jest naszym punktem odniesienia.
Na czym powinno polegać przekazywanie tradycji w rodzinie? Wystarczy ją tylko kultywować czy jeszcze trzeba o niej rozmawiać?
Sami się z żoną dopiero tego uczymy. Jesteśmy jedną z tych rodzin, które dotknął – choć raczej pośrednio i rykoszetem – straszny czas nadłamywania kręgosłupa tradycji w PRL–u. Rdzeń tradycji przetrwał, ale to nadłamanie w różnych miejscach pozostało, w związku z tym nie mamy takiego prostego odniesienia, że rodzice przekazali, dzieci przejęły, przekazują następnym itd. Bardzo często znajdowaliśmy się w sytuacji, gdzie z jakichś elementów, drobinek mozaiki, które otrzymaliśmy, musieliśmy układać własne puzzle. Trud polega nie na tym, żeby zbudować z nich coś zupełnie nowego, ale by odtworzyć tę całość, z której te elementy pochodzą. Rodzina mojej żony w większym stopniu obfituje w takie odniesienia. Jest dom rodzinny gdzieś na Podlasiu, który się ciągle wspomina, jak się myśli o żywej tradycji, o czymś, co jest wartościowe. Z wielkim entuzjazmem przejąłem całe mnóstwo tradycji z rodziny mojej żony, bo wyczułem, że są bogate. Nie mam też obawy, że zatracam swoją tożsamość. W bardzo wielu wypadkach odnajdywałem w tym świat, który rozpoznałem jako własny, w którym się dobrze czuję. Ba, o wiele lepiej niż w ciuciubabce mojego świata wielkomiejskiego, w którym coś się gdzieś pogubiło. Sam wychowywałem się od początku w Warszawie, mieszkałem w domu, w którym ludzie ze sobą nie bardzo chcieli rozmawiać. W windzie usiłowali jakoś przetrwać ze sobą te dwanaście pięter. Mieli swoje historie, ale się nimi nie dzielili. Nie zawsze były to historie ciekawe, niekoniecznie chcieli się nimi chwalić. Jeśli były ciekawe, to może z innych powodów nie chcieli o nich mówić. Więc jest trochę tak, że wyciągamy ze strychu rzeczy, które pokolenie naszych rodziców uznało za nadające się do lamusa, choć dziadkowie jeszcze nimi żyli.
Czyli tradycja związana jest ze wspólnotą, trudniej o nią w mieście, gdzie króluje anonimowość, a łatwiej tam, gdzie jest wspólnota, wielopokoleniowa rodzina…
Tak, oczywiście – choć pod tym względem sytuacja w mieście i na wsi nie jest już dziś tak różna. W każdym razie wspólnota to miejsce, gdzie się zjawiliśmy, gdzie jesteśmy, które nadaje nam tożsamość. To przeciwieństwo „społeczeństwa” sproszkowanego, zbudowanego na przeświadczeniu, że ludzie są ze sobą związani wyłącznie kontraktami, które – kiedy tylko zechcą – zawierają, zrywają czy renegocjują.
Jeśli nie ma ciągłości tradycji, to sami musimy wybierać, jak Pan powiedział, z puzzli. Skąd mamy wiedzieć, które tradycje zachowywać, szczególnie teraz, kiedy nachalnie docierają do nas obce – halloween, walentynki itp.?
Oboje z żoną nie zabiegamy, by wojować z tymi obcymi tradycjami, o ile nie są one otwarcie złe. Uznaliśmy, że jeśli uda nam się podtrzymywać żywy, buzujący płomień własnej tradycji, to skonsumuje on bardzo wiele tych, które będą przychodziły z zewnątrz. Ja się tego tak bardzo nie boję. Mamy lekcję Grzegorza Wielkiego, że w miejscu świątyń pogańskich można budować chrześcijańskie. Np. walentynki mogą w jakimś momencie – choć nie wiem czy to takie proste – wrócić do swojego punktu wyjścia, czyli kalendarza liturgicznego. Nie muszą, ale mogą. Natomiast jest też tak, że wiele tych tradycji, które dziś są dla nas bezproblemowe, to też tradycje, które w jakimś momencie do nas przyszły. Trudno mi wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez choinki, ale jak sięgam do opisów z końca XVIII wieku to dla nich choinka w ogóle nie istniała. To tradycja, którą przejęliśmy od Niemców, bo można pewne rzeczy przyjmować, zmieniać, adoptować. Mnie bardziej interesuje odnajdywanie, kompletowanie własnego puzzla w domu niż organizowanie jakiegoś ruchu przerażenia, fundamentalnego oporu przed importem, wykrywania wszędzie złych elementów, zachowań. Ale oczywiście są i takie wpływy, które niosą ze sobą całą kulturę zachowań, mitologię, która jest niedobra, kiedy nie można powiedzieć dziecku „nie przejmuj się tym halloween, bo to takie czuwanie”, kiedy rzeczywistość tego zjawiska jest jak najbardziej pogańska ideologicznie i obyczajowo.
A czy tradycje czasami nas nie ograniczają?
Tradycja to jest zwykle nazwa wierzchołka góry lodowej. Jest mnóstwo zachowań, nad których przyjęciem jako tradycji się nie zastanawiamy, bo jesteśmy nimi przesiąknięci. Są w nas wyciśnięte, a my je powtarzamy niemal bezwiednie. Część z tych rzeczy jest deprymująca, ograniczająca, męcząca. Wierzę psychologom, którzy opisują całe mechanizmy takiego skryptu, że ludzie w określony sposób przejmują jakiś wpływ ojca i matki i niestety w jakimś stopniu także tego, co negatywne. Ale można na to patrzeć pozytywnie. Jest to zmagazynowana nauka o konsekwencjach błędów życiowych, a rozsądek polega na zachowaniu równowagi między tym, co dziedziczymy a wolną wolą uzupełniania i przebudowywania tej mozaiki. Człowiek nie bóbr – nawet najpiękniejszych i najlepiej sprawdzonych struktur nie odtwarza dokładnie w ten sam sposób, ale każde pokolenie wnosi swój styl.
Tradycje są ważne w wychowaniu?
W ogóle nie można mówić o wychowaniu bez tradycji, bo – według mnie (może ktoś potrafi inaczej) – uzasadnienie wymagań szybko przeradza się wtedy w stwierdzenia typu: „bo JA to wiem”, „JA tak chcę”. W wychowaniu jednak ten kto słucha autorytetu, musi mieć szansę zaufania, że sięga do doświadczenia, które ten autorytet przekracza, które nie jest tylko jego własnym rozpoznaniem świata. Nie chodzi o to, żeby wychowywać dzieci w poczuciu, że się jest guru, który wszystko wie, wszystko zrozumiał. Choć nie należy od razu tej iluzji własnymi siłami rozbijać, ale gdy ona się kruszy, powinno ją zastępować mocne poczucie, że nawet, gdy mama i tata nie są doskonali, stoi za nimi coś przekraczającego ich własną mądrość. Rozsądne wychowanie polega na tym, żeby budować na pewnej bazie, której nie trzeba się potem ściśle trzymać, ale pewien kanon musi być zachowany. Kanon może szczupły, niewielki, nie należy go przesadnie rozbudowywać, ale musi być kierunkujący.
Rozmawiali:
Małgorzata Tadrzak-Mazurek
ks. Andrzej Godyń SDB
opr. aś/aś