Rodziny wielodzietne są traktowane w Polsce jako problem do rozwiązania, tymczasem przyczyną problemów jest dysfunkcyjność części rodzin, a nie ich wielodzietność!
Rodziny wielodzietne, w których wychowuje się 1/3 populacji dzieci, stanowią w Polsce 17% wszystkich rodzin. Jednak w społecznej świadomości są poddawane szczególnej stygmatyzacji. Różne strategie rozwiązywania problemów społecznych wskazują je jako środowisko, w którym często występują: ubóstwo, bezrobocie, alkoholizm, zachowania przestępcze oraz trwałe uzależnienie od pomocy społecznej. Do mediów przenika przede wszystkim ten aspekt, utrwalając negatywny wizerunek w zbiorowej świadomości, tymczasem to jedynie wycinek rzeczywistości.
Małgorzata i Janusz mają ośmioro dzieci. Oboje ukończyli wyższe studia. Są jedną z tych rodzin, u których liczne potomstwo nie jest efektem braku obeznania z metodami regulacji poczęć, ale świadomym wyborem.
— Gdy przychodzimy do bliskich z informacją, że znowu oczekujemy potomka, nie widzimy u nich radości, jak przy oznajmieniu o pierwszym czy drugim dziecku, co mnie zawsze razi — mówi Gosia. — Otoczenie cieszy się, że ktoś ma pierwsze dziecko — co jest oczywiste — drugie też, jeszcze trzecie. Ale kolejne? Tak jakby wszystkie nie były taką samą wartością. Ludzie nie wiedzą, czy gratulować, czy nie.
— Ciekawe, że dalsze otoczenie patrzy z podziwem na naszą rodzinę, a bliższe zadaje pytania: Dlaczego tyle? Czy będą kolejne? — dodaje Janusz.
Przyjmowanie kolejnych dzieci rzadko spotyka się ze zrozumieniem i aprobatą, nawet najbliższej rodziny. To charakterystyczny rys stygmatyzacji będącej wytworem otoczenia reprezentującego określoną kulturę i wzorce zachowań, a pojawia się jako efekt lęku i niezrozumienia natury danego zjawiska czy zachowania.
Katarzyna i Sebastian mają dwanaścioro dzieci. On jest astrofizykiem, ona tłumaczką.
— Niektórzy pytali: Dokąd te dzieci będziecie rodzić? — mówi Kasia. — Powtarzaliśmy: Czekamy, aż zaczną się powtarzać. Mam taką osobowość, że potrafię się przeciwstawić, w związku z czym mało dbam o to, co mówi o mnie otoczenie. Miałam silne przekonanie, że Pan Bóg nie robi rzeczy bez sensu. Ja ciążę znosiłam łatwo, rodziłam zdrowe dzieci, nie miałam żadnych problemów.
— Przez lata miałem skomplikowane relacje z rodzicami — wspomina Sebastian. — Trudno było im akceptować taki wybór życia, jakiego my dokonaliśmy, ale po latach to się zmieniło.
— Potem rodzice zrozumieli, że to u nas „nieuleczalne” i zobaczyli pozytywne strony naszego wyboru — dodaje Kasia.
Podjęcie decyzji o posiadaniu dużej rodziny nie usuwa trudności, jednak zmienia w życiu hierarchię wartości.
Janusz pracuje jako przedstawiciel farmaceutyczno-medyczny. Jego żona Małgosia po długiej przerwie wróciła do aktywności zawodowej, ma stanowisko w biurze firmy budowlanej.
— Był czas, kiedy miałem trudną sytuację finansową, pracę taką, że musiałem się zapożyczać u ojca, żeby przetrwać — wspomina Janusz. — Taki moment nastąpił przy czwartym i piątym dziecku. Ciężko mi było wtedy otworzyć się na życie. Ale wzajemnie z Gosią się wspieraliśmy, to była wspólna decyzja. Wspaniałe, że nie walczyliśmy ze sobą.
Ludzie się dziwią, że żyjemy na przyzwoitym poziomie. Duża rodzina raczej kojarzy się z patologią, a my mamy dom, dajemy sobie radę. Niektórzy pytają, czy Kościół nam pomaga, czy otrzymujemy pomoc od miasta.
Sebastian jest pracownikiem naukowym w Instytucie Fizyki Jądrowej, a Kasia od czterech lat prowadzi własną działalność — biuro tłumaczeń z włoskiego.
— Bóg daje nam siłę, żeby mieć dużą rodzinę, chociaż finansowo zawsze było ciężko — mówi Sebastian. — Nie uważamy zabezpieczenia finansowego za wartość najważniejszą. Żyliśmy z ośmiorgiem dzieci, nie mając w ogóle mieszkania. Po ludzku patrząc, było to wariactwo. Moim rodzicom trudno było to akceptować. Dziś mogę potwierdzić, że każde dziecko to dar — życie, które ma nieskończoną wartość.
Dom dostaliśmy od zupełnie obcego człowieka po urodzeniu się naszego ósmego dziecka. Było to dla nas jak palec Boży — potwierdzenie, że jesteśmy na dobrej drodze. Ponieważ dom wymagał remontu, więc wzięliśmy jeden kredyt, potem drugi (który teraz się za nami ciągnie). Nikt jednak nie powiedział, że będzie łatwo. Gdy mieliśmy jedno dziecko, zdarzały się jakieś zaległe rachunki, tak jak teraz przy dwanaściorgu. Nie jest tak, że im więcej dzieci, tym trudniej finansowo.
Ludzie z zewnątrz często nie rozumieją takiego postępowania, biorąc je za oznakę nieodpowiedzialności, tymczasem małżonkowie z rodzin wielodzietnych wyjaśniają — to wyraz przyjęcia krzyża w życiu. Gosia podkreśla, że w tej kwestii pojawia się pytanie o jej wiarę: — Jeśli wierzę, że wszystkie dzieci są z zamysłu Bożego, to nie ja powołuję je do życia, ale On według swego planu. Nie były to łatwe decyzje, ale ciężkie zmaganie. To, że decyduję się na kolejną ciążę, poród i wyrzeczenia, było dla mnie przyjęciem krzyża, bo jeśli odpowiadam sobie szczerze, że Bóg jest i pomaga mi w realizacji Jego zamysłów, mogę być Jego narzędziem.
Dzięki takim decyzjom małżonkowie na co dzień doświadczają, że są prowadzeni przez Boga.
— Nie wyobrażam sobie nieść tego krzyża bez Chrystusa. Namacalne fakty pomagają w chwilach kryzysu — mówi Sebastian. — Powtarzam sobie: popatrz, ta cała historia, dwanaścioro dzieci, kto tego doświadczył? Kasia była dwukrotnie bliska śmierci, najpierw z powodu wylewu, potem przy ostatnim porodzie. Pan Bóg przez tyle nas przeprowadził. Można temu zaprzeczyć? Można to nazwać przypadkiem, ślepym losem?
— Pojawia się refleksja: dlaczego właśnie my zostaliśmy tak bardzo obdarowani? — zastanawia się Kasia.
— W środowisku farmaceutyczno-lekarskim, w którym pracuję, czasem pojawia się duże zdziwienie, szok na wiadomość o posiadaniu przeze mnie tak licznej rodziny. Ludzie różnie reagują. Pytają, czy to z jednego małżeństwa, z jednej żony — mówi Janusz. — Ale też często zaczynają szczerze rozmawiać o swoich problemach, opowiadają skomplikowane historie — o tym, że nie mieli odwagi mieć więcej potomstwa, a teraz żałują, bo dzieci wyjechały i pojawiła się pustka. Czasem odsłaniają intymne sprawy, że stosowali antykoncepcję. Mówią o takich doświadczeniach, widząc mnie pierwszy raz, a to oznacza, że jestem dla nich trochę jak wyrzut sumienia.
Kasia i Sebastian mają podobne doświadczenia.
— Zdarza się, że zupełnie obca osoba zaczyna opowiadać nam o swoim życiu osobistym. Widzimy, że spotkanie z nami ją poruszyło. Cieszy się z niego. Jakoś to jej pomaga — mówi Sebastian.
— Spotkałem się ostatnio ze znajomym sprzed lat. Okazało się, że ma trójkę dzieci, a trzecie urodziło się po długiej przerwie. Rozmawialiśmy i zeszło na temat artykułu o naszej rodzinie, który ukazał się dawno temu w „Wysokich obcasach”. My mieliśmy negatywne odczucia po jego publikacji, bo spowodowała nieżyczliwe opinie na forach internetowych.
— Ludzie pisali na nich rzeczy, których w artykule nie było — wspomina Kasia.
— Dorabiali swoje teorie, nie znając naszej sytuacji — dopowiada Sebastian. — My czuliśmy się tym artykułem zniszczeni. Jednak okazało się, że moi znajomi przeczytali ten artykuł i żona kolegi była tak poruszona, że zdecydowali się wtedy na trzecie dziecko. Niewiarygodne, przeżyłem szok.
Myślę, że ludzie potrzebują zobaczyć rodzinę, w której wszyscy służą sobie nawzajem i są szczęśliwi. Osoby ze związków nieregularnych czy rozbitych mają trudność, stając wobec takiej prawdy. Kiedy widzą małżeństwo, które jest sobie wierne, które ma dużo dzieci, nie mogą przejść obok tego obojętnie. Muszą to albo przyjąć, albo odrzucić. Reakcje są radykalne.
„Głos Ojca Pio” [71/5/2011]
opr. mg/mg