Pępek Europy

Fragmenty książki "Generał w habicie. Opowieść o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i Wspólnocie Chleb Życia"

Pępek Europy

Stanisław Zasada

Generał w habicie

Opowieść o siostrze
Małgorzacie Chmielewskiej
i Wspólnocie Chleb Życia

ISBN: 978-83-240-1418-7
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Elita z marginesu
Pępek Europy
Miłość
Kaczka bretońska i łosoś
Zamiast epilogu
Pomóż im pomagać

Pępek Europy

Wieś jest mała. Schowała się wśród porośniętych leszczyną, jaworem, brzozą i topolą pagórków Wyżyny Sandomierskiej.

Oblepione poletkami łagodne wzgórza wyglądają jak kolorowe dywany, którymi ktoś ponakrywał wzniesienia. Wiosną widać wszystkie barwy. Latem, gdy zboża są dojrzałe, złocone prostokąty sąsiadują z zielonymi łąkami. A jesienią zaorane czarne bruzdy przeplatają się z zielenią pól obsianych oziminą. Za to zimą wszystko jest białe. Miejscowi powiadają, że czasem tak sypnie śniegiem, że trudno wyjechać.

W pobliżu historyczny Opatów, miejsce sejmików sandomierskiej szlachty. Z zabytkową szesnastowieczną Bramą Warszawską, romańską kolegiatą Świętego Marcina — który od wieków patronuje miastu — i z barokowym klasztorem bernardynów. Kiedyś była jeszcze synagoga, ale zdewastowali ją Niemcy, a po wojnie Polacy zrobili z niej magazyn.

W oddali Góry Świętokrzyskie ze starym sanktuarium. W nim cudowne relikwie Krzyża Świętego. Jak głosi tradycja — tego samego, na którym miał umrzeć Chrystus. Założyli je w dziesiątym wieku benedyktyni. Po powstaniu styczniowym car wypędził ich. W niepodległej Polsce opuszczonym opactwem zaopiekowali się misjonarze oblaci. Noszą czarne sutanny z zatkniętymi za pasem mosiężnymi krzyżami.

Zochcin. Tak nazywa się wieś.

Kilkadziesiąt oddalonych od siebie wiejskich zabudowań. Ludzie tu biedni, bo ziemia licha, a pracy w okolicy żadnej.

Młodzi uciekają do miast: Kielc, Ostrowca Świętokrzyskiego, Starachowic. Niektórzy wyjechali za granicę: zmywają naczynia Londynie, pilnują dzieci u włoskich rodzin, pracują na budowach w Niemczech albo zrywają pomidory w Hiszpanii.

Mówią, że w Zochcinie przyszłości nie ma.

* * *

Kilkanaście lat temu Wspólnota „Chleb Życia” kupiła w Zochcinie rozwalającą się drewnianą chałupę i półtora hektara ziemi.

W opuszczonym gospodarstwie nie było wody ani kanalizacji, nie było gdzie mieszkać.

Wykopali studnię głębinową, zrobili szambo, wybetonowali zapuszczone podwórko, postawili nowy dom i zabudowania gospodarcze.

Obok stanęła drewniana kaplica, do której zachodzą co wieczór.

Później dokupili ziemi, posiali warzywa, posadzili stare gatunki jabłoni, a od zaprzyjaźnionych ludzi dostali zwierzęta.

Jeszcze później zbudowali nowoczesną przetwórnię warzyw i owoców. Według tradycyjnych receptur robią konfitury, kiszą ogórki, tłoczą olej. Można je kupić w samym centrum stolicy. Ładnie opakowane, wyglądają jak w markowych delikatesach.

Siostra Małgorzata Chmielewska mówi, że Zochcin to pępek Europy.

Dlaczego nie Warszawa, Londyn albo Paryż?

— Bo tutaj żyjemy i dla nas to najważniejsze miejsce na świecie — tłumaczy. — I chcemy, żeby było tutaj piękniej.

Robią dużo, żeby było pięknie.

* * *

Opowieść o Zochcinie trzeba zacząć wcześniej. I gdzie indziej.

Połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Małżonkowie Pascal i Marie-Annick Pingault, para francuskich hipisów szukająca sensu życia w narkotykach i filozofiach Wschodu, przeżywają głębokie nawrócenie na katolicyzm. Chcą żyć tak, jak pierwsi chrześcijanie.

Pierwsi chrześcijanie żyli po bratersku w swoich gminach i dzielili się między sobą tym, co mieli. Pascal i Marie-Annick też tak chcą.

W Sylwestra 1976 roku w małym miasteczku koło Evreux na północy Francji zakładają chrześcijańską wspólnotę. Nazwą ją kiedyś „Chleb Życia”.

Najpierw mieszkają z przyjaciółmi. Kilka lat później będą żyć pod jednym dachem z ubogimi, bezdomnymi, chorymi, prostytutkami. — Kochać, to znaczy żyć tym, co się głosi drugiemu człowiekowi i żyć tym w jego obecności — powie Pascal.

W kolejnych latach wspólnota rozrośnie się po świecie. Powstaną domy w Europie, Afryce, Azji, obu Amerykach. Jej członkowie zajmują się mieszkańcami slumsów wielkich metropolii, nosicielami HIV, dziećmi ulicy, skazanymi na wymarcie Indianami, trędowatymi.

* * *

W 1990 roku „Chleb Życia” powstanie w Polsce.

Wspólnotę założą Małgorzata Chmielewska i Tamara Urbaniec (dziś nosi inne nazwisko) dwie kobiety owładnięte pasją niesienia pomocy najuboższym.

Zaczną od maleńkiego domu w Bulowicach koło Kęt w Małopolsce. Ponad rok w ciasnej góralskiej chałupie gnieżdżą się z bezdomnymi, byłymi więźniami, samotnymi matkami, upośledzonymi umysłowo.

Dwadzieścia lat później polska Wspólnota ma siedem domów.

W Warszawie:

„Betanię” dla kobiet na Łopuszańskiej,

„Betlejem” dla chorych na Potrzebnej,

„Emaus” — noclegownia dla kobiet na ulicy Stawki.

W Brwinowie pod Warszawą:

„Nazaret” dla matek z dziećmi.

W Świętokrzyskiem:

„Przemienienia Pańskiego” dla chorych w Jankowicach,

„Świętego Franciszka z Asyżu” dla matek z dziećmi w Nagorzycach,

„Matki Bożej Ubogich” dla mężczyzn w Zochcinie.

We wszystkich domach mieszka prawie trzysta osób.

W ciągu roku przewija się tysiąc. Przez dwadzieścia lat było prawie dwadzieścia tysięcy.

* * *

— Najpierw wyciągamy robaki ze skarpetek, pozwalamy się wykąpać i dajemy jeść — mówi siostra Chmielewska o swoich bezdomnych.

— Dopiero potem siostra umoralnia? — dopytuję.

— Nie umoralniam nigdy. Zastanawiam się, jak im pomóc — głos ostry, stanowczy.

Pomaga, jak może.

Jednym spłacić alimenty i zaciągnięte bezmyślnie kredyty.

Innym wyrobić dokumenty.

Jeszcze innych ratuje przed więzieniem — na przykład reguluje niezapłacony mandat (za kilkaset złotych można dostać miesiąc odsiadki).

Przede wszystkim daje im dach nad głową i strawę. I chce, żeby czuli się jak w domu. Bo „Chleb Życia” to nie zwykłe schronisko. — Staramy się, żeby między nami były więzi — mówi. — A jak się da, żeby ci ludzie mieli okazję spotkać Chrystusa.

Mówi, że wspólne życie z ludźmi ubogimi jest szkołą miłości. — Ja zasiadam w ławce, a nauczycielami są moi biedni bracia.

Dobrze wie, że to nie anioły.

— Większość na dzień dobry uważa, że wszystko im się od życia należy za darmo. Dlatego że są bezdomni, skrzywdzeni przez system. Nawet jak mają renty, nie chcą się dołożyć na utrzymanie domu. Nie chcą pracować, szanować wspólnych zasad.

Jedni zostają. Drudzy odchodzą, bo udaje im się wyjść na prostą. Inni — by znów wrócić. Jeszcze innych trzeba wyrzucić, bo piją albo awanturują się. Bywa, że na odchodnym ktoś ich okradnie.

A niektórzy mieszkają latami. Dbają o dom, garną się do pracy, potrafią nie pić.

Gdy spytać o powody, dla których się odmienili, siostra Chmielewska odpowie: — Bo tutaj nie czują się gorsi. Nikt nie wytyka ich palcem, nie mówi, że są nieprzydatni ani nie wypomina niedobrej przeszłości.

Jest z nich dumna. Mówi, że często to oni są dla niej przykładem. — Bo umieją cierpliwie znosić swoją samotność, nieudane życie, bezdomność.

Oburza się, gdy ktoś powie, że sami sobie winni. — Ja miałam normalny dom, rodzinę, dostałam szansę od życia, którą starałam się wykorzystać. Oni takiej szansy nie mieli — tłumaczy cierpliwie.

Powiada, że nie ma wcale pewności, czy gdyby była na ich miejscu, radziłaby sobie tak dobrze, jak wielu z nich.

Siostry nawet chamstwo niektórych nie jest w stanie zniechęcić.

— Odbieram to jako ich duchowe ubóstwo.

* * *

Przed domem w Zochcinie na kamiennej podmurówce przysiadł Chrystus Frasobliwy.

Cały z lipy. Wyrzeźbił go ksiądz Jan Mikos. W Skoszynie, kilkanaście kilometrów od Zochcina, prowadzi Schronisko Świętego Brata Alberta dla starszych, schorowanych ludzi. W wolnych chwilach rzeźbi.

Chrystusów Frasobliwych w okolicy pełno. Ten w Zochcinie trochę niezdarny, z nienaturalnie długimi, muskularnymi rękoma. Lewą chwycił się za głowę. Prawą, z rozczapierzonymi palcami, oparł na kolanie. Usta otworzył w niemym krzyku.

— To jest Chrystus, który zadaje pytanie nam wszystkim, co robimy dla najuboższych? Czy widzimy w nich Jego? — powie siostra Chmielewska.

Zochcin to dom macierzysty Wspólnoty „Chleb Życia” w Polsce. Chociaż nie powstał jako pierwszy. Ale tutaj mieszka przełożona, przyjeżdżają dziennikarze. Niedawno w Zochcinie gościli członkowie Wspólnoty z całego świata: od Peru przez Francję po Mauritius.

Po co bezdomnym uboga wieś?

— Bo na wsi zawsze jest coś do zrobienia — mówi siostra Chmielewska.

Byli już kilka lat w Warszawie. A tam bezdomny pracy nie znajdzie. Mieszkańcy szorowali wciąż te same korytarze.

I na wsi mniej pokus niż w mieście.

— Nasi mieszkańcy, wychowani w domach dziecka, po długich wyrokach, muszą najpierw dojść do ładu z samym sobą, nauczyć się odpowiedzialności za siebie i przyuczyć do jakiegoś zawodu, żeby dojrzeć do samodzielności — powiada siostra Chmielewska.

Uważa, że wieś to dla nich najlepsze miejsce.

* * *

Wybrali Zochcin, bo opuszczone gospodarstwo było tanie. I chcieli koniecznie znaleźć miejsce w Polsce „B”, tej „gorszej” — a Świętokrzyskie to jedno z najbiedniejszych województw.

„Chcemy żyć z najuboższymi i wśród najuboższych” — to ważna dewiza wspólnoty.

Miejscowi wcale nie ucieszyli się z sąsiedztwa — obcy zawsze budził tu nieufność. Długo byli podejrzliwi. Zobaczyli obcych ludzi z dziećmi, kobietę w dziwnym habicie...

Pomyśleli, że do wsi sprowadziła się sekta.

Któregoś dnia wezwali policję. Stróże prawa przyjechali, gdy w domu były same dzieci. Siostra zrobiła policjantom straszną awanturę. Podobno szybko się porozumieli.

Gdy siostra Chmielewska sprowadziła się ze swoimi bezdomnymi, po drugiej stronie biegnącej przez Zochcin wąskiej szosy stanęła buda z wyszynkiem. Schodziła się cała wieś. Mężczyźni wypić tanie wino, kobiety po zakupy, a dzieci po gumę do żucia.

Na wsi byle jaki sklepik to ulubione miejsce spotkań towarzyskich. I jedyne.

— Do późna w nocy były piski, awantury i seks w krzakach — wspomina siostra Małgorzata. — Szukaliśmy spokoju i miejsca, skąd daleko do alkoholu, a wpadliśmy jak z deszczu pod rynnę.

Gdy mieszkańcy Wspólnoty postawili kaplicę, właściciel sklepiku przeniósł budę z wyszynkiem kilkadziesiąt metrów dalej (nie chciał być na bakier z prawem). Jakiś czas później interes upadł.

W Zochcinie sklepiku nie ma do dziś.

* * *

Lody zaczęły pękać.

Bezdomni pożyczali czasem jakieś narzędzia od chłopów, żeby obrobić ziemię. Miejscowi zaczęli przychodzić do ich kaplicy, bo do kościoła parafialnego daleko.

Przekonali się, że to żadna sekta. Zobaczyli, że mieszkańcy domu ciężko pracują. I że wiążą jakoś koniec z końcem. Widzieli, że są najedzeni, schludnie ubrani, dbają o dzieci.

Pewnego dnia przyszły wiejskie kobiety. Prosiły o chleb. Innym razem spytały o pracę. Siostra Chmielewska była bezradna. — Nie mogliśmy dać pracy, bo sami jej nie mieliśmy — wspomina.

Ale pomyślała, że przecież musi być jakieś wyjście. Było. W ogrodzie rosło sporo śliwek i jabłoni. Wiele owocu się marnowało, bo domownicy nie dali radę wszystkiego przejeść. Siostra wpadła na pomysł, żeby zrobić przetwory.

W ciasnej kuchni siostry Chmielewskiej wiejskie kobiety pomagały robić powidła i dżemy. Nie dostawały ani grosza, ale w zamian brały do domu żywność.

Siostra Chmielewska: — To było ważne, bo nie czuły się, że dostają jałmużnę.

Z gotowania powideł wyrośnie potem nowoczesna przetwórnia. Znajdą w niej pracę miejscowe kobiety i mężczyźni. Już za pieniądze.

Dla tutejszych mieszkańców Wspólnota założy w pobliskich Jankowicach stolarnię i szwalnię. Mężczyźni będą robić meble na zamówienia. Kobiety szyć haftowane serwety, obrusy, bluzki, koszule. Wszystko ręcznie.

— Miłosierdzie potrzebuje wyobraźni — powiada siostra Chmielewska.

Gdyby wtedy nie spojrzała za okno i nie zobaczyła jabłek i śliwek...

* * *

Tych, którzy przychodzą po pomoc, nazywa prorokami. — To Chrystus ich do nas przysyła i sprawdza, czy widzimy Go w drugim człowieku — tak uważa.

Proroków nie brakuje.

Kiedyś do Wspólnoty przyszła dziewczyna ze wsi. Uczyła się w liceum w Opatowie, miała zdawać maturę. Chciała pożyczyć 50 złotych na internat — groziło jej wyrzucenie.

Na kilka miesięcy przed egzaminami.

Siostra dała pieniądze. I pomyślała, że takich osób, którym brak kilkudziesięciu złotych może przekreślić życie, musi być w okolicy więcej. Poszła do szkoły i poprosiła o listę najuboższych uczniów.

Usłyszała, że takich nie ma.

Trzy dni później nauczyciele przynieśli jej listę. Zaczęła szukać pieniędzy. A właściwie tych, którzy je mają.

Tak powstał Fundusz Stypendialny. Ponad pół tysiąca młodych ludzi dostaje co miesiąc 150- 250 złotych na bilet do szkoły, książki, zeszyty, Internet. Trzeba spełnić tylko jeden warunek: mieć dobre oceny.

Ci, którzy mają bardzo dobre, dostają dodatkowe stypendia. Fundują je zamożni i mniej zamożni. Czasami ofiarodawca nawiąże dobre relacje z uczniem, któremu pomaga.

Dla siostry Chmielewskiej to ważne. — Bo pomoc od kogoś, kogo znamy, jest bardziej ludzka niż od anonimowej instytucji — powiada. — A przecież chodzi o to, żeby ten świat miał ludzkie oblicze.

— A tamta dziewczyna, która nie miała na internat? — dopytuję.

— Jest już po studiach.

Pomagają nie tylko dzieciom w Polsce. Wysyłają pieniądze dla kilkunastu sierot w Beninie. Żeby tamte dzieci też mogły chodzić do szkoły.

Siostra: — Nie ma pojęcia: „mam dość swojej biedy”. Biedak zawsze może pomóc drugiemu biedakowi, który jest w jeszcze gorszej sytuacji.

Musimy przerwać rozmowę. Siostra Chmielewska idzie do swoich zajęć. — Robię tutaj za kierownika, opiekuna, księgową i duchownego — tłumaczy.

I za matkę.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama