Czy małżeństwo po zdradzie jest możliwe?
Zawsze irytowały mnie pseudostatystyki, z których wynikało, że aż trzy na pięć kobiet jest zdradzanych. Nawet mi do głowy nie przyszło, że kiedyś sama będę weryfikowała tę tezę - opowiada Magda, żona Pawła.
Byliśmy małżeństwem z 11-letnim stażem. Mieliśmy za sobą wzloty i upadki, ale poważnego kryzysu udało nam się uniknąć. Od pewnego czasu Paweł miał nową, znakomicie płatną pracę. Po latach poszukiwań wreszcie znalazł posadę zgodną z jego aspiracjami i wykształceniem. Nasza stopa życiowa znacznie się podniosła: córka poszła do prywatnego przedszkola, wprowadziliśmy się do nowego mieszkania, snuliśmy nawet plany budowy własnego domu. Owszem, powodziło nam się dobrze. Jednak nowe życie miało swoją cenę. Paweł spędzał w pracy więcej czasu niż w domu. Nawet rodzinne weekendy zdarzały się coraz rzadziej, bo zaczął wyjeżdżać w delegacje. Zaczęliśmy rozmijać się w tym naszym niby wspólnym życiu.
Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, a wraz z nim każdą emocję, każde słowo, każdą z tysiąca myśli, które wtedy pojawiły się w mojej głowie. Odprowadzałam córkę do przedszkola, kiedy na schodach minęłam listonosza. Wręczył mi rachunki i odręcznie zaadresowany do mnie list. Kiedy otworzyłam, przeżyłam wstrząs. Z anonimu dowiedziałam się, że mój mąż ma romans z koleżanką z pracy. „Cała firma już o tym huczy, więc w odruchu kobiecej solidarności postanowiłam napisać o tym do Pani - osoby najbardziej przecież zainteresowanej, sama będąc kobietą zdradzoną i zranioną” - głosiło zakończenie przerażającego listu. Do tego dołączono wykaz dat i miejsc spotkań Pawła z tą kobietą.
Gdy mąż wrócił z pracy, byłam już na tyle wyciszona, że zaczęłam odgrywać tragifarsę, która trwała najbliższe tygodnie. Postanowiłam, że będę udawać, że nic się nie stało i nikomu nie powiem o anonimie, dopóki sama wszystkiego nie sprawdzę. Tak rozpoczął się najgorszy czas w moim życiu: córka coraz częściej „przechowywana” u rodziców, zwalnianie się z pracy, czyhanie pod firmą na męża, śledzenie... Niestety, wszystko się potwierdziło. Przyznał się bardzo szybko. Tej rozmowy nie zapomnę nigdy. Stałam w kuchni przy blacie, a on tuż za mną i, nie patrząc mi w oczy, powiedział: „Tak, zdradziłem cię”. Zrobiło mi się słabo. Wcześniej wiele razy słyszałam określenie „wali się cały świat”, ale brzmiało mi ono... lekko. Bo co to w zasadzie znaczy? Żadnej treści. Tamtego dnia zrozumiałam. Po prostu pęka ci serce i czujesz, że nie masz już nic. A przecież miałam: wspaniałe dziecko, fajną pracę, rodzinę, przyjaciół. Na pewno wiedziałam wtedy jedno: cokolwiek się wydarzy, jakkolwiek nasze dalsze życie się potoczy, już nigdy nie będzie tak samo. Ta nieodwracalność paraliżowała mnie chyba najbardziej.
Podjęłam decyzję o rozwodzie. Wkrótce dowiedziała się o wszystkim moja siostra. Postanowiła za wszelką cenę ratować nasze małżeństwo. Wprawdzie byłam wściekła, zraniona, przerażona, ale gdzieś głęboko czułam, że nie chcę naszego końca. „Dobrych” rad słyszałam wiele: „Wystaw walizki za drzwi”, „Chyba mu tego nie wybaczysz?”. Wszyscy chcieli dla mnie dobrze, ale mój mąż przepraszał i prosił o wybaczenie.
Poszliśmy na terapię. Choć pomoc specjalisty długofalowo zawiodła, pomogła nam „technicznie” w trudnych początkach. Dzięki temu wyjawiliśmy sobie z mężem prawdę: Paweł przyznał się do zdrady, a ja wreszcie dałam upust moim emocjom. - Z każdej sesji wracałam charakterystycznie zmęczona. Mogłabym umyć wszystkie okna, odkurzać, prasować, zmywać - to było o niebo lepsze niż porządkowanie siebie. Zresztą tak właśnie robiłam. Długo porządkowałam szafy i szuflady, zanim odważyłam się uchylić i zajrzeć we własną duszę i serce. Bałam się, co tam znajdę. A raczej - czego mogę tam już nie znaleźć - miłości do mojego męża. Tak bardzo chciałam nas ocalić.
Paweł strasznie przepraszał, żałował romansu, w który się uwikłał, przekonywał, iż kocha mnie i córkę nad życie i prosił, bym pozwoliła mu wszystko naprawić. Nie wiedziałam, czy wierzyć. Jednak stopniowo zmiękłam i wszystko zaczęło wracać do normy.
Mąż zerwał wszelkie relacje z tamtą kobietą, zmienił też pracę. Ja natomiast poszłam za namową do drugiej już psycholog i postanowiłam uzdrowić nasze małżeństwo poprzez wybaczenie. Przestałam myśleć o rozwodzie i nieustannie wmawiałam sobie, że muszę wybaczyć, wyzbyć się pretensji, a będzie tak, jak kiedyś. Było to jednak bardzo powierzchowne. Bo chociaż znowu wyglądaliśmy niczym kochająca się rodzina, to gdzieś w sercu rana wciąż nie chciała się zabliźnić.
Pewnego dnia w drodze do pracy weszłam do kościoła. Akurat trwała poranna Msza św. Taka z zaledwie garstką wiernych. Pamiętam, że było akurat podniesienie. Padłam odruchowo na kolana i rozpłakałam się. Od tamtej pory wstępowałam do tej świątyni codziennie. Trwał akurat Wielki Post. Powierzyłam Bogu wszelkie sprawy, także swoje małżeństwo. Stwierdziłam, że zrobiłam już wszystko. Przypomniałam sobie słowa Pana Jezusa: „Dlaczego zamartwiacie się i niepokoicie? Zostawcie Mnie troskę o wasze sprawy, a wszystko się uspokoi. Zaprawdę mówię wam, że każdy akt prawdziwego, głębokiego i całkowitego zawierzenia Mnie wywołuje pożądany przez was efekt i rozwiązuje trudne sytuacje. Zawierzenie Mnie nie oznacza zadręczania się, wzburzenia, rozpaczania, a później kierowania do Mnie modlitwy pełnej niepokoju, bym nadążał za wami; zawierzenie to jest zamiana niepokoju na modlitwę. Zawierzenie oznacza spokojne zamknięcie oczu duszy, odwrócenie myśli od udręki i oddanie się Mnie tak, bym jedynie Ja działał, mówiąc Mi: »Jezu, Ty się tym zajmij«”. Tak też powiedziałam. Przed Wielkanocą przystąpiłam do najtrudniejszej w moim życiu spowiedzi. Wkrótce w moje ślady poszedł mąż. Nasze życie dopiero teraz zaczęło się zmieniać. Dopiero tam, w kościele, przed ołtarzem wybaczyłam mężowi naprawdę.
NOT. MD
opr. ab/ab