Mój Auschwitz - fragmenty cz. I

Partnerami w rozmowie są Piotr M. Cywiński i Marek Zając

Mój Auschwitz - fragmenty cz. I

Władysław Bartoszewski

Mój Auschwitz

Partnerami w rozmowie są
Piotr M. Cywiński i Marek Zając

ISBN: 978-83-240-1415-6
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Wstęp
Fragmenty cz. I

CZĘŚĆ I

Piotr Cywiński, Marek Zając: — Jak Pan pamięta Auschwitz? Niektórzy byli więźniowie opowiadają o emocjach, inni — o faktach. Jedni mają zapisany w głowach film, obrazy zachowane w najdrobniejszych detalach. Drudzy pamiętają ludzi, ale samo miejsce się w ich świadomości zatarło. Ale nawet wśród nich są różnice: są tacy, którzy widzą głównie sprawców, sadystycznych kapo albo SS-manów, podczas gdy inni mówią przede wszystkim o kolegach z bloku czy komanda. Niektórzy wreszcie wymazują z pamięci całe obozowe epizody. A Pan?

Władysław Bartoszewski: — Moje życiowe doświadczenie pozwala mi określić siebie jako człowieka, który miał kiedyś bardzo żywą pamięć wzrokową, a zarazem faktograficzną, dziś już oczywiście słabszą. Wszystko, co zobaczyłem i przeczytałem, zachowywałem przez lata jak encyklopedyczne hasło. Skrótowe, niepogłębione, ale precyzyjne, które wyskakiwało mi z głowy jak fiszka w bibliotece, jak gotowa odpowiedź na pytanie. Z tego byłem znany, stąd też niektórzy dowcipni koledzy dodawali do mego pseudonimu w AK, „Teofil”, niepozbawione ironii określenie: „...który wie wszystko”. Natomiast to, co usłyszałem, a czego nie widziałem, mocno mi się już nawet w czasach młodości zacierało.

Dlatego w moim mózgu do dziś widzę dzień aresztowania, czwartek 19 września 1940 roku. Jakbym oglądał film. Bo to był film. Szybko, klatka po klatce przesuwał się przed moimi oczami. A ja, osiemnastolatek, nie znałem scenariusza; nie wiedziałem, jaka będzie następna sekwencja. Piekło, prawda? Pamiętam na przykład, jak byliśmy usadzeni w ciężarówce, którą wieziono nas z Żoliborza na ulicę Podchorążych w Warszawie, spory kawał drogi. Pamiętam ludzi idących o świcie do pracy, którzy rzucali okiem na niemieckie samochody zwane budami — i nerwowo odwracali głowy. Widzę ich, jak idą ulicą Mickiewicza, między placami Wilsona i Inwalidów. Patrzyłem na domy i myślałem sobie: „Przecież w tym domu mieszka ten i tamten. Ciekawe, czy jego też wzięli”. Pamiętam wyładowywanie z samochodów, wszystkie procedury, wrzaski, szarpanie, popychanie. Nie wiem nawet, czy ta brutalność była autentyczna, bo na pewno była zupełnie zbyteczna. Byliśmy bezbronni, otoczeni uzbrojonymi wartownikami w sercu Warszawy, gdzie stacjonował kilkutysięczny niemiecki garnizon. Może to była brutalność zawodowa, wyszkolona. Ot, tak się po prostu trzeba zachowywać przy aresztowaniu, konwojowaniu, przesłuchiwaniu.

 

To nie była pierwsza taka branka w Warszawie w 1940 roku. 12 sierpnia...

...odbyła się wielka łapanka, prawdziwe uliczne polowanie. Niemcy wbiegali na przykład do fryzjera, zabierali fryzjera i namydlonego klienta. Albo wchodzili do kawiarni, zabierali kelnerów i gości. Żyjąc dziś w demokratycznym i bezpiecznym kraju, trudno sobie wyobrazić, że niemiecki żołnierz czy żandarm dostawał rozkaz, by przyprowadzić dwudziestu ludzi, inteligentów. Oberschichte. Ale jak do licha rozpoznać takich ludzi wśród przechodniów? Niemiec stawał na rogu ulicy, przyglądał się i wołał: Du, Brillenträger! To są fakty, noszenie okularów naprawdę mogło być przyczyną wysłania zupełnienie przypadkowego człowieka do obozu koncentracyjnego.

Kronikarz okupowanego miasta Ludwik Landau zanotował tamtego dnia, 12 sierpnia 1940 roku, że celem była „młodzież męska zasadniczo w wieku określonym kiedyś jako zobowiązujący do zgłaszania się na roboty do Niemiec: 16-25 lat, chociaż zdaje się, że w poszczególnych wypadkach zabierano i trochę starszych, do trzydziestu paru lat. Patrole niemieckie zatrzymywały więc przechodniów na ulicach, przeprowadzały rewizje w raz po raz zatrzymywanych tramwajach, legitymowały mężczyzn i odpowiednich zatrzymywały. Jadąc tramwajem przez Marszałkowską, byłem dwukrotnie poddany takiemu przeglądowi; na każdym prawie rogu stał patrol, który wyłapywał przechodniów. Jedni z policjantów pilnowali ustawionych gdzieś pod ścianą złapanych, inni wyszukiwali dalszych. Żadne zaświadczenia z pracy, przepustki itd. nie pomagały; zabierano nawet gazeciarzy, chłopców rozwożących coś na rowerach”.

Potem wszyscy się bali, zwłaszcza rodzice o młodych chłopaków, bo na razie nie wyłapywano jeszcze kobiet. I słusznie się bali, jak się okazało. Po mnie przyszli o świcie, do mieszkania. Krzyki: Aufstehen, mitkommen! Szczelnym kordonem otoczyli blok przy ulicy Słowackiego 35/43, gdzie z rodzicami mieszkałem na parterze. Do Auschwitz wywieźli z naszego domu w sumie czternastu mężczyzn. Pamiętam między innymi docenta SGGW Wiktora Bronikowskiego, nauczyciela rysunków Bogusława Wielhorskiego, Jana Staszewskiego i Stanisława Woźniaka czy dwóch niespokrewnionych ze sobą chłopaków o tym samym nazwisku: Karola i Ludwika Włodarczyków. Początkowo Niemcy zatrzymali około trzydziestu mężczyzn, ale potem dokładnie sprawdzali dokumenty i zwalniali na przykład pracowników elektrowni, wodociągów czy kolejarzy. Nawet najprostszy niemiecki żołnierz wiedział, że tacy ludzie są kriegswichtig, potrzebni, gdy prowadzi się wojnę. Na placu Wilsona załadowali nas, tych z punktu widzenia III Rzeszy bezproduktywnych, do samochodów.

Jak zareagowała Pańska matka, gdy Niemcy weszli do mieszkania?

Żandarmi w hełmach na Mamę nawet nie spojrzeli. Zdążyła tylko wcisnąć mi kilka groszy i jesionkę, choć to był ciepły wrzesień. Widocznie miała instynktowne poczucie, że mogą mnie zabrać gdzieś, gdzie będzie zimno. Albo zabiorą na tak długo, że nie wrócę przed zimą. Niestety, w Auschwitz i tak musiałem oddać płaszcz do depozytu. Ale w kwietniu 1941 roku, przy zwolnieniu z obozu odebrałem jesionkę i akurat się przydała, bo tego dnia padał deszcz ze śniegiem. Przypadek, czysty przypadek. Jak to w panice: ludzie biorą rzeczy pod wpływem impulsu, raz potrzebne, raz niepotrzebne. W Polsce przez lata zaborów, a potem okupacji doświadczeniem milionów ludzi było, że ich albo ich bliskich bez ostrzeżenia zabierano z domu, z ulicy, z pociągu. Nagle, tak jak stali. To było tak powszechne, że w 1940 roku właściwie nie było o czym mówić. Polak, który by przeżył wojnę i nie doznał żadnych przykrości, musiałby chyba mieszkać w wiosce za lasem, a na dodatek wioska musiałaby być tak biedna, żeby nie byłoby stamtąd co ukraść.

Ta łapanka była jednym z ostatnich akordów Akcji AB, czyli Ausserordentliche Befriedungsaktion. Tę nadzwyczajną akcję pacyfikacyjną Niemcy rozpoczęli w całym Generalnym Gubernatorstwie wiosną 1940 roku. Celem było wyniszczenie inteligencji i organizacji konspiracyjnych. Generalny Gubernator Hans Frank tłumaczył swoim podwładnym: „Przyznaję otwarcie, że w rezultacie będzie musiało się rozstać z życiem kilka tysięcy Polaków, głównie ze sfer ideowych przywódców polskich. Dla nas wszystkich jako narodowych socjalistów nakazem chwili jest podjęcie zobowiązania, że dołożymy wszelkich starań, by w narodzie polskim nie wykrystalizował się już żaden opór”.

Nieprzypadkowo łapanka z 19 września uderzyła w dzielnice inteligenckie: Żoliborz, Ochotę, kolonie Staszica i Lubeckiego. Celem Niemców było zgromadzenie w obozach koncentracyjnych około dwudziestu tysięcy Polaków, a zamordowanie minimum kilku tysięcy.

Cóż, objąłem Mamę, wyprowadzili mnie z mieszkania, potem pieszo popędzili z resztą aresztowanych na plac Wilsona. Stamtąd ciężarówkami zawieźli nas, jak już mówiłem, na ulicę Podchorążych, do koszar SS-Reiterstandarte, kawalerii SS, przed wojną obsadzonych przez polską armię. Wprowadzili nas do hali maneżu i kazali położyć się na ziemi. Godzinami leżeliśmy na zaschniętym końskim łajnie wymieszanym z trocinami.

W 1942 roku Halina Krahelska opublikowała podziemną broszurę, „Pamiętnik więźnia”, w dużym stopniu opartą na Pańskich wspomnieniach. Czytamy tam, że kiedy ktoś z leżących musiał wyjść za potrzebą, wtedy „unosił się na łokciach, ostrożnie wysuwał rękę, w ten sposób powiadamiając wartownika, że prosi o pozwolenie przejścia do ubikacji. W pierwszej godzinie, gdy próśb było od razu dużo, gdy ruchy były jeszcze mniej ostrożne i wyuczone, ludzie z miejsca dostawali po palcach butem, bagnetem, gdy tylko byli blisko brzegu i dopiero po czasie pozwalano im wyjść”.

Tak, dokładnie tak było.

Jest także opis strażnika, który bawi się, mierząc do aresztowanych z karabinu maszynowego i stroi różne...

... miny, raz groźne, raz zabawne. Siedzi za zwykłym biurowym stolikiem, na stoliku statyw, na statywie karabin maszynowy. I bawi się tą lufą. Opuszcza w dół, podnosi do góry, opuszcza w dół, znowu do góry — i nagle strzela nad nami w powietrze. Taki jest ważny.

W ujeżdżalni panowała ponura cisza — czytamy w „Pamiętniku więźnia”. Jego bohater tłumaczy: „byliśmy gotowi na najgorsze, bo czegóż mogliśmy się spodziewać”. Ale zaraz dodaje, że powinniśmy być dumni, bo aresztowani Polacy zachowywali się godnie.

Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek ukląkł i błagał o litość. Nie widziałem przypadków histerii. Nikt nie krzyczał, nie rzucał się, nie płakał. Nie była to cisza grobowa, bo ludzie ze sobą rozmawiali. Niektórzy mieli tobołki, teczki, plecaki, których — o dziwo — nikt nie rewidował. Od samego początku formowano też grupy po dwadzieścia, nawet czterdzieści osób, które zwalniano po sprawdzeniu papierów. Dlatego wielu wciąż miało nadzieję. Ja sam nie żywiłem zbyt wielu złudzeń.

W raporcie z 1945 roku rotmistrz Witold Pilecki (numer 4859) przyznał, że irytowała go bierność pozostałych aresztowanych: „Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się do stada baranów”. Ponoć miał nawet plan, żeby poderwać innych do walki. Chciał stłuc reflektor, który omiatał maneż, rzucić się na strażników.

No dobrze, rzucić się na wartowników — i co potem? To przecież były niemieckie koszary. Nawet nie wydostalibyśmy się za mur, zresztą od razu rozpoczęłaby się obława.

Po kilkunastu godzinach leżenia wreszcie pozwolili nam usiąść. Dostaliśmy wiadra z wodą do picia, do których trzeba było pełzać, a Niemcy rzucali w tłum bochenki chleba, ciskali tym chlebem jak kamieniami. Dość specyficznie rozwiązano też w końcu kwestie higieniczne: dwa razy dziennie wyprowadzali nas przed doły wykopane w ziemi, byśmy na oczach innych załatwili potrzeby naturalne. Potem przyniesiono stoliki, przy których zasiedli oficerowie czy podoficerowie i maszynistki w mundurach. Ustawiono nas w kolejkach, rozpoczęła się kontrola dokumentów. Cały czas napływały gwałtowne reklamacje z zakładów pracy, biur. Znowu zwalniano tych, którzy okazali się kriegswichtig. Podszedłem do stolika z moją legitymacją pracownika Polskiego Czerwonego Krzyża. Na pytanie o zawód odpowiedziałem po niemiecku, chociaż podczas wojny z reguły udawałem, że tego języka nie znam: Angestellt im Polnischem Rotem Kreuz. Legitymację uznano jednak za bezwartościową. Być może z tego powodu, że nie była opatrzona pieczątką z hitlerowskim orłem, nazywanym przez Polaków gapą albo wroną. Z punktu widzenia III Rzeszy byłem bezrobotny, tak też oficer kazał podyktować do kartoteki. Dziś, jak na ironię, mam honorową odznakę Polskiego Czerwonego Krzyża, bo na podstawie zachowanych z czasów wojny dokumentów potwierdzono moje okupacyjne zatrudnienie. Ale we wrześniu 1940 roku za dobrze znałem ludzi i procedury w PCK. Wiedziałem, że zanim ktokolwiek zacznie interweniować, minie parę dni. A przecież było jasne, że nie zostaniemy w tych koszarach zbyt długo. Niemcy nie znoszą nieporządku, a tam nie było nawet miejsc do spania.

Pilecki twierdził, że niektórych spośród aresztowanych wykupiły rodziny.

Być może, ale korumpować to trzeba umieć. Przede wszystkim było mało czasu. Niemcy sporządzali listy transportowe od piątku 20 września wieczorem. Wszystko mieli zbiurokratyzowane, na listach widniały pieczątki i podpisy przełożonych. Na niekontrolowane zmiany można było sobie zatem pozwolić tylko przez pierwsze kilkanaście godzin. W nocy z 20 na 21 września zawieziono nas ciężarówkami na ulicę Towarową, na rampę kolejową. Przed wyjazdem dostaliśmy ogromny bochen chleba na trzech. Dali też, o ile pamiętam, na rękę łychę marmolady, którą trzeba było położyć na chleb i zaraz zjeść.

Budy zaparkowały naprzeciw wagonów; bici i popychani skakaliśmy z paki wprost do otwartego wagonu. Zaryglowano drzwi. Słyszeliśmy, jak podjeżdża następna ciężarówka. Wrzask, ujadanie wilczurów, zatrzaśnięcie drzwi. I znowu, i znowu. W pogrążonym w ciemności wagonie liczyliśmy, ilu nas jest. Około pięćdziesięciu. Prawie wszyscy ze środowisk inteligenckich. Na fiszkach pamięci zachowało się kilka nazwisk: Adamowski, Bauerertz, Czaplicki... Z koszar starali się nas wywozić alfabetycznie. O świcie pociąg ruszył. Zaczęły się rozmowy, półgębkiem snute spekulacje. Ale wtedy, wbrew mojemu charakterowi, wcale nie byłem wielomówny. Byłem ciężko przestraszony. Zastanawiałem się, dlaczego kalkulacje moje i mojego ojca spaliły na panewce. Dlaczego nic nie pomogła autentyczna w końcu legitymacja pracownika PCK? Myślałem: „No to klops, wpadłem. Ojciec się mylił, ja się myliłem”.

W drodze dominowało przeświadczenie, że jedziemy na roboty do Niemiec. Innego wyobrażenia wtedy w Warszawie nie było. W tym samym transporcie, ale w innym wagonie, pod fałszywym nazwiskiem Serafiński jechał wspomniany już rotmistrz Pilecki, który przy alei Wojska dobrowolnie przyłączył się do grupy aresztowanych. Ale bzdurą są powtarzane do dziś opinie, że Pilecki był bohaterem, bo na ochotnika pojechał do Auschwitz. Był bohaterem, bo wykonując zadania konspiracyjnego wywiadu — postanowił sprawdzić, co dzieje się z ludźmi zagarniętymi w masowych łapankach. Przecież nie miał żadnych gwarancji, że trafi do Auschwitz. To naprawdę wystarczający, może nawet jeszcze większy akt heroizmu, bo równie dobrze Pilecki ryzykował na przykład, że zostanie rozstrzelany w Palmirach.

Sam transport był okrucieństwem przez niewiedzę. To jak z drogą powrotną, która zawsze wydaje się krótsza i bezpieczniejsza, bo zna się już wszystkie zakręty i wyboje. A pierwszy raz jechać w nieznane — to koszmar. Zresztą południową Polskę znałem tylko z lekcji geografii. W wagonie przysłuchiwałem się więc rozmowie dwóch urzędników. Jeden z nich pochodził z Krakowa. Ci urzędnicy patrzyli przez szpary w deskach i po nazwach mijanych stacji zorientowali się, że jedziemy w kierunku Górnego Śląska. Czyli, wywnioskowali, będziemy pracować w przemyśle. Albo w kopalni. Niedobrze, to ciężka praca. Urzędnicy, wykładowcy, adwokaci nie mieli zadatków na górników. Początkowo, zaraz po wyjeździe z Warszawy wielu liczyło, że wywiozą nas do roboty na wieś, u Bauera. Teraz zapanowała rezygnacja, pesymizm. Siedzieliśmy stłoczeni, w kucki. Niektórzy stali, położyć się nie dało. Potrzebę można było załatwić do wiadra ustawionego w kącie wagonu. Albo pod siebie.

W przekonaniu, że jedziemy na Śląsk utwierdziło nas, że pociąg na kilka godzin stanął na bocznicy w Poraju pod Częstochową, gdzie dostaliśmy kilka kubłów z wodą. Piliśmy, czerpiąc rękoma. To była granica między Generalnym Gubernatorstwem oraz wcielonym w 1939 roku do Rzeszy Górnym Śląskiem, Oberschlesien. W sumie jechaliśmy cały dzień, bo nasz transport ciągle przepuszczał inne pociągi.

W niektórych relacjach więźniowie wspominają, że z transportu ktoś próbował uciec, ale został zastrzelony. Słyszał Pan strzały?

Skoro pociąg stawał w drodze po kilka razy, i to na długo, więc już się nawet nie zastanawialiśmy, dlaczego znowu hamujemy. Słychać było jakieś łomoty, krzyki. Ale czy kogoś zastrzelili? Nie wiem. Już po moim zwolnieniu z obozu, ale jeszcze podczas okupacji spotkałem Zbigniewa Arta (numer 1833), który do Auschwitz trafił w sierpniu 1940 roku, pracował w obozowym szpitalu, potem został zwolniony. Art opowiadał mi, że niekiedy z transportów przywożono trupy. Zapytałem: „Z mojego chyba nie?”. Art na to: „Chyba tak”. To wszystko, co wiem.

Była dziesiąta wieczorem, kiedy transport dotarł do Auschwitz. Został jednak zarejestrowany pod datą 22 września, bo obozowa kancelaria pracę zaczynała o świcie. Do historii przeszedł jako tak zwany drugi transport warszawski, pierwszy przybył w sierpniu.

Looos, rrraus, schnell — zaraz po otwarciu wagonu rozległy się wrzaski. Oślepiły mnie reflektory ustawionych przy rampie samochodów. Posypały się ciosy, uderzenia kolbą. Krzyki, wycie z bólu. Trzeba było skakać z wysokiego wagonu, na rampę. Metr nad ziemią. Ludzie przewracali się, kaleczyli ręce, łamali nogi. Psy szczekały, biegały, skakały do boków, gryzły.

Zu Fünfe! Tak krzyczeli SS-mani, którzy według niektórych relacji mieli pędzić więźniów do obozu właśnie piątkami.

Bardzo nieregularnymi. W naturalnym odruchu skupiamy się blisko siebie, w tłoku szukamy wybawienia od ciosów. SS-mani wrzeszczą, żebyśmy biegli. Ludzie się potykają, wywracają, inni ich podnoszą, Niemcy ich tłuką. Jęki, krzyki. Niektórzy wciąż niosą ze sobą walizki, plecaki, torby. Ludzie są wyczerpani. Należałem do najmłodszych, ale obok gnano też ludzi około sześćdziesiątki.

Ciemno, na dodatek marnie widzę, mam szkła minus kilka dioptrii. Daleko przede mną wyłania się zarys betonowego płotu i budynków. To tam biegniemy.

Nagle słychać dziwne odgłosy — nam się wydawało, że to hałasy przemysłowe, jakby z pralni. Szu, szu, szu... Do dziś nie wiem, co to było. Te szumy i napis nad bramą „Arbeit macht frei” upewniły nas, że trafiliśmy do przyfabrycznego obozu pracy. Nie trzeba być filozofem, żeby wyciągnąć taki wniosek. Na tym koncentrowały się nasze pierwsze rozmowy w Auschwitz. Tymczasem w kilku oknach pojawili się obudzeni hałasem ludzie. Pytamy, gdzie jesteśmy: — W Auschwitz. — Co to Auschwitz? — No, Oświęcim. — A co tu jest? — Zobaczycie sami.

Z tym mizernym zasobem informacji trafiliśmy na plac apelowy, zbici w tłum. Reflektory raziły w oczy. SS-mani ustawili nas alfabetycznie, sprawdzali według listy. Trzeba było się zameldować, wywołany musiał krzyknąć: Hier! Do naszego transportu, jeszcze w Warszawie, dołączono 566 więźniów z Pawiaka — grupę czysto polityczną, która w większości przeszła już przez brutalne śledztwa. Razem spędzili w więzieniu już kilka tygodni albo miesięcy. Niektórzy mieli za sobą śmierć bliskich. Na placu apelowym zachowywali się zdyscyplinowanie i milcząco, nie tak jak my, którzy trafiliśmy tu z łapanki. Nie pozwalali sobie na żadne pytania, na żaden hałas. Początkowo trzymali się oddzielnie, dopiero potem się z nami przemieszali.

Na placu szaleli ludzie w pasiakach z czarnymi, czerwonymi, ale głównie zielonymi winklami — więźniowie funkcyjni, kapo. Bili nas kijami na oślep, mocno. Miałem poczucie, jakbym się znalazł w jakimś surrealistycznym cyrku.

W odwykłe od światła oczy bije oślepiającym uderzeniem blask reflektorów i świateł obozowych. Ryki to już znam, ale dlaczego, skoro naganiają do pośpiechu, do biegu, ustawieni w szpaler esesmani podstawiają nogi biegnącym i walą kolbami karabinów. Ach, ten mój fatalny wzrok. Żeby się przemknąć. Oczywiście wkrótce walę się jak długi, potykając się na lśniącej czarnym połyskiem cholewie. Ciepły zimowy płaszcz, który zapobiegliwa matka przysłała do więzienia, utrudniał bieg. Ale teraz znów łagodzi uderzenia, jeszcze chwila — a już po mnie kłębią się i krzyczą z bólu inni. Wypełzam i biegnę dalej... Po paru godzinach zdaję sobie jasno sprawę (zdobycie tej wiedzy bardzo nam ułatwiono) — że przestałem już być człowiekiem, a nie stałem się jeszcze więźniem obozu, jestem najnędzniejszym stworem, który nazywa się Zugang (nowo przybyły). Adolf Gawalewicz, numer 9225, „Refleksje z poczekalni do gazu”

Pilecki wspominał, że po sprawdzeniu list transportowych więźniów zapędzono do łaźni: „Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i ciele, skropiono trochę prawie zimną wodą. Tu wybito mi pierwsze dwa zęby, za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach, jak właśnie w tym dniu chciał tego łazienny (Bademeister). Dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekła krew”.

A gdzież nagi więzień miał trzymać tabliczkę z numerem, ze swoim nowym imieniem i nazwiskiem? Ale bicie od samego początku, bez przyczyny było świadomie skalkulowaną metodą — złamać, zastraszyć. Przypominam też, że numerów wtedy jeszcze nie tatuowano więźniom na przedramieniu. Dostaliśmy tylko szmatkę z numerem, a następnego dnia igłę i nitkę, żeby przyszyć ją do pasiaka. Drugi transport warszawski otrzymał numery od 3821 do 4959 oraz od 4961 do 5526. Ja miałem numer 4427. Schutzhäftling 4427. Brak wytatuowanego numeru okazał się mieć potem wiele dobrych stron — po zwolnieniu z obozu, w razie rewizji, łapanki czy aresztowania nie byłem dodatkowo napiętnowany. Niemcom umykała ważna wskazówka, znak szczególny.

W łaźni moja grupa trafiła — w przeciwieństwie do Pileckiego — akurat na wodę gorącą. Ale w Auschwitz, a potem w Birkenau nieraz zdarzało się, że dla zabawy kapo raz więźniów parzyli, a raz oblewali lodowatym strumieniem. Ogolono nas na całym ciele. Ubrania zabrali do worków, opatrzyli naszymi numerami i wydali odzież obozową. Potem podzielili nas na grupy liczące około trzysta osób i zapędzili do bloków. Kilka godzin przespałem na bloku 10, na rozłożonych na ziemi cienkich i brudnych siennikach. W izbie stłoczono pięćdziesiąt osób. Spałem wtulony w docenta Bronikowskiego (numer 4745), który potem zmarł w obozie. Nad ranem dostaliśmy tylko lurowatą kawę, nic do jedzenia. Znowu wypędzili nas na plac apelowy.

Na porannym apelu stawali wszyscy więźniowie, ale tego dnia przemówienie Lagerführera Karla Fritzscha było skierowane do Zugangu, czyli nowo przybyłych do obozu.

Fritzsch powiedział: „Popatrzcie tam, na komin. Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium. Trzy tysiące stopni ciepła. Komin to jedyna droga na wolność”.

W książce „Warto być przyzwoitym” wspominał Pan: „Było to piękne i szczere. Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się. To była najcięższa godzina życia, cięższa niż czas działań wojennych w Warszawie i po zakończeniu działań. Przez lata całe śnił mi się ten poranek, każdej nocy tam wracałem, widziałem komin i słyszałem, jak Fritzsch mówi, że jest tylko jedna droga na wolność — przez komin. I nawet we śnie bladłem”.

Fritzsch to właściwie jedyny SS-man, którego nazwisko zapamiętałem podczas pobytu w kacecie. Lagerführer był jak wiceszef, jak dyrektor generalny w ministerstwie, ale nie minister. Wielka władza wykonawcza, organizacyjna, decyzyjna, ale nad nim jest jeszcze bóg. Bóg, który rzadko się pojawiał — komendant Rudolf Höss. To był bóg śmierci, a SS-mani byli jego archaniołami. Los zrządził, że po wojnie, gdy w Polsce toczył się proces Hössa, a mnie aresztowali komuniści, w styczniu 1947 roku znalazłem się z byłym komendantem Auschwitz w obrębie jednego więziennego korytarza. Nasze cele dzieliło może dziesięć metrów. Słyszałem, jak rano meldował się po niemiecku.

Paradoks historii, gorzki paradoks historii.

To była nie tylko makabryczna ironia losu, ale też celowe działanie komunistycznych władz — żeby upokorzyć żołnierzy podziemia, trzymano ich w więzieniach i celach razem z nazistowskimi zbrodniarzami. Siedział Pan po wojnie z Niemcami, którzy dysponowali jakąś wiedzą o Auschwitz?

Z załogi obozu — nie. Ale w areszcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego siedziałem z Erichem Engelsem, jednym z większych zbrodniarzy, którego powieszono na Mokotowie w lecie 1951 roku. Zarządzał kartoteką warszawskiego gestapo. Hauptsturmführer Engels był oficerem SD, Sicherheitsdienst, które w SS pełniło rolę wewnętrznego wywiadu. Sporo zatem wiedział. Ale za dużo z nim nie rozmawiałem. Temat obozów czy egzekucji na ogół pomijałem, bo nie chciałem dawać pola do kontrowersji, a apostołować też nie miałem zamiaru. Ale czasami coś się zgadało albo sam Engels chciał powiedzieć coś użytecznego czy miłego. Mówił na przykład, że polska inteligencja to jednak wspaniali ludzie i gdyby Hitler o tym wiedział...

Wróćmy na plac apelowy w Auschwitz.

Po tamtym pamiętnym przemówieniu SS-mani upatrzyli sobie ofiarę, którą kapo wywlekli z szeregu. To był podobno nauczyciel z warszawskiego gimnazjum, podobno nazywał się Dobrowolski, tak się w każdym razie mówiło w obozie, ale nigdy nie zdołałem tych informacji potwierdzić. Czym zawinił? Nie wiadomo. Może stał krzywo, a może nie było żadnego powodu. Został na naszych oczach po prostu zakatowany — kapo skakali po nim, bili pałkami. Przez dziesięć minut, może kwadrans. Leżał bezwładnie na ziemi, krwawił z ust. Kapo wdeptali go w żwir.

Po kilkudziesięciu latach pisał Pan, że wciąż ma tamten obraz przed oczami: „Stało nas tam z pięć tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. Ja też tam byłem i też nie zrobiłem nic i uważam to dziś jeszcze za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko”.

Rozumiem, bo można przecież zapytać, co tak naprawdę mogliśmy zrobić — dookoła karabiny maszynowe, uzbrojeni SS-mani. Chcieli nas złamać, odczłowieczyć. Osiągnęli efekt, zaczęliśmy się bać.

W obozie człowiek każdego dnia widział, jak inni upadają, jak są mordowani. I nic nie robił, nic nie mógł zrobić. Czuł się tym zbrukany, zbrudzony. W książce „Moja Jerozolima, mój Izrael” pytał Pan: „Gdzie jest granica przyzwoitości? Gdzie jest granica uczynności? Czy jest nią danie jałmużny, czy też przyjęcie kogoś do domu? A może podzielenie z nim szaty, jak to robili niektórzy święci? Nikt nie może o sobie powiedzieć, że zrobił dość, poza tymi, którzy zginęli, niosąc innym pomoc. Jedynie ci zrobili dość”.

Te słowa dotyczą innego kontekstu. Po wyjściu z Auschwitz zaangażowałem się w działalność konspiracyjnej Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Przeżyłem wtedy tragiczną dysproporcję między dobrymi chęciami i skutkami. Kogoś ratowaliśmy miesiącami, wyrabialiśmy mu trzy fałszywe tożsamości, zmienialiśmy mu mieszkania, a potem ów człowiek — posłuchał czy nie posłuchał — wychodził na ulicę. Złapali go i zabili. No cholera, no! Dwa lata wysiłków i nic...

Ale w Auschwitz nie miałem woli, żeby ratować innych. Ja nikogo nie ratowałem. Nie mam sobie nic do zarzucenia w tym sensie, żebym komuś coś zabrał, żebym komuś coś ukradł, żebym uderzył. Nie, dzięki Bogu, nie. Nigdy nie musiałem się spowiadać z tego, co robiłem w obozie. Ale to było minimum. Nic ponad minimum.

Po Pańskim pobycie w Auschwitz pozostał w archiwum tamtejszego muzeum jeden ślad. Fotografia.

Latem i jesienią 1940 roku obóz znajdował się jeszcze in statu nascendi. Budowano ogrodzenie i rozwijano drut kolczasty pod napięciem, stawiano zwyżki, czyli prowizoryczne wieże wartownicze dla SS, rozbudowywano bloki, wyrównywano plac apelowy i ścieżki itd. Politische Schreibstube, czyli kancelaria obozu, też się dopiero rozwijała i jeszcze nie fotografowano więźniów od razu po przybyciu. Przed aparatem stanąłem dopiero w późniejszym okresie. Po prostu na apelu wywoływano numery, formowano grupę i prowadzono do fotografa, też więźnia, w pasiaku.

Na zdjęciu noszę zniszczoną bluzę żołnierza Wehrmachtu z oderwanymi dystynkcjami. Tylko spodnie miałem paskowane, bo na początku brakowało więźniarskich bluz i niektórzy z nas chodzili w zużytych sortach mundurowych. Zapewne przysyłanych prosto z frontu, bo u mnie na bluzie były nawet zaschnięte plamy krwi. Gdy po przyjeździe do obozu dostałem to ubranie, pomyślałem sobie: „No nieźle, żołnierz zginął, a teraz jego kurtka posłuży za opakowanie dla żywego trupa”.

O ile pamiętam, fotograf, polski więzień, mówił do nas po niemiecku, ponieważ obok stał nadzorujący SS-man. W obozie był nakaz, aby publicznie więźniowie odzywali się tylko po niemiecku. Kto nie znał języka, mógł w kancelarii skorzystać z tłumacza, ale w zasadzie każdy starał się podstawowe rzeczy rozumieć, bo był wtedy traktowany z nieco mniejszą brutalnością. Musiałem więc przed tym aparatem przybierać pozy typowe dla wszelkich policyjnych fotografii: prawy profil, en face, lewe ucho z nakryciem głowy. Na dwóch zdjęcia mam okulary. Cała ta scena potem mi się w pamięci zbanalizowała i zamazała, bo w PRL, w komunistycznych więzieniach, w identyczny sposób fotografowano mnie jeszcze wiele razy. Ale ta oświęcimska fotografia jest rzeczywiście bardzo cenna, ocalała przez zupełny przypadek. Jeden pozytyw i jeden negatyw dostałem od sędziego Stanisława Batawii, lekarza, kryminologa i prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, dokumentującego po wojnie zbrodnie hitlerowskie. Poznałem go w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Auschwitz w styczniu 1945 roku. Batawia zajął się porządkowaniem i ratowaniem śladów po obozie, groziła im bowiem dewastacja i totalne zatarcie. Mimo moich próśb i starannych poszukiwań poza fotografią nie udało się jednak odnaleźć żadnych innych dotyczących mnie akt oświęcimskich, nawet szczątkowych.

Fotografia... Gdy Batawia odnalazł zdjęcie, od jego wykonania minęło pięć i pół roku, rysy twarzy nie zdążyły się zmienić, łatwo można mnie było rozpoznać.

Nawet dziś nie ma z tym żadnego problemu.

A przecież poza relacjami różnych kolegów to jedyny dowód, że w ogóle byłem w Auschwitz. To zresztą dla badaczy historii kacetów spory problem: gdzie brak niezbitych dowodów, nietrudno o nieścisłości. Zdarzają się ludzie, którzy potrafią całkiem wiarygodnie zmyślać, że byli więźniami.

Pańską fotografię opatrzono napisem „Pole” oraz numerem 4427. Ale jako więźniowie nie zwracaliście się przecież do siebie numerami. Byliście po imieniu?

Z reguły mówiliśmy per pan, bo myśmy byli ludzie przedwojenni, przed wojną wychowani. Na bloku młodocianych zwracaliśmy się jednak do siebie na ty. Bo koniec końców trafiłem właśnie do tak zwanego bloku młodocianych, bloku numer 5. Na początku nie było jasnych kryteriów, które roczniki mają być tam skierowane. Niemcy zaczęli od urodzonych w latach 1923-1924 i młodszych, bo i tacy się zdarzali. Ale po kilku dniach, kiedy nadal mieszkałem na zwykłym bloku i nie miałem żadnego przydziału do pracy, Niemcy wyszukiwali już rocznik '22. Myślę, że chodziło o proporcje — blok musiał liczyć trzystu, czterystu więźniów, więc do młodocianych zaliczono także osiemnastolatków.

O ile pamiętam, na tym bloku były cztery sztuby. Blokowym był Józef Baltaziński (numer 749), więzień polityczny z Brzeska, jego zastępcą — Jurek Żarnowiecki (numer 616) z Zakopanego, który zginął już po wyjściu z obozu na zachodzie Europy. Schreiberem, czyli pisarzem bloku, był Jan Brumer (numer 765), syn teatrologa i zawodowego oficera Wiktora, który w tym czasie przebywał w Anglii. Jan Brumer został aresztowany podczas próby przedostania się na Zachód, do formującego się tam polskiego wojska. Potem został z Auschwitz zwolniony — nie wiem, w jakich okolicznościach. Znowu wpadł, z powrotem trafił do obozu, na dodatek zaliczył karną kompanią, SK, Strafkompanie. Ale przeżył. Po wojnie mieszkał w RPA, był aktorem. Miał wiele szczęścia, bo Niemcy nigdy się nie spostrzegli, że w ich rozumieniu nie był „Aryjczykiem”. Po zwolnieniu obozu kilka razy się z nim widziałem. W Auschwitz zachowywał się przyzwoicie, unikowo. Nie sprawiał wrażenia, że pomaga więźniom, ale też nikomu nie szkodził. Przestrzegał: „Nie bądź głupi, trzeba dać spokój”. Skupiał się na pracy kancelisty, codziennie spisywał raport: stan bloku, tylu przybyło, tylu chorych, tylu zmarło.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama