Podzielić się domem i miłością

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 15 (719)


Jolanta Krasnowska

PODZIELIĆ SIĘ DOMEM I MIŁOŚCIĄ

Są jak puzzle. Jeden pasuje do drugiego, a razem tworzą całość. Wyjmiesz jeden i wszystko się rozsypie. Dzisiaj dla Osłowskich świat nie mógłby istnieć bez Joli, Marcina, Łukasza, Rafała i Benia. Dzieci, które pokochali jak własne.

 

W domu Osłowskich w podsiedleckim Wiśniewie niby wszystko wygląda zwyczajnie. Kolorowe obrazki na ścianach, nad kuchennymi szafkami przyklejony rozkład obowiązków, poustawiane na parapecie rodzinne zdjęcia.

Tylko przedpokój wygląda inaczej niż w innych polskich mieszkaniach. Na wycieraczce stoi kilkanaście par dziecięcych butów, a krzeseł w jadalni osiem. Dziennie u Osłowskich idą trzy chleby i kilka litrów mleka. Wszystko musi być podwójne, bo tu nadrabia się dzieciństwo. Miłości również nie może zabraknąć. Bo dzieci do kochania też jest więcej niż w przeciętnej rodzinie.

Znaleźliśmy nasze dziecko

O tym, że chcą mieć liczną rodzinę, Piotr i Bożena wiedzieli od zawsze.

Zresztą, kiedy osiem lat temu brali ślub, w ich życiu była już Klaudia. Młodsza siostra, którą Bożena zaopiekowała się po śmierci mamy. Piotrowi bardzo to imponowało. Podobnie jak życiowa mądrość i zdecydowanie żony. I tak jest do dzisiaj. To właśnie ona jest siłą rodziny. Konkretna, ale czuje się wiele ciepła z jej strony. Tej kobiecie po prostu się wierzy. Piotr to z kolei ostoja spokoju. Jednak, kiedy trzeba zawalczyć o szczęście swojej rodziny, jest w stanie zrobić wszystko. Tu nie ma kompromisów. Dobro dzieci staje się najważniejsze. Pokazali to nie raz, kiedy budowali swoją rodzinę i musieli walczyć z biurokracją, bezdusznymi urzędnikami czy chorobą sierocą dzieci.

Pierwszy raz o adopcji pomyśleli zaraz po ślubie, ale warunki mieszkaniowe, w których żyło młode małżeństwo, dalekie były od ideału. Zdawali sobie sprawę, że żaden ośrodek nie da im dziecka. Życie jednak zadecydowało inaczej.

- Pewnego dnia Klaudia trafiła do szpitala. Razem z nią na sali leżała dziewczynka z domu dziecka. Kiedy pierwszy raz na nią spojrzałam, powiedziałam do Piotra: „znaleźliśmy nasze dziecko” - opowiada Bożena. Nie zraziło jej to, że Paulinka była agresywna, wulgarna, że śmierdziało od niej, bo nikomu nie dała się umyć. Pielęgniarki i lekarze nie potrafili poradzić sobie z kilkuletnim dzieckiem. Udało się to tylko Bożenie. Mała od początku do niej przylgnęła. Zaczęła do niej mówić „nowa matka”.

- Spotkanie z Paulinką było dla nas znakiem - mówi Piotr. - Uznaliśmy, że jesteśmy gotowi na to, żeby pójść do ośrodka adopcyjnego, przejść wszystkie szkolenia i pokochać cudze dziecko - dodaje.

Osłowscy chcieli, żeby to właśnie Paulinka zamieszkała razem z nimi i Klaudią. Zaczęli starać się o jej przysposobienie. Po drodze okazało się, że nie mogą adoptować małej, bo mają za krótki staż małżeński. Zaproponowano im, by stali się dla Paulinki rodziną zastępczą. Z zapałem chodzili na zajęcia. Niestety, po półrocznym szkoleniu okazało się, że dziewczynkę i jej dwie starsze siostry adoptuje rodzina z zagranicy. - Poczuliśmy się oszukani, zlekceważono nasze uczucia - wspomina Bożena.

Osłowscy byli rozżaleni. Przeszło im dopiero, kiedy kilka tygodni później dostali telefon z ośrodka adopcyjnego z informacją, że jest dla nich dziewczynka. I tak do rodziny trafiła 14-letnia Kasia. Od początku nie była łatwym dzieckiem. Najpierw nie chciała wysiąść z samochodu, potem przyszły inne problemy. Mimo to Bożena i Piotr wierzyli, że poradzą sobie ze wszystkim. Dopiero po kilku miesiącach Kasia zaczęła mówić do Osłowskich: „ciociu”, „wujku”. Uwierzyła, że dzięki nim jej życie może wyglądać inaczej, że nie musi jak wielu jej kolegów i koleżanek z podwórka skończyć w bidulu albo poprawczaku. Kiedy Kasia zaakceptowała swoją nową rodzinę, Bożena i Piotr zaczęli myśleć o kolejnych dzieciach. Marzyli o chłopcu i dziewczynce. Zgłosili w ośrodku adopcyjnym, że są gotowi podzielić się domem i miłością. - Czekaliśmy, aż dom dziecka zwróci się do nas z jakąś propozycją. Bezskutecznie - mówi Bożena. - W końcu znajomi z kursu uświadomili nam, że nikt nie zgłosi się do nas, że sami musimy poszukać swoich dzieci - tłumaczy.

Miłość zawsze zwycięża

Jolę i Marcina znaleźli w domu dziecka w Wąsach-Falbogach pod Kałuszynem. Bożena i Piotr przejeżdżali tamtędy przypadkiem. Kiedy zobaczyli tabliczkę z napisem „dom dziecka” postanowili wejść i zapytać, czy nie ma tam dwójki maluchów, którym mogliby dać dom i swoje serca. Tak po prostu.

- Rozmawiałam właśnie z dyrektorem placówki, kiedy przez podwórko przebiegła dziewczynka z blond kitkami. Pomyślałam: jaka ona do nas podobna! - opowiada Bożena. Okazało się, że dziewczynka ma starszego brata. Osłowscy nie wahali się ani chwili. Wystąpili do sądu o przyznanie praw do opieki nad 11-letnią Jolą i 9-letnim Marcinem. Zanim proces się rozpoczął, zabierali do siebie dzieci na każdy weekend. Te kilka dni w tygodniu, które musieli spędzić bez siebie, dłużyły się w nieskończoność. W marcu 2004 r. na pierwszej rozprawie sąd przyznał Bożenie i Piotrowi dzieci.

Wkrótce dołączył do nich Łukaszek. Jego też znaleźli sami. Kiedy trafił do ich domu, miał niewiele ponad roczek, wodogłowie, FAS, skazę białkową, astmę. Nie mówił. Tylko patrzył tymi swoimi niebieskimi, dużymi oczami. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na normalne życie. Jednak miłość zwyciężyła. W ciągu trzech miesięcy chłopiec odzyskał słuch, zaczął mówić, stał się pogodnym dzieckiem. Po wodogłowiu też praktycznie nie zostało śladu. Dzisiaj Łukasz ma 4,5 roku, chodzi do przedszkola, zadaje mnóstwo pytań, a do Bożeny nie powie inaczej jak „mamusiu”.

W lipcu 2007 r. rodzina znowu się powiększyła. Rafał trafił do Bożeny i Piotra wprost z pogotowia opiekuńczego. Miał 13 lat. Miesiąc później, po walce z biurokracją i urzędnikami, Osłowscy zyskali status zawodowej wielodzietnej rodziny zastępczej. Podjęli również starania o adopcję.

- Nieważne było dla nas, czy będzie to niemowlę, chłopak czy dziewczynka. Wiedzieliśmy jedno: chcemy mieć dziecko, które będzie nosiło nasze nazwisko, zostanie z nami, kiedy inne wyfruną z gniazda - wyjaśnia Bożena. W listopadzie 2008 r. w domu pojawił się trzymiesięczny Benio. Chłopczyk z miejsca stał się taką rodzinną maskotką, co najmocniej przeżył Łukaszek. - Był strasznie zazdrosny. Przekonał się do niego dopiero, kiedy wytłumaczyłam mu, że jest w lepszej sytuacji, bo ma dwie mamusie, a Benio tylko mnie - opowiada Bożena.

Osłowscy doskonale znają swoje dzieci. Wiedzą, kiedy są szczęśliwe, a kiedy smutne i mają kłopot. Ale nie zawsze tak było. Musieli najpierw nauczyć się siebie. Podejmując decyzję o założeniu rodziny zastępczej, Bożena i Piotr nie bali się, że nie pokochają przybranych dzieci tak jak swoich własnych. Byli pewni, że potrafią stworzyć im ciepły, rodzinny dom.

- Byliśmy trochę zarozumiali, twierdziliśmy, że ze wszystkim sobie poradzimy. Widzieliśmy wszystko w różowych kolorach - wspomina Bożena. Jednak początki były trochę trudniejsze niż to sobie wyobrażali. Myśleli, że największym problemem będzie utulenie i nakarmienie, że nie starczy rąk do głaskania i odganiania złych wspomnień. Tymczasem dopiero po pierwszym uderzeniu smutku, agresji lub apatii, najróżniejszych formach odreagowania przeszłości, dzieci wtapiały się w życie rodziny. Tak jakby uspokajał je sam fakt posiadania czterech ścian i dwojga dorosłych osób.

Nie jesteśmy idealni

Najważniejszym miejscem w domu jest połączona z kuchnią jadalnią. Stoi tam duży, drewniany stół, przy którym spotykają się, by zjeść posiłek, porozmawiać o życiu, obejrzeć telewizję. Chociaż ostatnio najstarsi chłopcy mają szlaban na telewizor, komputer i wyjścia na mecze. Powód? Zły policjant - jak mówi o sobie Bożena - wytropił w szkolnym dzienniku kilkanaście jedynek. Marcin i Rafał muszą wziąć się do roboty, bo inaczej zostaną na drugi rok w tej samej klasie. Osłowscy starają się pomagać dzieciom w nauce, ale nie jest to proste, bo bycie rodzicami zastępczymi to praca całą dobę. Życie u nich budzi się już wczesnym rankiem. Trzeba przygotować śniadanie, rozwieźć dzieci do szkół, Łukaszka do przedszkola, znaleźć czas na sprzątanie, pranie, gotowanie, wyjść na spacer z Beniem. Nad wszystkim czuwa Bożena, bo Piotr pracuje poza domem. Jednak kiedy wraca, to on przejmuje część domowych obowiązków. - Nie mogę sobie pozwolić na bycie ojcem i mężem, który wraca do domu i od progu krzyczy, że jest głodny i zmęczony - mówi Piotr. - Musimy wspierać się w zmęczeniu i w zniechęceniu, pomagać w sprzątaniu, praniu, gotowaniu, stawiać czoło codziennym trudnościom w wychowaniu dzieci - dodaje.

Osłowscy twierdzą, że ich rodzina nie jest idealna, ale uważają, że dzięki temu dzieci wiedzą, jak wygląda prawdziwe życie. Takie, w którym ścierają się różne interesy, osobowości, a mimo to trzeba się porozumieć, bo mieszka się pod wspólnym dachem.

- Dzieci widzą nasze kłótnie, ale widzą też, kiedy się godzimy - mówi Bożena.

Prowadzenie rodziny zastępczej nie jest łatwe. Często trzeba borykać się z urzędnikami, którzy potrafią tylko stawiać wygórowane wymagania i nie rozumieją pracy zastępczych rodziców, brakiem pieniędzy, a także zmagać się z bezpodstawną zazdrością otoczenia, które myśli, że prowadzenie placówki to żyła złota, donosami, kontrolami.

Czy gdyby mogli cofnąć czas, zdecydowaliby się na założenie takiej rodziny?

- To była wola Boga. Nam pozostaje być tylko jej wiernym, wbrew zniechęceniom, kłopotom finansowym czy wychowawczym. Wiara i miłość czynią cuda - mówią Osłowscy.

 

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama