Mentalność rozwodowa utrwaliła w naszym społecznym myśleniu fałszywe przekonanie, jakoby rozwód był jedyną drogą obrony przed przemocą współmałżonka, wymuszenia, żeby przyczyniał się do utrzymania rodziny, uregulowania trudnych problemów mieszkaniowych i majątkowych, a przede wszystkim jasnego ustalenia zakresu władzy rodzicielskiej – pisze o. Jacek Salij OP.
Zapewne my wszyscy – wierzący i niewierzący, w tym również ci z nas, którym małżeństwo się posypało i związali się z kimś następnym – uznajemy generalną słuszność zasady, że prawa społeczne chronią trwałość małżeństwa. W krajach naszego kręgu kulturowego prawa te zazwyczaj były uchwalane i wprowadzane zgodnie z ewangeliczną zasadą, że „tego, co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”.
Pierwszym europejskim państwem, które wprowadziło prawo rozwodowe, była rewolucyjna Francja. Prawo udzielania rozwodów przyznała tam sądom cywilnym ustawa z 20 września 1792 r. Wprawdzie po upadku Napoleona prawo to zostało zniesione, jednak dwa-trzy pokolenia później, 27 lipca 1884 r., zostało ono przywrócone. Jak przewrotnie argumentowali zwolennicy jego przywrócenia, prawne dopuszczenie rozwodów przyczyni się do ugruntowania trwałości małżeństw. Aleksander Dumas (syn) przekonywał na przykład, że skoro tylko w pierwszych latach po przywróceniu możliwości rozwodów rozpadną się związki nieudane, liczba rozwodów z roku na rok zacznie się zmniejszać i ostatecznie we Francji będzie mniej rozwodów, niż dotąd było separacji.
Nawet jeżeli pierwsi promotorzy i zwolennicy ustaw rozwodowych w dobrej woli wierzyli, że forsowana przez nich rewolucja prawa małżeńskiego będzie zasadniczo działała na rzecz trwałości małżeństw, to naiwność takich oczekiwań dzisiaj po prostu poraża. Dość wskazać ten bezmiar krzywdy, jakiej doznają dzieci wskutek rozwodu swoich rodziców, oraz te niesprawiedliwości, jakich w trakcie i wskutek rozwodu często doznaje strona słabsza. Niestety, rozwód kończy wiele związków, które znajdowały się nawet jeżeli w głębokim, to jednak tylko w przejściowym kryzysie. Chyba każdy zna takich rozwodników, którzy poniewczasie widzą, że gdyby nie rozwód, ich małżeństwo mogło być całkiem udane.
W naszym społeczeństwie rozwody nie są już, jak to było jeszcze stosunkowo niedawno, zjawiskiem wyjątkowym. Do rozwodów, jako do rzekomo najprostszego sposobu rozwiązywania konfliktów małżeńskich, już się przyzwyczailiśmy. Niby nie przestaliśmy – jako katolickie społeczeństwo – wierzyć, że „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”. Ale już z pewnym ociąganiem rozpoznajemy w tym wolę kochającego nas Boga. Niejeden z nas, chociaż uznaje słuszność tego zalecenia, sądzi, że w niektórych sytuacjach rozwód wydaje się rozwiązaniem dość racjonalnym.
Socjologowie sygnalizują nawet zjawisko rozwodów najdosłowniej nieuzasadnionych. Zakrojone na wielką skalę badania par małżeńskich, jakie przeprowadziła Rose McDermott, profesorka nauk politycznych w amerykańskim Brown University, stwierdzają narastanie zwątpienia w sens swojego małżeństwa również w związkach w gruncie rzeczy udanych i mających wiele szans na przetrwanie. McDermott wprowadziła nawet do socjologii pojęcie divorcitis. Jest to taka gotowość do położenia kresu swojemu małżeństwu, która pojawia się z potrzeby imitacji. Mianowicie wielu małżonków zaczyna myśleć o rozwodzie głównie dlatego, że pobudziły ich do tego jakieś rozwody (lub nawet jakiś pojedynczy rozwód) w rodzinie lub wśród znajomych.
W ogóle niemała to lekkomyślność, kiedy dopuszczamy rozwód do naszej wyobraźni, nawet jeżeli jesteśmy pewni, że takiego rozwiązania nigdy nie będziemy szukać. Zdarza się i tak, że współmałżonek chce tylko postraszyć swoją żonę czy męża, i wspomina o rozwodzie, chociaż ani mu w głowie takie rozwiązanie.
Nawet u mnie szukał kiedyś rady przerażony mąż: „Wspomniałem o rozwodzie, ale nawet nie pomyślałem o tym, żeby rozpoczynać procedurę, a ona mi na to: Mnie też się wydaje, że to już koniec naszego małżeństwa”.
A przecież już samo wspomnienie o rozwodzie jako o możliwym zakończeniu naszego małżeństwa, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udany związek, gdyby w momencie kryzysu rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę jako rozwiązanie.
Mentalność rozwodowa, której ulegliśmy znacznie więcej, niż zdajemy sobie z tego sprawę, utrwaliła w naszym społecznym myśleniu fałszywe przekonanie, jakoby rozwód był niekiedy jedyną drogą obrony przed przemocą współmałżonka, wymuszenia na nim, żeby przyczyniał się do utrzymania rodziny, uregulowania trudnych problemów mieszkaniowych i majątkowych, a przede wszystkim jasnego ustalenia zakresu władzy rodzicielskiej nad dziećmi oraz zasad kontaktu z nimi dla każdego z rodziców.
Warto wiedzieć, że prawo obowiązujące w naszym państwie umożliwia rozwiązywanie tych problemów bez uciekania się do rozwodu. Całkiem niedawno znajomy, który działa w Ruchu Trudnych Małżeństw Sychar, przesłał mi bardzo kompetentny informator prawny pt. „Alternatywne wobec rozwodu narzędzia prawne chroniące krzywdzonego małżonka i dzieci”. Być może ta znakomita broszura już jest opublikowana, a w każdym razie można się spodziewać, że ukaże się niebawem.