Dziennik z Genesee. Wprowadzenie

Zapiski z klasztoru trapistów

Dziennik z Genesee. Wprowadzenie

Henri J.M. Nouwen

Dziennik z Genesee

Zapiski z klasztoru trapistów

Wprowadzenie

(fragmenty)

Chęć schronienia się w klasztorze trapistów, by spędzić tam siedem miesięcy nie jako gość, ale jako zakonnik, nie pojawiła się niespodziewanie. Była wynikiem długoletnich rozterek. Ucząc, głosząc wykłady i pisząc teksty o potrzebie samotności, wolności wewnętrznej i spokoju ducha, borykałem się z własnymi złudzeniami i poczuciem presji. Co sprawiało, że ciągle przerzucałem się z jednej książki na drugą, z projektu na projekt, z miejsca na miejsce? Dlaczego rozmyślałem i mówiłem o „realności Niewidzialnego” z powagą człowieka, który zobaczył wszystko, co realne? Dlaczego moje powołanie do świadczenia o Bożej miłości zmieniało się w męczącą pracę? Pytania te nasuwały mi się uparcie w rzadkich chwilach swobody i skłaniały mnie do przyjrzenia się własnemu „ja”. Może wolałem rozmowę o Bogu od rozmowy z Bogiem? Może pisanie o modlitwie pochłaniało mnie tak bardzo, że już nie znajdowałem czasu na życie modlitwą? Może podziw ludzi ceniłem wyżej niż miłość Boga? Może stopniowo stawałem się więźniem ludzkich oczekiwań zamiast osobą wyzwoloną dzięki Bożym obietnicom? Może…? Wszystko to dostrzegałem niezbyt jasno, ale rozumiałem, że powinienem zwolnić tempo i zmierzyć się z trudnymi pytaniami, choćby okazały się bardzo bolesne. Zwolnienie tempa nie było jednak łatwe. Nagromadziłem tyle wykładów i zajęć na uczelni, tyle pilnych spotkań, nieukończonych tekstów, ważnych listów i rozmów telefonicznych, że niemal uznawałem siebie za niezastąpionego. Kiedy zastanowiłem się nad tym głębiej, uświadomiłem sobie, że wplątałem się w sieć dziwnych paradoksów. Narzekałem na zbyt wiele zobowiązań, a bez nich czułem się nieswojo. Skarżyłem się na uciążliwą korespondencję, a przygnębiał mnie widok pustej skrzynki na listy. Utyskiwałem na męczące cykle wykładów, a byłem zawiedziony, jeśli mi ich nie proponowano. Opowiadałem tęsknie o dniu, w którym stosy papierzysk znikną wreszcie z mojego biurka, a myślałem ze strachem, że kiedyś to marzenie się spełni. Krótko mówiąc: chciałem być sam, ale nie chciałem, żeby zostawiono mnie samego. [...]

Rozumiałem więc sens zwolnienia tempa, ale wiedziałem, że sam sobie z tym nie poradzę. Przy ważnych decyzjach, w trudnych momentach potrzebujemy – jak sądzę – przewodnika. Drogę do „Boga samego” rzadko pokonujemy w samotności. [...]

Około dziesięciu lat temu podczas długiej wyprawy z Miami do Topeki zatrzymałem się w klasztorze Gethsemani w Kentucky w nadziei, że znajdę tam kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Kiedy prefekt gości usłyszał, że skończyłem studia psychologiczne i właśnie mam podjąć pracę na wydziale psychologii, z radosnym błyskiem w oczach zawołał: „Ale wśród nas, trapistów, także jest psycholog! Poproszę, żeby tu do pana przyszedł”. Po chwili w pokoju gościnnym zjawił się ojciec John Eudes Bamberger. Wkrótce zrozumiałem, że spotkałem wyjątkową osobę. John Eudes słuchał mnie z uwagą i zainteresowaniem, nie kryjąc jednak swoich gruntownie przemyślanych poglądów; poświęcił mi wiele czasu, ale nie dopuścił, bym zmarnował choćby minutę; pozwolił mi swobodnie wyrażać uczucia i refl eksje, ale nie wahał się przedstawiać własnych; dał mi sposobność rozpatrzenia rozmaitych dróg i podjęcia decyzji, ale nie taił, że niektóre drogi i decyzje uznaje za lepsze od innych; umożliwił mi samodzielne poszukiwania, ale dostarczył mapę z zaznaczonym właściwym kierunkiem. W rozmowie okazał się nie tylko słuchaczem, ale też przewodnikiem; nie tylko psychologiem, ale też kierownikiem duchowym. Zorientowałem się szybko, że oto mam przed sobą człowieka, którego tak potrzebuję. [...]

Po trzech latach spędzonych w Europie, podczas których prawie nie utrzymywaliśmy kontaktu, usłyszałem, że został przełożonym opactwa Genesee w północnej części stanu Nowy Jork. W trakcie pierwszej wizyty w jego nowym klasztorze pomyślałem, że może w niedalekiej przyszłości mógłbym oderwać się od pracy i przeanalizować swoje złudzenia i poczucie wewnętrznej presji, żyjąc jako tymczasowy zakonnik pod stałym kierownictwem Johna Eudesa. Pamiętam, z jakim wahaniem wyraziłem tę myśl głośno, świadomy jej nietypowego charakteru. W odpowiedzi spodziewałem się zaledwie wyrozumiałego uśmiechu: do klasztoru wstępuje się przecież nie na urlop, lecz na zawsze. Wbrew oczekiwaniom nie spotkałem się jednak z odmową. John Eudes potraktował moją propozycję życzliwie i obiecał: „Nasza wspólnota zakonna wprawdzie nie dopuszcza tymczasowych członków, ale zastanowię się nad twoim życzeniem, omówię je ze współbraćmi i zobaczymy, czy można zrobić wyjątek od reguły”. Pół roku później nadszedł list z pomyślną wiadomością: wspólnota zagłosowała za przyjęciem mnie do klasztoru; mogłem przyjechać, kiedy będę gotowy. Koniec końców, 1 czerwca 1974 roku, po uporządkowaniu stosu papierzysk i załatwieniu spraw zawodowych, przyleciałem do Rochester w stanie Nowy Jork, żeby przez siedem miesięcy żyć jako trapista, a 2 czerwca, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, zacząłem prowadzić zapiski, które przybrały ostateczną postać w tym oto dzienniku.

Henri J.M. Nouwen (1932–1996) – ksiądz katolicki, wykładowca w instytutach teologicznych i uniwersytetach w ojczystej Holandii i Stanach Zjednoczonych. Autor wielu znanych książek o duchowości. Ostatnie dziesięć lat życia spędził, posługując osobom upośledzonym umysłowo we wspólnocie Arka Daybreak w Toronto.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama