W naszym kruchym świecie

Fragmenty książki "Miłość i inne sporty ekstremalne"

Paolo Curtaz

tłumacz: Zbigniew Kasprzyk

MIŁOŚĆ I INNE SPORTY EKSTREMALNE

ISBN: 978-83-7767-931-9
wyd.: Wydawnictwo WAM 2013

W naszym kruchym świecie
Miłość to ogromne ryzyko i wyzwanie, dlatego wymaga odwagi, wyjątkowych zdolności i odpowiedniego przygotowania. Wiąże się z wielkimi emocjami i osiąganiem tego, co niemożliwe. Tak, miłość to sport ekstremalny.
Paolo Curtaz wczytując się w Pismo Święte, swoje własne życie i przykłady spotkanych przez siebie par próbuje dowiedzieć się o co chodzi w miłości, szczególnie w miłości małżeńskiej. Porusza między innymi kwestie rodzicielstwa, wierności, fascynacji drugą osobą, pożądania, a nawet zdrady. Autor pisze o trudnych zagadnieniach, ale unika kościelnego żargonu. W efekcie otrzymujemy książkę tchnącą świeżością spojrzenia na nasze codzienne pytania i zmagania, opartą na zaskakujących interpretacjach znanych fragmentów Pisma Świętego.


Alchemia miłości / W naszym kruchym świecie

Fragment

W naszym kruchym świecie

Nie widzieliśmy się od dłuższego czasu. Spotykam go na ulicy, a on zaprasza mnie na kawę.

Czemu nie.

J. ma wyjść ze szkoły za dwadzieścia minut. Akurat tyle, żeby napić się kawy.

Wiem, że spotkał go jakiś zawód miłosny.

Wie, że miałem jakieś kłopoty w pracy. Byłem księdzem, a teraz uprawiam wolny zawód kaznodziei.

Doszły mnie słuchy, że rozwiódł się trzy lata temu. Szkoda — ja sam z radością udzielałem im ślubu, ponieważ robili na mnie wrażenie zakochanych i mocno zmotywowanych.

Prawdopodobnie chce opowiedzieć mi o swoich doświadczeniach i usprawiedliwić się.

Nie inaczej.

„Wiesz, Paolo, przeceniłem swoje siły. Mamy z M. różne charaktery i coraz trudniej było nam się porozumieć, nasze rozstanie nie było więc zbyt dramatyczne. Ona początkowo źle to przyjęła, ale później jakoś wszystko sobie wytłumaczyła. Ja czuję ulgę, po prostu nie nadaję się do małżeństwa. Szkody nie są zbyt wielkie, ponieważ nie mieliśmy dzieci. Zorganizowałem sobie życie na nowo i czuję się znacznie lepiej, uwolniłem się od dużego ciężaru...”.

Słucham go z szacunkiem.

Na podstawie tonu jego wywodu dochodzę do wniosku, że nie ma najmniejszego zamiaru się spierać, chce tylko udzielić sobie pełnego rozgrzeszenia, błędnie uważając, że ja go oceniam!

Opowiada o życiu singla i o swoich planach. O byłej żonie nie wspomina ani słowem.

W pewnej chwili spuszcza wzrok i obniża głos.

„Na początku nie chciałem nawet słyszeć o innych kobietach. Owszem, miałem kilka przygód, ale nic na poważnie. Teraz wydaje mi się, że coś może wyjść z historii, którą zacząłem trzy miesiące temu z pewną znajomą. Podobamy się sobie, ale nie chcę, żeby cała sprawa przekroczyła pewne granice. Tylko nie wspólne mieszkanie, na miłość boską! No i żadnych zobowiązań... Spotykamy się poza domem, jakiś koncert, kino, trochę pieszczot, a potem każde wraca do siebie. W ten sposób człowiek się zbytnio nie przywiązuje. Można powiedzieć, że dotrzymujemy sobie towarzystwa jak dwoje dorosłych, świadomych ludzi”.

Kręcę głową.

Patrzy na mnie z pytającym wyrazem twarzy.

Wypowiadam więc na głos psotną myśl, która przyszła mi do głowy.

„Wybacz: wiesz, że szanuję twój wybór, ale coś mi tutaj nie pasuje. Zastanawiam się mianowicie, jak rozumiesz słowo historia. Historię na ogół tworzy się co najmniej przez kilka lat. Dana rzecz jest historyczna, ponieważ pozostawia po sobie ślad, ponieważ czas tworzy wokół niej otoczkę zdarzeń, które naznaczają i zmieniają uczestniczące w nich osoby. Wydaje mi się, że trzy miesiące to za mało, aby mogło się wydarzyć coś historycznego, rozstrzygającego. To, co przeżywasz, nie jest historią, ponieważ nie dodajesz najważniejszego składnika, dzięki któremu może zasłużyć na to miano — nie dodajesz czasu!”.

Teraz jego spojrzenie wyraża coś pośredniego między zdziwieniem a zmieszaniem.

Przesadziłeś, Paolo.

Staram się rozładować sytuację.

„Jeszcze może być z tego historia, jeśli w nią uwierzysz i zainwestujesz. Na pewno tak właśnie będzie! Ale powiedz, grasz jeszcze w piłkę na hali?”.

Requiescat in pace

Małżeństwo umarło, amen.

Bądźmy szczerzy, nikt po nim nie płacze.

Monogamiczny związek dwojga ludzi, którzy ślubują sobie wierność na całe życie. Patriarchalny model rodziny, w której ojciec decyduje o wszystkim, kobieta — to zrezygnowana i poddana pani domu...

Jak dobrze, że to wszystko odeszło do przeszłości!

Po krótkiej chorobie nastąpił definitywny zgon małżeństwa w katolickim stylu.

Najwyższy czas.

Alternatywne propozycje są o wiele ciekawsze.

Związki otwarte, tymczasowe, poszerzone rodziny.

Mniej zmartwień, mniej ograniczeń, mniej obowiązków. Liczy się tylko wolna miłość — bez dokumentów, bez żalu.

A jeśli coś pójdzie nie tak, bez paniki: urządzi się na nowo, przecież życie to szansa; wejdzie się znowu na właściwe tory, znajdzie się nowego partnera. Tylko tym razem bez zobowiązań — bo to już przecież znamy.

Powiedzmy otwarcie: życie jest zbyt długie, aby wiązać się na zawsze z jedną osobą.

A jeśli po jakimś czasie okaże się, że jest inna, niż nam się wydawało?

Nie okłamujmy się: małżeństwo to przeżytek.

Co innego ślub — ślub jest fantastyczny.

Dzisiaj ludzie się pobierają, ponieważ to jest trendy.

I oczywiście cool.

Istnieje nawet kanał satelitarny, w którym tłoczy się widzom do głów obrazy weselnych tortów, ślubnych sukien i mówi się o idealnym dniu (!). Na innym kanale uczy się nas, prowincjuszy, jak ubierać się z klasą i gustem. Na kolejnym oferuje się kuracje odchudzające przygotowujące na tę wielką chwilę (nic nie zmyślam!). A jeżeli ktoś chciałby trochę sobie pofolgować, telewizja przyśle mu do domu profesjonalną nianię, która nauczy go, jak się wychowuje dzieci. Cuda naszych czasów: dzisiaj znajdzie się ekspert od wszystkiego.

Od znajomego z Francji wiem, że istnieją firmy specjalizujące się w organizacji najdrobniejszych szczegółów wielkiego dnia (słono sobie za to licząc!); młoda para ma nawet do dyspozycji „mistrza ceremonii”, który podpowiada jej — krok po kroku — co powinna robić w kościele i w restauracji!

Zabawne  — kręcimy nosem na pompatyczne liturgie papieskie, a  wymyślamy nowe, własne i... równie pompatyczne.

Obecnie ludzie często myślą w ten sposób: skoro już chcemy ukoronować marzenie o miłości, weźmy ślub, ale bez większego przekonania.

Wystarczy zadbać o odpowiednią oprawę — istota leży przecież gdzie indziej. Kochamy się — cóż więcej nam trzeba? Czego jeszcze możemy się nauczyć?

Taki piękny ślub, jaki widuje się w filmach, jaki biorą celebryci, księżniczki i wielkie gwiazdy (czasami dwa, trzy lub cztery razy w życiu)!

Przedmałżeńskie spotkania z tym nudziarzem, księdzem, to tylko zło konieczne, drobna niedogodność, poświęcenie na rzecz kościelnej władzy.

A zresztą to, co mówi ksiądz, nie ma żadnego znaczenia. On tylko robi to, za co mu płacą!

No bo co on może wiedzieć o małżeństwie, skoro żyje w celibacie?

Tych kilka spotkań w parafii to tylko niezbyt przyjemna cena, jaką trzeba zapłacić za możliwość wzięcia ślubu.

Kilka nudnych wieczorów, a potem już można wyprawić zapadającą w pamięć uroczystość, która zostanie udokumentowana przez niezwykle drogich fotografów i doczeka się iście Hollywoodzkich produkcji filmowych.

Zamieniliśmy uroczystość zaślubin w farsę.

Nie, nie jestem przeciwny świętowaniu.

Nie mam wątpliwości, że święto jest potrzebne. Ale niech to będzie święto autentyczne, które nie powtarza utartych schematów, nie jest kopią innych uroczystości (na ogół niewiarygodnie tandetnych) i nie chce dorównać hipotetycznym, wymyślonym wzorcom.

Istota świętowania nie leży w przepychu, lecz w sercach ludzi, którzy biorą udział w uroczystości.

święto rodzi się z zadziwienia odkryciem, że dwie osoby decydują się zaufać sobie wzajemnie i zawierzyć się Bogu, który wymyślił miłość i nieustannie ją odnawia.

(Ktoś powinien wytłumaczyć nowożeńcom we Włoszech, że cały ten cyrk wynaleziono bardzo niedawno, a nasze babcie — owszem — szły do ślubu w odświętnym stroju, ale nie w białej sukni, a uroczystości nie odbywały się o siódmej rano. Ktoś mógłby im powiedzieć, że to, co sprzedaje się nam jako „tradycyjne” małżeństwo, w rzeczywistości jest udanym zabiegiem marketingowym).

Wiem, przesadzam. Proszę o wyrozumiałość. Nie chcę nikogo obrazić, ani nawet moralizować.

Po prostu robi mi się przykro, kiedy widzę, do czego został sprowadzony pasjonujący znak obecności Boga wśród ludzi.

To ma być chrześcijańskie małżeństwo?

Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama