Miłość

Fragmenty książki "Generał w habicie. Opowieść o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i Wspólnocie Chleb Życia"

Miłość

Stanisław Zasada

Generał w habicie

Opowieść o siostrze
Małgorzacie Chmielewskiej
i Wspólnocie Chleb Życia

ISBN: 978-83-240-1418-7
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Elita z marginesu
Pępek Europy
Miłość
Kaczka bretońska i łosoś
Zamiast epilogu
Pomóż im pomagać

Miłość

Powiada, że pomaga innym z egoizmu.

— Żebym mogła z czystym sumieniem zjeść obiad i spokojnie położyć się spać, muszę mieć pewność, że zrobiłam wszystko, żeby inni też mogli spać i jeść.

Zaprawiała się do tego od dziecka.

Ojciec — lekarz traktuje swój zawód jak misję. Pracuje na wsi. (Kariery nie zrobił, bo nie zapisał się do partii komunistycznej). Widzi dużo biedy, więcej niż w ich Warszawie.

Matka powtarza: „Najpierw inni”. Siebie stawia zawsze na końcu.

— Pewne rzeczy wynosi się z domu — powie po latach siostra Chmielewska.

* * *

Gdyby miała przy sobie rodzinne zdjęcie, stałaby obok dwóch chłopców: jeden byłby starszy od niej, drugi młodszy. Miałaby krótkie, ciemne włosy. I pewnie byłaby w spodniach (były wygodniejsze od sukienek).

Ale zdjęcia nie zobaczymy. Siostra Chmielewska ma przy sobie niewiele rodzinnych pamiątek. Za często się przeprowadzała.

Rodzice (pokolenie Kolumbów) pochodzili z Warszawy. Oboje walczyli w powstaniu. Poznali się po wojnie, w Poznaniu. Tam w przeddzień wiosny 1951 roku przyjdzie na świat Małgorzata. Zostanie ochrzczona w barokowej farze, którą trzysta lat wcześniej zbudowali jezuici. Później rodzina przeprowadzi się do Torunia, jeszcze później — do Warszawy.

Ojciec pracuje w wojsku. Gdy kończył medycynę, dostał powołanie do armii. Nienawidzi komuny i chciałby odejść do cywila. Ale panuje stalinizm — za samo mówienie o rozbracie z ludowym wojskiem grozi więzienie.

Z mundurem rozstanie się dopiero po październikowej odwilży w pięćdziesiątym szóstym. Za karę długo nie może znaleźć pracy. W Warszawie nigdy jej nie dostanie — będzie dojeżdżał codziennie pociągiem po kilkadziesiąt kilometrów.

Nigdy się nie spóźnił.

Mama pracuje w domu. Całymi dniami szyje zarobkowo wełniane swetry na angielskiej maszynie. Maszynę dostała od ciotki z Anglii. Potem znajdzie pracę w szkole i przez wiele lat będzie nauczycielką. Po wypłacie kupuje cukierki i chowa głęboko w szafie, żeby na dłużej starczyły.

Cukierki szybko znikają.

W domu Chmielewskich na warszawskiej Ochocie się nie przelewa. Tak jak w innych domach polskiej inteligencji.

Dzieci nawet zimą będą chodziły w kaloszach albo w lichych kurtkach. Przed pierwszym (czyli przed wypłatą) przysmakiem jest chleb z margaryną posypywany cukrem albo smalec przetopiony z cebulą. Gdy w czerwcu pojawią się pierwsze truskawki, wszyscy rozkładają miseczki i wrzuca się po kolei każdemu po jednej.

Żeby było sprawiedliwie.

Małgorzata będzie marzyć o hulajnodze. Takiej najzwyklejszej, drewnianej z metalowymi kółkami. Marzenie nigdy się nie spełni.

— Nie stać nas było na wszystko, ale niedobrze, gdy na wszystko stać — mówi dziś. — Człowiek wychowywany bez ograniczeń nigdy nie zrozumie, że w życiu są ograniczenia.

Będzie wspominać wakacyjne wyjazdy w góry. — Mama stawała na głowie, żebyśmy gdzieś pojechali — mówi. Wynajmowali tanią chałupę i całymi dniami łazili po górach. Co drugi dzień można było sobie kupić lody.

Dzieci wiedzą, że jeśli kupią codziennie, nie będzie na obiad.

Należy do harcerstwa. Harcerstwo jest czerwone. Ale wychowawcy to przedwojenni harcerze. Na zbiórkach uczą koleżeńskości i dzielenia się z innymi. Małgorzata jeździ na harcerskie obozy ze starszym bratem. To prawdziwa szkoła samodzielności. Każdy musi napchać słomą siennik, zadbać samemu o toaletę.

— Miałam wesołe dzieciństwo — powie po latach.

* * *

Nie wszystko było sielskie.

W rodzinnym domu dzieje się krzywda. Ojciec ma inną kobietę. Małgorzata mocno to przeżywa. Kocha go, ale długo nie może mu wybaczyć.

W końcu ojciec odejdzie z domu i założy nową rodzinę.

Po latach Małgorzata powie, że niewierność rodzinie to była jedyna wada ojca.

Gdy ciężko zachoruje, córka będzie się nim opiekowała.

Na jego pogrzeb przyjadą z daleka ludzie, których kiedyś leczył za darmo.

— Mimo że nie pracował tam już od wielu lat — powie jego córka.

* * *

Małgorzata chce zostać jak ojciec lekarzem albo weterynarzem.

Pójdzie na biologię.

Na medycynę trzeba zdawać egzamin z fizyki, a ona z fizyki jest noga.

* * *

Wracamy do dzieciństwa.

Niedaleko domu Chmielewskich mieszka starszy człowiek, schorowany i opuszczony. Małgorzata ze starszym bratem Jurkiem odwiedzają go. Dziadek jest brudny i zawszony. Czasem myją go. Przynoszą coś do jedzenia.

Gdy dorośnie, często będzie spotykać potrzebujących. Będą stawać na drodze jej życiowych wyborów. — Widziałam w nich Chrystusa — powie.

W ustach siostry Małgorzaty nie brzmi to jak tani banał. Albo jak wyznanie nawiedzonej osoby.

Chmielewska stąpa twardo po ziemi.

* * *

Na razie jest podlotkiem.

Mama wysłała ją z braćmi do kościoła świętego Jakuba Apostoła na placu Narutowicza. W czasie kazania dzieciaki rozrabiają za ołtarzem. Przechodzi ksiądz i widzi wszystko. Myślą, że dostaną ochrzan.

Ksiądz zabiera je do swojego mieszkania i z aparatu na wąską taśmę wyświetla kreskówkę.

To ksiądz Józef Gniewniak, były więzień Auschwitz. Garną się do niego dzieciaki i młodzież z całej dzielnicy.

W małym mieszkaniu oprócz aparatu do wyświetlania filmów ma wielkie akwarium i bibliotekę. W niedzielę po Mszy wyciąga z portfela pieniądze i wysyła kogoś po pączki do prywatnej cukierni. Organizuje bezalkoholowe dyskoteki.

Zawsze jest wesoło.

Kilkunastoletnia Małgorzata szybko stanie się jednym z dzieciaków „od księdza Gniewniaka” (tak się wtedy mówiło). Latem będą jeździć z księdzem na spływy kajakowe na Mazury i Pojezierze Pomorskie.

Wyjazdy są nielegalne. Dopiero na dworcu dostają bilet do ręki i dowiadują się, gdzie jadą. Na obozach pływanie w słońcu i w deszczu, zabawy przy ognisku, codziennie Msza pod namiotem.

Panują żelazne zasady: nie ma picia i palenia, starsi opiekują się młodszymi. W każdym kajaku chłopak z dziewczyną, żeby w razie czego mógł się nią zaopiekować.

Siostra Małgorzata: — To była prawdziwa szkoła życia i przyjaźni. Uczyliśmy się odpowiedzialności jeden za drugiego.

Uczyli się szybko. Raz jeden ze smyków wypuścił się do wsi i wrócił pijany. Na nieszczęście mieszkał pod namiotem z księdzem (brał do siebie najmłodszych, żeby nic się im nie stało).

Żeby się nie wydało, że jest pijany, kilku starszych uczestników spływu (siostra Małgorzata jest z nimi) ciągnie spitego kolegę do lasu i robi płukanie żołądka. Wlewają w niego wodę z solą i kawę zbożową.

Pomogło.

— Ksiądz Gniewniak uchronił nas od wielu złych rzeczy, bo umiał nam zająć czas i dał szkołę wspólnego życia. W szarej, zideologizowanej Polsce to była prawdziwa enklawa — mówi siostra Małgorzata.

Do dziś ma wielu przyjaciół „od księdza Gniewniaka”.

* * *

Jest po studiach. Wyjechała do Drohiczyna na Podlasie i uczy w szkole. Wcale nie myśli o karierze pedagoga. Pociąga ją życie kontemplacyjne.

Chce wstąpić do benedyktynek, mają w Drohiczynie klasztor. Dlatego tutaj przyjechała.

Pierwsze dni roku szkolnego. Zaszła do księgarni. Widzi zaniedbaną dziewczynę w męskiej, za długiej marynarce, i za dużych butach. O tym, że to jej uczennica, powie jej sprzedawczyni (sama nie znała jeszcze wszystkich uczniów).

Małgosia, tak ma na imię dziewczyna, jest z biednego domu. Półsierota. Słabo czyta, bo ma silną wadę wzroku, do tego nie słyszy. Ale nikt się do tej pory na tym nie poznał. Chcą oddać ją do szkoły specjalnej — myślą, że słaby wzrok i głuchota to oznaka upośledzenia umysłowego.

Małgorzata Chmielewska chce jej pomóc. Chce, żeby dziewczynka u niej zamieszkała — gmina w zamian za pracę w szkole opłaca jej pokój.

Ale ma dylemat.

Miała wstąpić do klasztoru. Co stanie się z Małgosią?

Zdanie z Ewangelii, gdzie Chrystus mówi, że co uczyniliśmy jednemu z tych najmniejszych, Jemu uczyniliśmy — nie daje jej spokoju.

Zdecydowała: Jak żyć Ewangelią to na całego. Zabiera Małgosię do siebie jako rodzina zastępcza.

Nie myśli już o benedyktynkach.

* * *

W Polsce panuje komunizm. W małym Drohiczynie, gdy dyrektor szkoły chce iść do kościoła, chowa się za filarem, żeby jak najmniej ludzi go widziało.

Są wybory. Nauczycielka Chmielewska nie idzie głosować. Wyrzucają ją ze szkoły. Nie dość, że traci pracę, to i mieszkanie.

A na głowie ma dziecko.

Małgosię wysłała do Warszawy, do swoich rodziców. Jej mama opiekuje się nią jak własną córką. Ojciec leczy.

Dziewczyna wciąż robi numery. Ucieka z domu. W końcu wróci do Drohiczyna, źle wyjdzie za mąż. — Za drania i pijaka — powie siostra Małgorzata.

Po rozwodzie Małgosia wyrwie się na dobre z Drohiczyna. Jakiś czas zatrzyma się w domu Wspólnoty „Chleb Życia” w Brwinowie. Później zamieszka pod Warszawą, wychowa dzieci: córkę i syna.

Córka Małgosi skończyła niedawno studia.

* * *

Po wyrzuceniu ze szkoły Małgorzata Chmielewska szuka pracy. Przecież wzięła sobie na głowę Małgosię. Dziewczyna mieszka u mamy, ale ona musi zarobić na jej utrzymanie.

Pracę dostała w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Jest katechetką w szkole specjalnej. Ewangelię musi tłumaczyć prostym językiem.

Nie tylko ona ewangelizuje — sama też czuje się ewangelizowana. Odkrywa, że dzieci z upośledzeniem umysłowym są prawdziwe i nie potrafią kombinować. Że w zamian oczekują tego samego. Że wyczuwają każdy fałsz.

— Próbowały mnie przez kilka miesięcy. Robiły piski, wrzaski — opowiada. — Gdy to przetrzymałam, powiedziały, że mogę ich uczyć religii, bo ich nie biję.

Okazało się, że poprzednia katechetka, ponoć bardzo dobra, czasem nie wytrzymywała harmideru na lekcji i dawała żartem komuś lekkiego klapsa. Dzieciaki odbierały to jako bicie.

Uczniowie w Laskach odbierają wszystko dosłownie. Czasem do bólu.

Romek w kaplicy zaczyna odgryzać kawałek świecy.

Małgorzata napomina go: — Nie rób tego, bo to Pana Jezusa.

Romek na to: — Przecież pani mówiła, że Pan Jezus dzieli się z nami.

Przed Wszystkimi Świętymi mówi im, jak wspaniale jest w niebie.

W czasie modlitwy jeden z chłopców woła: „Módlmy się, żeby pani Małgosia poszła jak najszybciej do nieba”.

Laski to też pracujący tam ludzie.

Prowadzące zakład Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża, o których powie: „mądre i dzielne kobiety”.

Opiekun duchowy Lasek, ksiądz Tadeusz Fedorowicz: — Ostoja mądrości — wspomina go. Ujmował ją swoją franciszkańską prostotą i szacunkiem, jakim darzył innych. Bez względu na ich wiek.

Do dziś pamięta, jak zajął się pewnym księdzem: chorym psychicznie, który na dodatek związał się z kobietą. Wyleciał z parafii, został bez pracy i mieszkania. Ksiądz Fedorowicz przygarnął go do Lasek i pomógł mu odnaleźć się w nowym życiu.

W Laskach Małgorzata poznaje świeckich, dla których praca tam była namiastką wolności w zniewolonym kraju.

I księdza Jana Zieję, legendarnego żołnierza i kapłana.

Gdy będzie już bardzo stary i schorowany, będzie mu woziła obiady.

* * *

Ludzi wartościowych spotka na swojej drodze więcej.

Będą w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Trafi tam jeszcze w czasie studiów; zaprowadzi ją kolega ze szkolnych lat.

W KIK-u pozna Anielę Urbanowicz (mimo dużej różnicy wieku zaprzyjaźnią się), Tadeusza Mazowieckiego, Andrzeja Wielowieyskiego.

— To byli ludzie przyzwoici — powie o nich po latach.

* * *

Będzie przed trzydziestką, gdy wstąpi do Małych Sióstr Jezusa.

W nowicjacie w Rzymie pozna założycielkę, małą siostrę Madelaine. To jeszcze jedna osoba, która zaważy na jej życiu. — Miała ogromną wiarę i była ogarnięta pasją miłości — wspomina siostra Małgorzata.

Siostra Madelaine dożyje ponad dziewięćdziesięciu lat. Właśnie toczy się jej proces beatyfikacyjny.

Do domu generalnego Małych Sióstr przy Tre Fontane przyjeżdżają Matka Teresa z Kalkuty, Jean Vanier i Abbé Pierre.

Pierwsza odeszła z ekskluzywnego zgromadzenia, w którym uczyła panienki z bogatych domów, by poświęcić się najbiedniejszym z biednych. Drugi porzucił oficerską karierę w kanadyjskiej marynarce wojennej i zamieszkał pod jednym dachem z upośledzonymi umysłowo. Ojciec Piotr całe swoje długie życie poświęcił ubogim.

Nowicjuszka z Polski wcześniej znała ich tylko z nazwiska. Teraz słucha, jak głoszą konferencje, prowadzą rekolekcje. Po latach powie, że to dla niej wciąż bardzo ważne osoby.

Czego się od nich nauczyła? To byli ludzie, którzy poszli za Chrystusem aż do końca. I świadczyli o tym swoim życiem. Bo nie tylko mówili, że kochają ubogich, ale z nimi żyli — odpowie.

Jedną jeszcze rzeczą jej imponowali. — Że w tym co robili, znajdowali radość i czuli się szczęśliwi.

W Rzymie, w dzielnicy nędzy zobaczy po raz pierwszy slumsy. Misjonarki Miłości od Matki Teresy mają tam swój dom.

Wcześniej o slumsach tylko słyszała.

* * *

To nie jest tak, że zawsze wie, jak okazać miłość. Czasem ma chwile zawahania. — Bo życie lubi zaskakiwać — powie.

Jak tamtego wieczoru. Do domu w Zochcinie przyszedł chłopiec ze wsi. Spytał o chleb. Siostra znała rodzinę; wiedziała, że często głodują, pomogła im już nieraz.

Teraz rachuje w myślach, że zostało tylko kilka bochenków. Ledwo starczy na kolację dla domowników. Ma na końcu języka, żeby powiedzieć, że dzisiaj nie da, bo sami nie mają.

Tylko jak sama przełknie kolację, gdy wie, że kilometr dalej kilkoro dzieci pójdzie głodno spać?

Dała chłopcu bochenek.

Kucharz wykombinował jakąś potrawę z tego, co mieli.

Kończyli kolację, gdy usłyszeli warkot silnika. Znajomy piekarz przywiózł kilka koszy chleba i bułek.

Zastanawiają się, co zrobić z nadmiarem.

A ona może iść z czystym sumieniem spać.

 

 

Życiorysy (1)

Leszek, 25 lat

Miałem dziesięć lat, jak trafiłem do domu dziecka. Ojciec jest alkoholikiem, matka też pije. Mam rodziców, ale tylko w tym znaczeniu, że są. Jak miałem piętnaście lat, pojawiła się pierwsza wódka, pierwsze prochy, zaczęły się imprezy.

Po wyjściu z bidula trafiłem do Wspólnoty „Chleb Życia”. Pięć lat temu, w Sylwestra, siostra Małgorzata dała mi propozycję nie do odrzucenia: wyjazdu na wieś. Bałem się tego. Jako dziecko miasta zastanawiałem się, co tam będę robił?

W Zochcinie zajmowałem się zwierzętami. Karmiłem je, czyściłem kojce. Wstawałem o szóstej rano i o dziesiątej wieczorem kładłem się spać. Codziennie śniadanie, obiad, kolacja. Żadnego picia, tylko papierosy paliłem. Po pół roku takiego regularnego życia wracałem do normy. Wszystko poukładałem sobie w głowie.

Po roku pojechałem na trzy miesiące do jednego z domów Wspólnoty w Belgii. Mieszkali tam Polacy i Belgowie. Sprzątałem, pracowałem w ogrodzie. Porozumiewałem się łamaną angielszczyzną. To była duża ułomność. Odczułem na własnej skórze braki w wykształceniu.

Po powrocie Siostra powiedziała mi: — No, to chyba czas do szkoły.

Ja: — Tak.

I zacząłem chodzić do zaocznego liceum w Ostrowcu Świętokrzyskim. Nauka była w weekendy. Wstawałem o piątej rano, dawałem jeść zwierzętom i pieszo kilka kilometrów na autobus. Było ciężko. Ale nie żałuję. Skończyłem szkołę ze średnią cztery i zdałem maturę.

Zaraz po maturze przyjechałem do domu na Łopuszańską. Znalazłem pracę. Jestem kasjerem na stacji benzynowej. Myślę, żeby kiedyś zrobić studia. Bo właściwie nie mam żadnego zawodu. Mógłbym być terapeutą albo pracownikiem socjalnym. Terapeutą, bo sam na sobie doświadczyłem, jak można zejść ze złej drogi. Na pracy socjalnej też się trochę znam, bo napatrzyłem się na to w bidulu.

Chcę udowodnić sobie, że jestem coś wart. Teraz patrzę na życie z większą nadzieją. Kiedyś widziałem tylko ciemność.

Wszystko co mam, zawdzięczam Siostrze. To była pierwsza osoba w moim życiu, której wszystko o sobie powiedziałem i nie musiałem kłamać. Gdyby nie ona, na pewno nie miałbym matury ani pracy. Może siedziałbym w kryminale, a może bym nie dożył tych dwudziestu pięciu lat.

Kurczę, ja tak dobrego człowieka w życiu nie spotkałem.

 

 

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama