„Często pojawiającym się w dokumencie o podstawach programowych «edukacji zdrowotnej» modnym słowem, powtarzanym w kilku miejscach, jest «dobrostan psychiczny i emocjonalny». Jeszcze do niedawna dobrostan odnosił się do zasad hodowli zwierząt” – mówi prof. Antoni Buchała, prezes Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców.
„Edukacja zdrowotna” – tak nazywa się nowy przedmiot, który od września zobaczymy w planach lekcji uczniów polskich szkół. Brzmi dobrze, ale… Czy nazwa jest adekwatna do tego, czego uczyć się będą nasze dzieci na zajęciach z tego przedmiotu?
To nazwa nie tylko nieadekwatna, ale wręcz myląca. Podstawy programowe zawierają kilka działów, z których nieliczne odnoszą się do tradycyjnie rozumianej dbałości o zdrowie, np. promowana jest aktywność ruchowa czy zdrowe odżywianie. Te treści zresztą zawsze były zawarte w programach przedmiotów, takich jak biologia, chemia czy wychowanie fizyczne.
Natomiast nowy przedmiot podciąga pod pojęcie zdrowia także inne przejawy aktywności człowieka i wprowadza pod tym pozorem zagadnienia społeczne i np. problematykę zmian klimatycznych.
Co zawiera podstawa programowa „edukacji zdrowotnej” i dlaczego moralny sprzeciw budzi szczególnie dział „zdrowie seksualne”?
Zasadniczym zarzutem stawianym wobec twórców treści programowych działu „zdrowie seksualne” jest wyjęcie seksualności człowieka z dotychczasowej „ramy” moralnej nakierowanej na miłość, wierność, małżeństwo i rodzinę, i wkomponowanie jej w ramę zdrowia fizycznego i psychicznego jednostki, nakierowaną na przyjemność warunkowaną jedynie spełnieniem kryteriów obopólnej świadomej zgody.
Specjaliści przekonują, że to przedefiniowanie znaczenia życia seksualnego ma charakter deprawacyjny i uczy nieodpowiedzialności oraz, wbrew głoszonym założeniom, nie ma nic wspólnego z profilaktyką ryzykownych zachowań seksualnych i wynikających z nich niekorzystnych zjawisk społecznych.
To właśnie potwierdzają doświadczenia państw zachodnich, w których odnotowano efekty odwrotne do zamierzonych celów: zwiększyła się częstotliwość ryzykownych zachowań seksualnych i liczba niechcianych ciąż nastolatek, wzrosła ilość problemów psychicznych, których podłożem jest przedwczesna inicjacja seksualna. Dla nas to oczywiste, bo wiemy, że wynikiem życia seksualnego pozbawionego zasad moralnych jest brak stabilizacji w zakresie tworzenia silnych więzi międzyludzkich. Więcej jest przypadków bolesnych rozstań i nieodwracalnych zranień.
Podnoszony jest też argument nadmiernego i przedwczesnego rozbudzania u dzieci i młodzieży zainteresowania zagadnieniami życia płciowego, chorób wenerycznych i epatowanie towarzyszącą im otoczką przełamywania barier moralnych i obyczajowych oraz nakłanianie do omawiania tej problematyki w „techniczny”, naukowy sposób. Ta tzw. seksualizacja dzieci niszczy naturalne skrępowanie, wstydliwość i wrażliwość, często skutkuje poczuciem zażenowania i zniesmaczenia nawet starszej młodzieży, kiedy w pozornie obojętny sposób porusza się tę tematykę w szkole.
Sprzeciw specjalistów budzi również warstwa językowa odnosząca się do koncepcji człowieka oraz zjawisk kulturowych i społecznych.
Dokument zawiera pojęcia typowe dla żargonu obecnego w ideologiach lewicowych i w związku z tym zachodzi uzasadniona obawa, że nowy przedmiot ma oddziaływać zarówno w sferze światopoglądu, jak również postaw i wyborów moralnych.
Jakie mogą być skutki uczestnictwa dzieci i młodzieży w takich zajęciach? Czy określenie „systemowa demoralizacja”, jakie pojawia się na ustach przeciwników nowego przedmiotu, nie jest przesadzone?
Podam przykład: często pojawiającym się w dokumencie o podstawach programowych „edukacji zdrowotnej” modnym słowem, powtarzanym w kilku miejscach, jest „dobrostan psychiczny i emocjonalny”, do którego należy dążyć dla siebie, stosując m.in. „techniki uważności” i zadbać o niego dla innych, udzielając „pierwszej pomocy emocjonalnej”. Jeszcze do niedawna dobrostan odnosił się do zasad hodowli zwierząt i miał na celu poprawę ich komfortu życia i zapewnienie humanitarnego traktowania. Zastosowanie tego terminu do ludzi może niepokoić podwójnie. Po pierwsze, jest przejawem nadmiernego dążenia do dobrego, by nie powiedzieć błogiego nastroju; pozbawionego stresu i myślenia o bieżących problemach stanu komfortu, który osiąga się „uważnością” (ang. mindfulness), czyli technikami medytacyjnymi i relaksacyjnymi, kontemplując drobne czynności „tu i teraz”. To trochę przypomina znaną z „Odysei” krainę Lotofagów. Był to lud bardzo szczęśliwy, gościnny i uprzejmy, żywiący się kwiatami lotosu, które zapewniały życie w wiecznym błogostanie. Jednak okazało się, że główne działanie tych kwiatów polegało na tym, że człowiek zapominał o własnej przeszłości; dzisiaj powiedzielibyśmy - zatracał tożsamość. Dlatego kiedy kilku towarzyszy Odyseusza poczęstowało się tymi lotosami, Odyseusz musiał ich siłą zabierać na łódź i przywiązywać do ław wioślarskich, bo zapomnieli, kim są i jaki jest cel ich podróży.
Jest zrozumiałe, że dążenie do takiego stanu w oczywisty sposób wchodzi w kolizję zarówno z domowym wychowaniem, jak i elementarnymi wymogami szkolnego rygoru, takimi jak dyscyplina, punktualność, konieczność koncentracji, a szczególnie stres przed klasówką.
Szkoła, normalnie funkcjonująca rodzina, a także praca zawodowa i wypełnianie każdego obowiązku po prostu narusza dobrostan, obiecując jednak w zamian nieskończenie więcej dóbr wyższego rzędu.
Poza tym pielęgnowanie dobrostanu psychicznego i emocjonalnego może kolidować z ludzką naturą, która, w odróżnieniu od zwierząt, ma charakter rozumny i wymiar etyczny. Człowiek to istota, której nieobce są dylematy moralne, rozterki i wyrzuty sumienia; człowieczeństwo realizuje się w napięciu między dobrem i złem, prawdą i fałszem, rozumem i wolą, pamięcią o przeszłości i planowaniem przyszłości. Jeżeli człowiek zatraca poczucie tego napięcia, nawet poczucie dyskomfortu, zatraca swoje człowieczeństwo.
Inną literacką przestrogą przed dążeniem do maksymalnego dobrostanu jest antyutopijna powieść Aldousa Huxleya „Nowy wspaniały świat”. Tam ludzie też żyją w stanie ciągłego błogostanu zapewnianego przez tabletki somy, czyli rodzaj narkotyku, który każdy ma pod ręką, aby go zażyć, w razie gdyby pojawił się jakiś problem moralny, stres lub inna sytuacja powodująca dyskomfort psychiczny.
Nieludzki wymiar rzeczywistości „Nowego wspaniałego świata” polega również na tym, że ludzie nie mogą zawierać długotrwałych związków. Każdy związek trwający więcej niż kilka tygodni ma być zerwany, zgodnie z hasłem, że „każdy należy do każdego”. Wierność jest zakazana, rodzące się uczucie jest administracyjnie niszczone.
Można odnieść wrażenie, że „edukacja zdrowotna” w wielu punktach nakłania do zanegowania i zaprzepaszczenia dorobku, który poprzednie pokolenia Europejczyków przekazały współczesnym jako bezcenne dziedzictwo. Jak gdyby szczęście człowieka wyrażające się w wiernej miłości i rodzicielstwie było historyczną pomyłką.
Które z założeń podstawy programowej nowego przedmiotu w rażący sposób kolidują z wypracowanymi przez lata zasadami dotyczącymi wychowania?
W dokumencie zakłada się, że uczeń „rozwija poczucie własnej wartości, okazuje szacunek i empatię w relacjach międzyludzkich i jest gotów przyjąć perspektywę drugiego człowieka”. Klasyczne, sprawdzone wzory wychowawcze wychodziły z założenia, że poczucie własnej wartości raczej się czerpie (a nie rozwija) na podstawie zewnętrznych mierników lub ocen. Bez wskazania wychowankowi podstaw do budowania przekonania o własnej wartości, bez zewnętrznej skali będącej punktem odniesienia niezbędnym dla oceny każdej aktywności i jej efektów łatwo można wykształcić postawy egocentryczne i narcystyczne. Poczucie własnej wartości nie może być niezależne od osiągnięć oraz tego, jak jest się ocenianym przez innych.
W ramach wymagań szczegółowych zakłada się, że uczeń „omawia pojęcie pozytywnej samooceny i pozytywnego obrazu siebie, a także wymienia sposoby ich budowania we własnym życiu”. To sformułowanie, adresowane do czwarto-, szóstoklasisty, brzmi tak teoretycznie, jak gdyby owa pozytywna samoocena miała się budować przy oddziaływaniu siły autosugestii. Szkoła ma jednak inne zadanie: powinna wpajać uczniowi przekonanie, że brak autokrytycyzmu i niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie może być przejawem zawyżonej, czyli nierealistycznej samooceny.
W tym samym kierunku idzie zapowiedź rezygnacji z oceniania – najpierw ma zostać zniesiona ocena z zachowania, a potem zapewne przyjdzie kolej na rezygnację z oceniania w ogóle. To błędne założenie, bo uczeń powinien się dowiedzieć, że pozytywna samoocena nie może być celem, tylko skutkiem jego postaw.
Czy, zdaniem pana profesora, istnieje sposób na to, by treści dotyczące życia seksualnego człowieka były obecne w edukacji szkolnej i nie szkodziły, a rzeczywiście przynosiły korzyść?
Oczywiście, te zagadnienia były omawiane w ramach wychowania do życia w rodzinie, na pewno również na religii i biologii. Od wiedzy i wrażliwości nauczyciela zależało, jak te treści są przedstawiane. Podstawą było jednak traktowanie wiedzy o seksualności zgodnie z nazwą przedmiotu – jako przygotowanie do życia rodzinnego. Można mieć nadzieję, że nauczyciele, którzy będą uczyć nowego przedmiotu, wykażą się na tyle odpowiedzialnością i delikatnością, że potencjalne zagrożenia wynikające z założeń ideologicznych, jaskrawo widocznych w podstawach programowych, zostaną złagodzone. Zawsze istnieje jednak ryzyko, że na wielu lekcjach sytuacja wymknie się z ram racjonalnego namysłu i podryfuje, zgodnie z tendencjami popkultury, w kierunku utrwalania dogmatów poprawności politycznej.
Wiele środowisk, w tym Katolickie Stowarzyszenie Wychowawców, od początku stanowczo sprzeciwia się planom MEN-u. Z jakim skutkiem? Fakt, że przedmiot ma status zajęć nieobowiązkowych, satysfakcjonuje?
Propozycje MEN-u spotkały się ze zorganizowanym sprzeciwem wielu środowisk nauczycieli i rodziców. Dzięki akcji informacyjnej i protestacyjnej koordynowanej przez Koalicję na Rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły, w skład której wchodzi już chyba setka organizacji, udało się częściowo złagodzić niektóre bulwersujące zapisy w podstawach programowych „edukacji zdrowotnej” oraz spowodować, że przedmiot będzie w najbliższym roku szkolnym nieobowiązkowy. Jednak wszyscy traktujemy ten sukces jako połowiczny, bo ogólne intencje autorów dokumentu zmierzające do przedefiniowania wychowania i wręcz stworzenia nowej koncepcji człowieka, o czym mówiłem przed chwilą, są w dalszym ciągu czytelne i z punktu widzenia odpowiedzialnych rodziców i wychowawców są nie do przyjęcia.
Komu zależy na tym, by przeforsować takie zmiany, jak ta, bo to kolejny, budzący wątpliwości krok dotyczący nauczania systemowego? Już teraz nauczyciele głośno mówią, jak fatalnym posunięciem była chociażby rezygnacja z zadawania tzw. prac domowych.
Wszystkie te kroki mają sprawić, że polska szkoła zatraci charakter narodowy, a wychowanie będzie odcięte nie tylko od polskiej, ale i europejskiej tradycji humanistycznej. Służy temu „edukacja zdrowotna” i likwidacja wychowania do życia w rodzinie, ale też „edukacja obywatelska” w miejsce zlikwidowanego przedmiotu „historia i teraźniejszość”, ograniczenie i marginalizacja, czyli faktycznie likwidacja religii, wreszcie okrojenie lektur z języka polskiego. To program degradacji rozumu i sumienia, a nobilitacja emocji i dobrego samopoczucia, a także wpojenie przekonania, że przecież seks to zdrowie.
W ten sposób polska edukacja ma się stać częścią tzw. europejskiego obszaru edukacyjnego, którego celem jest uczynienie Unii Europejskiej jednolitą organizacją polityczną o wspólnych wartościach, z których najważniejsza jest wspólna tożsamość europejska oraz propagowanie tzw. różnorodności, w tym ideologii gender, ekologii, klimatu i cyfryzacji.
Tendencja narzucona przez MEN ma więc jednoznacznie ideologiczne cele, szkoła ma być ich rozsadnikiem, a nauczyciele funkcjonariuszami nadzorującymi ich wtłaczanie w serca i umysły uczniów. Natomiast odwoływanie się do zdrowia jest tylko pretekstem i sprytną manipulacją.
Dlaczego rodzice bezwzględnie powinni opowiedzieć się przeciwko udziałowi swego dziecka w lekcjach „edukacji zdrowotnej”? Jak to zrobić?
Wielu dyrektorów, nauczycieli i rodziców jest przekonanych, że w programie „edukacji zdrowotnej” jest zdecydowanie więcej treści nieszkodliwych, a wręcz pożytecznych. No bo dlaczego uczniowie nie mają się dowiedzieć czegoś o zdrowym odżywianiu, zdrowym trybie życia; co złego jest w ćwiczeniu technik relaksacyjnych albo nabywaniu wiedzy o emocjach?
Jednak całość treści, które obejmuje nowy przedmiot, można porównać do sytuacji, w której ktoś daje komuś koszyk pełen grzybów, zaznaczając, że może w nim być kilka trujących, żeby uważać. Ja w takiej sytuacji wyrzucam cały koszyk i idę do sprawdzonego dostawcy. Tym bardziej, jeżeli mam z tych grzybów przygotować potrawę dla dzieci.
Dlatego, rozwijając tę metaforę, jak przed chwilą wspomniałem, należy mieć nadzieję, że nauczyciele, którzy będą uczyć tego przedmiotu, okażą się doświadczonymi znawcami szkodliwych treści i potrafią te „trujące grzyby” usunąć. Ale pewności nie ma, dlatego lepiej złożyć oświadczenie do dyrekcji szkoły, że dziecko nie będzie brało udziału w zajęciach z przedmiotu „edukacja zdrowotna”. Najlepiej zrobić to zaraz na początku roku szkolnego, a najpóźniej jest na to czas do 25 września.
Antoni Buchała – profesor oświaty, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, nauczyciel i wychowawca; prezes (od 2021) Zarządu Głównego Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców, członek Rady do spraw Rodziny, Edukacji i Wychowania przy Prezydencie RP
Źródło: „Echo Katolickie” nr 35/2025
Dziękujemy za przeczytanie artykułu. Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, możesz to zrobić tutaj.