Wielka wola życia...

O wybudzonej ze śpiączki i poddawanej rehabilitacji Ani


Iwona Zduniak- Urban

Wielka wola życia...

Wydarzyła się tragedia. Nastała bezradność i bezsilność wobec nieprzewidywalnej przyszłości, ale i oczekiwanie z nadzieją, że dziewczyna będzie mieć w sobie na tyle siły, by się obudzić, by żyć...

Ania ma 16 lat. Jak na swój wiek jest bardzo wysoka - ma już ponad 180 cm wzrostu. Wielu wróży jej karierę modelki, rodzina natomiast twardo stąpa po ziemi i bardziej liczy na to, że pociecha swe kroki pokieruje ku dalszej edukacji języków obcych, do których ma niezwykłe predyspozycje, i zostanie np. tłumaczem. Sama zainteresowana mówi jednak, że ani jeden, ani drugi zawód jej nie pociąga. Chce bowiem zostać podróżnikiem, zwiedzać, przemierzać i poznawać poszczególne kraje, świat i jego kulturę, cieszyć się życiem i czerpać z niego to, co najlepsze. Tak zwyczajnie zachwycać się kolejnym dniem, dziękując Bogu za to, że żyje...

Jedna chwila

Ciepły, wtorkowy dzień. Rodzina Osmólskich pospiesznie zapakowała swoje rzeczy do samochodu i ruszyła w trasę. Przed nimi ponad 100 km drogi, każdy więc wygodnie zajął swoje miejsce. Spokojnej konwersacji rodziców od czasu do czasu przysłuchiwała się Ania, której kolejne kilometry dłużyły się niesamowicie. „Daleko jeszcze?” - niecierpliwie dopytywała córka. Rodzice, skrupulatnie odczytując informację z przydrożnego znaku, szybko chcieli uspokoić znudzenie swojej pociechy, ale nie zdążyli. Ogromny huk i trzask przerwał im w pół słowa. Więcej z chwili wypadku nikt nic nie pamięta...

Bardzo ciężko ranna Ania została natychmiast przewieziona do szpitala. Liczne obrażenia głowy spowodowały, że lekarze podjęli decyzję o przeprowadzeniu trepanacji czaszki, po której pacjentka została wprowadzona w śpiączkę farmakologiczną. Trafiła na odział intensywnej opieki medycznej, gdzie przeleżała dwa miesiące. - Lekarze nie dawali jej praktycznie żadnych szans - wspomina Weronika, cioteczna siostra Ani, a zarazem jedna z osób, które wytrwale czuwały przy poszkodowanej. - Początkowo, kiedy do niej przyjeżdżaliśmy, z duszą na ramieniu wchodziliśmy na odział, by dowiedzieć się nie o jej stan zdrowia, a o to, czy jeszcze żyje... - wyjaśnia, dodając: - Pielęgniarki, które co chwilę zaglądały do chorej, powtarzały nam, by nie tracić nadziei! Mijały jednak tygodnie, a poprawy nie było.

Na granicy życia i śmierci

Rodzina nieustannie czuwała przy Ani, zmieniając się kolejno. - Pojedynczo wpuszczani do sali, mogliśmy do niej mówić, dużo jej czytać, trzymać za rękę, głaskać. Lekarze nawet podsunęli nam pomysł, by przynieść jej mp3 z ulubioną muzyką i włączać. Wszystko po to, by stymulować i pobudzać jej mózg do życia. Reagowała jednak różnie, zwłaszcza na piosenki, np. bardzo wysoko skakało jej ciśnienie, więc wyłączaliśmy - mówi moja rozmówczyni. Poza tymi przejawami życia Ania leżała jednak bez ruchu przez dwa miesiące, nie budziła się.

- Jadąc do szpitala, powtarzałam sobie, że wbrew wszystkiemu muszę być dzielna. Pielęgniarki upominały bowiem nas, by przy Ani nie płakać, ale być pogodnym - opowiada Weronika, dodając: - Złamałam się tylko jeden raz. Dopóki widziałam siostrę bezpośrednio po wypadku, wyglądała, jakby spała. Poszłam jednak na pielgrzymkę, niosąc w sercu intencję rychłego powrotu Ani do zdrowia, i ponaddwutygodniowa przerwa w wizytach sprawiła, że po powrocie nie mogłam jej poznać. Miesiąc leżenia w śpiączce spowodował, że bardzo wychudła na twarzy, miała zapadnięte policzki, wystające kości policzkowe, na wpół otwarte usta... Długo nie mogłam dojść do siebie, opanować płaczu. Nie mogłam darować sobie tego, że tak młoda osoba leży bezwładna, a my nie jesteśmy w stanie jej pomóc.

Myśl o tym, że Ania prawdopodobnie resztę życia spędzi w takim stanie, nie dawała Weronice spokoju. - Byłam zła na cały świat. Jako katoliczka wiedziałam, że tak powszechna dziś eutanazja jest złem, zdawałam sobie bowiem sprawę z tego, że tylko Bóg jest dawcą życia i że tylko On może je odebrać... Nie potrafiłam jednak pojąć jednego: dlaczego Pan każe ludziom tak cierpieć?! Myślałam wówczas, że gdyby ktoś podsunął mi tabletkę, dzięki której mogłabym skrócić jej cierpienie i która pozwoliłaby jej w spokoju stąd odejść, nie zawahałabym się ani sekundy. Tak bardzo chciałam jej pomóc... Dziś wiem, że popełniłabym największy błąd w moim życiu. Zawsze bowiem do samego końca trzeba mieć nadzieję i wiarę w ogromną wolę życia każdego człowieka, bo póki jego serce bije, on żyje! - rozważa z perspektywy czasu Weronika.

Ona się budzi!

- wrzasnęła ciocia Ani. Pielęgniarki i lekarze, którzy po krótkiej chwili szczelnie wypełnili salę szpitalną, w której leżała pacjentka, ze spokojem na twarzy zapytali o podstawę „alarmu”. „Poruszyła palcem” - odpowiedziała mama Weroniki. „Droga pani - uspokoił chłodno lekarz - bliscy często widzą to, co bardzo chcieliby zobaczyć...”. - Nie chcieli wierzyć, moja mama jednak wiedziała, co widziała i to ona nie chciała wierzyć im! - wyjaśnia Weronika.

Powoli jednak następował przełom. Ania zaczęła reagować na głos - mógł jednakże wyczuć to tylko ktoś, kto cały czas przy niej był i czuł, jak w kompletnie niewładnej i niereagującej na bodźce zewnętrzne dłoni, budzi się życie. - Moja mama zauważyła, że Ania stopniowo otwiera jedno oko. Natychmiast więc zaczęła z nią rozmawiać, prosząc: „jeśli mnie poznajesz, ściśnij moją rękę”, „jeśli mnie widzisz, mrugnij powieką”. Reagowała. Pacjentka dawała coraz więcej sygnałów życia, tak, iż w końcu lekarze orzekli, że się budzi. - Każde słowo Anusi, wypowiadane z ogromnym trudem, wywoływało w nas dreszcze, a zarazem niewysłowioną radość i wdzięczność względem Boga i ludzi oraz zaskoczenie na twarzach lekarzy. Medycy zgodnie bowiem stwierdzili, że stał się cud... - tłumaczy Weronika.

Powrót do życia

Ania, ku uciesze wszystkich, wracała do zdrowia. Radość ta była jednak uśmiechem przez łzy... W wyniku obrażeń doznanych na skutek owego wypadku mamy Ani nie udało się bowiem uratować. Fakt ten, zgodnie z zaleceniami lekarzy, miał być przed dziewczyną ukrywany do chwili, aż sama stanie na nogi. Obawiali się oni, że pacjentka przestanie jeść, straci chęć do życia i ćwiczeń, że zatrzyma się w swojej chorobie, przestanie walczyć. Ona jednak intuicyjnie zaczęła coś przeczuwać. - Dopytywała, dlaczego mama jej nie odwiedza. Chciała do niej zadzwonić... Mówiliśmy Ani, że jej mama jest chora, leży w szpitalu. Ona jednak rezolutnie pytała wówczas: „Skoro wy jesteście tutaj wszyscy przy mnie, to kto jest przy mamie...?” - ze łzami w oczach wspomina moja rozmówczyni.

Nadszedł jednak moment bolesnej prawdy. Na stwierdzenie najbliższych „Aniu, musimy ci coś powiedzieć...”, ta odpowiedziała: „Wiem, mama nie żyje”. Jak jednak zauważyła Weronika, Ania była wówczas jeszcze jak dziecko - infantylna, lekko otumaniona, być może dlatego tragiczną wiadomość przyjęła dosyć spokojnie, do końca nie zdawając chyba sobie sprawy z powagi sytuacji...

Mimo iż od wypadku minęło już kilka miesięcy, Ania pozostaje pod stałą opieką rehabilitacyjną. Jak dziecko - uczy się chodzić, płynnie mówić, choć i tak wiele pamięta. Przywołuje zwroty z języków obcych, piosenki, wiersze, kolory, słowa modlitwy, zapomina jednak o sprawach bieżących, często myli również imiona najbliższych. - Lekarze, którzy do tej pory bardzo ostrożnie przekazywali dające jakąkolwiek nadzieję informację, zapewniają, że mózg tak młodej osoby wciąż się regeneruje i że wszystko wróci do normy. Trzeba jednak mnóstwo cierpliwości i dużo ciężkiej pracy - tłumaczy moja rozmówczyni.

Wiara bliskich poczyniła cuda. Gorliwe modlitwy, litanie, Msze św. w intencji poszkodowanej spowodowały, że nastąpił upragniony powrót do życia. - Pomożemy Ani. Najważniejsze, że się obudziła, że żyje, że żyje... - powtórzyła ze łzami w oczach Weronika.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama