Powinniśmy się częściej uczyć od zwierząt. W przyrodzie kolejne pokolenia nie zamieszkują w tym samym gnieździe. Bierzesz, samcze, tę samiczkę, to zbuduj gniazdo i tam zamieszkajcie
Zięć zwraca się do teściowej:
– Mamusiu, wychodzę. Kupić coś?
– Mieszkanie sobie kup!
To zawsze powinna być negocjacja. W którym miejscu jest granica? Trudno powiedzieć. Różna jest siła tradycji, różna też jest gotowość do ustępowania i wprowadzania czegoś nowego. Z jednej strony mamy prawo tworzyć własne tradycje czy kontynuować te, które wybieramy, z drugiej tradycje wspólne z poprzednimi pokoleniami tworzą więzi. Zwyczaje dotyczą spraw różnej wagi, chociaż ta waga przypisywana jest im przez konkretne rodziny. W jednej rodzinie wspólny niedzielny obiad może być czymś niezwykle ważnym, podczas gdy w innej nie ma on większego znaczenia. Myślę, że problem zaczyna się wtedy, gdy pewien zwyczaj zaczyna nam jakoś ciążyć, kiedy nie spełnia już funkcji budującej więzi, a staje się pustym czy wręcz destrukcyjnym rytuałem.
W Polsce mamy zresztą dość interesującą sytuację. Jesteśmy krajem stosunkowo jednolitym kulturowo. Ale to zaczyna się zmieniać. I coraz częściej pojawiają się w gabinecie psychoterapeuty pary czy rodziny, które nie mogą się porozumieć w sprawach wspólnych zwyczajów. Są to zazwyczaj pary, które tworzą osoby pochodzące z różnych kultur czy wyznające różne religie. Dużym wyzwaniem staje się wtedy ustalenie, jakie święta obchodzimy i w jaki sposób. Czy dzieci wychowujemy w tradycji dwóch religii, czy jednej. Czy od razu włączamy je we wspólnoty religijne, czy czekamy, aż same zadecydują, którą religię chcą wyznawać itp. Do tego dochodzą jeszcze często problemy językowe. Pamiętam kilka par, które rozmawiały wspólnym językiem, problem w tym, że dla żadnego z małżonków nie był to język ojczysty. Powstają w takim momencie bardzo realne problemy w porozumiewaniu się. I nie chodzi tutaj tylko o kwestię znajomości słownictwa, ale o pewne językowe subtelności. Obydwie strony mogą mówić „I love you”, ale czy to samo mają na myśli?
Zupełnie niezależnie. Uważam, że rozpoczęcie nowego życia, np. małżeńskiego, powinno się wyrażać m.in. we wspólnym, osobnym zamieszkaniu. Oczywiście zdaję sobie sprawę z sytuacji ekonomicznej, mieszkaniowej młodych ludzi. Ale z drugiej strony wiem, że jeśli ktoś chce znaleźć wytłumaczenie dla mieszkania z rodzicami, to je znajdzie. Niektórzy w nieskończoność wykańczają swoje nowe mieszkania, i to wcale nie ze względów finansowych. A to płytki są nie w tym kolorze, a to meble w złym stylu... i tak w kółko. Powinniśmy się częściej uczyć od zwierząt. W przyrodzie kolejne pokolenia nie zamieszkują w tym samym gnieździe. Bierzesz, samcze, tę samiczkę, to zbuduj gniazdo i tam zamieszkajcie.
Chciałbym przy tej okazji zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Otóż nawet jeśli młodzi zamieszkają osobno, niekoniecznie musi dojść do rozdzielenia emocjonalnego z rodzicami, i odwrotnie. Może być przecież tak, że mieszkamy ze swoimi rodzicami, ale emocjonalnie jesteśmy na tyle zdystansowani, że podejmujemy własne, niezależne decyzje.
Amerykańscy psychologowie od dość dawna opisują pewną tendencję. Młodzi ludzie bardzo wcześnie wyjeżdżają tysiące kilometrów za pracą czy na uczelnie, natomiast emocjonalnie wciąż pozostają bardzo zależni od swoich rodziców.
Nawet jeśli znajduję się tysiące kilometrów od rodziców, to wcale nie oznacza, że jestem emocjonalnie odseparowany, zwłaszcza teraz, kiedy mamy prawie nieograniczoną możliwość komunikowana się. Emocjonalne odseparowanie pozwala na samodzielne podejmowanie decyzji, nawet wtedy gdy są niezgodne z planami rodziców czy nawet ich zasmucają. Na przykład decyduję się na wyjazd za granicę czy przeprowadzkę do innego miasta, gdziekolwiek, mimo iż wiem, że moi rodzice czy też członkowie mojej rodziny nie będą z tego zadowoleni.
Na pewno nie zaczynać od wojny. Spokojnie zwrócić uwagę, reagować stopniowo. Jeśli ktoś wchodzi na nasz teren przypadkiem albo jest to jednorazowy incydent, można machnąć ręką. Kiedy sytuacja się powtarza i zaczyna nam przeszkadzać, warto zacząć rozmowę. Nie jestem zwolennikiem haseł typu: „Zrób coś z tym, to twoi rodzice”. Ważne jest, byśmy razem podejmowali decyzje i reagowali.
Przychodziła kiedyś do mnie na terapię para, która budowała dom razem z teściami. Składał się on z dwóch części, każda z nich miała osobne wejście, żeby sobie nie wchodzić w drogę. Przez jakiś czas to działało, ale nie za długo, bo teściowa mężczyzny co raz to znajdowała pretekst, żeby wejść do części mieszkalnej młodych. Do pewnego czasu on to tolerował, mimo że kiedy wracał z pracy i chciał pobyć z żoną i z dziećmi, to spotykał już w przedpokoju teściową. Dzień w dzień przychodziła, siadała przed kominkiem i wychodziła dopiero po Wiadomościach.
Jego żona też nie bardzo umiała się odnaleźć w tej sytuacji. Niby próbowała coś mamie zasugerować, ale ta nie reagowała. Zresztą czerpali też pewne korzyści z tej sytuacji, bo babcia gotowała im obiady. Mąż ostatecznie nie wytrzymał, kiedy pewnego ranka wychodził z łazienki w samych slipkach, a tu kto stoi w przedpokoju? Teściowa! Wtedy jasno stwierdził, że trzeba wprowadzić jakieś zasady. Nawiasem mówiąc, jak budowali ten dom, teściowa miała pomysł, aby w jednej ze ścian zrobić przejście pomiędzy dwoma mieszkaniami. Na szczęście zięciowi udało się temu zapobiec.
Granice warto ustalać w momencie, kiedy jeszcze nie ma w nas dużo złości. Pewna irytacja zawsze się pojawia i może mieć też pozytywny skutek – motywujący, ale często zaczynamy stawiać granice, kiedy złość jest już bardzo duża. Wtedy dochodzi w zasadzie tylko do wymiany emocji, niczego więcej. Dlatego kiedy jeszcze jestem w stanie spokojnie rozmawiać, mogę powiedzieć: „Proszę, mamusiu, nie wchodzić mi o godzinie ósmej rano do domu, bo mogę być wtedy goły”.
Trzeba ustalić pewne zasady: kto z kim jest w jakich relacjach, kto z kim o czym decyduje. Niech sobie żona z teściami wybiera firanki, a mąż – samochód. Byle nie wszyscy decydowali o wszystkim. W każdej rodzinie mamy pewne naturalne granice, które nie mogą być łamane, np. między rodzicami a dziećmi.
Wszystko zależy od bliskości, która jest w rodzinie, od pewnego stylu życia, wpływów kulturowych. Takie skrócenie dystansu może być o tyle ryzykowne, że dziecko potrzebuje autorytetu, poczucia, że to rodzic ma większą władzę. Nie chodzi o jej wykorzystywanie przeciwko dziecku, ale o możliwość dania mu poczucia bezpieczeństwa. I tutaj język jest bardzo ważny, wpływa na budowanie przez nas relacji. Jeżeli dziecko mówi do rodziców po imieniu, to wygląda tak, jakby oni byli jego partnerami, jakby mu byli równi, ale w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwo może mi dać przede wszystkim ktoś, kto może więcej, a nie ktoś, kto może tyle samo co ja. Myślę więc, że to dość powszechne skracanie dystansu z dziećmi, robienie z nich swoich partnerów może obrócić się zarówno przeciwko rodzicom, jak i dzieciom. Ci pierwsi stracą autorytet, a drudzy – poczucie bezpieczeństwa.
Dziecko potrzebuje granic, nawet kiedy się frustruje, złości, musi przestrzegać jakichś zasad, bo one dają poczucie bezpieczeństwa. Jeśli kilkuletnie czy kilkunastoletnie dziecko mówi do swoich rodziców po imieniu, to zapala się we mnie lampka ostrzegawcza. Rodzice muszą mieć autorytet, ale też nie ma go co utrzymywać sztucznie. A z autorytetem rodziców ostatnio nie jest dobrze. Rodzice mają coraz mniejszy wpływ na dzieci. Ale zamiast się do tego przyznać i spróbować coś z tym zrobić, zasłaniają się tzw. liberalnym wychowaniem. Skądinąd to jest wygodne sformułowanie – łatwiej powiedzieć, że liberalnie wychowujemy, niż że sobie nie radzimy. Ładniej brzmi, że nasze dziecko ma ADHD, niż że jest rozwydrzone; dlatego diagnoza ADHD jest taka modna.
Kwestia słownictwa dotyczy też teściów. Tradycyjnie po ślubie młodzi zwracają się do rodziców współmałżonka per mamo, tato, ale dla wielu osób jest to bardzo trudne. Przez lata byli w emocjonalnie bliskich relacjach ze swoimi rodzicami, a nagle mają używać tych samych słów do kogoś innego. Wtedy zaczynają stosować różne tricki słowne, np. formy bezosobowe. Pamiętam kilka par z kilkuletnim stażem, gdzie małżonkowie byli z teściami na „pan”, „pani”. Często używa się też formy „teściu”, „teściowo”, a coraz częściej przechodzi się na „ty”.
Bo regulują one kontakty wewnątrz rodziny. Dobrze to oddaje metafora drzwi. Warto popatrzyć na rodzinę jak na dom i zwrócić uwagę, które drzwi są otwarte, które zamknięte, a które uchylone. Czy np. sypialnia rodziców jest zamknięta, czy w ogóle ma drzwi? Jeśli ma, to czy zanim się do niej wejdzie, trzeba zapukać? To jest przestrzeń rodziców, a dzieci też powinny mieć swoją. Bardzo wyraźnie tę potrzebę widać, kiedy nastolatek zaczyna dojrzewać. Wtedy drzwi są mu absolutnie niezbędne, muszą być zamknięte. Symbolicznie wyraża on w ten sposób potrzebę odizolowania się.
Oprócz granic wewnętrznych każda rodzina ma też granice zewnętrzne, bardziej lub mniej szczelne. Granice bardziej otwarte pozwalają bez większego problemu wejść do rodziny, domownicy chętnie każdego przyjmą, przywitają, nakarmią, przyjmą, udomowią, przenocują itp. Ale być może też łatwo z takiej rodziny wyjść. Na przeciwnym biegunie mamy rodziny, do których trudno jest wejść, trzeba się o to starać. Granice takiej rodziny ciężko przekroczyć, ale gdy się uda, z kolei nie jest łatwo z niej wyjść. Zaczynają się kryzysy, trudności, ludzie już dawno się nie kochają, ale tkwią w fikcyjnych związkach, bo ich rozejście oznacza np. metaforyczny podział królestwa na pół. Kiedy w grę wchodzą sprawy majątkowe, firmy, kredyty, nie wiadomo, co bardziej trzyma ludzi razem – relacja czy wspólny kredyt.
Może tak być. Ostatnio zaobserwowano bardzo ciekawą rzecz. Dawniej uważano, że związki w jakikolwiek sposób sformalizowane są trwalsze. Wychodzono z założenia, że „jeśli się nawet pokłócimy, to formalnie łączy nas wiele, więc trudniej się rozstać”. Tymczasem niedawno natknąłem się na badania, których wyniki pokazują coś innego. Otóż okazało się, że to nieformalne związki są bardziej trwałe. Ma to swoje uzasadnienie: jeśli jestem w związku nieformalnym, muszę się cały czas starać, bo nigdy nic nie wiadomo. W związkach sformalizowanych bywa, że do ślubu trzeba dbać o relacje, a potem to już jakoś leci.
Trudno jednak, na podstawie badań, jednoznacznie powiedzieć, które z tych związków są trwalsze, zbyt wiele czynników na to wpływa. A sprawa jest dość istotna, gdyż w Polsce mniej więcej co czwarte czy co piąte dziecko rodzi się ze związku nieformalnego.
Jest to fragment książki:
Grzegorz Iniewicz, Beata Legutko, Jak (prze)żyć z teściami,
ISBN: 9788375959567, Wydawnictwo M, 2015
Przepełniona humorem, a jednocześnie bogatą psychologiczną wiedzą rozmowa o tym, w jaki sposób budować relację z teściami.
opr. aś/aś