Wielka wycieczka

Fragmenty powieści "Rzeka", o zmaganiu się ze stratą bliskiej osoby i poczuciu samotności

Wielka wycieczka

Michael Neale

tłumacz: Zbigniew Zawadzki

RZEKA

ISBN: 978-83-7767-831-2
wyd.: Wydawnictwo WAM 2013

Rzeka nadaje kształt wszystkiemu, co napotka na swej drodze...
Zawsze się porusza...
Rzeka to coś więcej niż miejsce. To sposób życia...
Przekonał się o tym Gabriel Clarke, główny bohater, którego całe życie nierozerwalnie związane było z rzeką. Ta sama rzeka była przyczyną dręczących go w nocy koszmarów po stracie ojca, przyniosła wyzwolenie od bólu oraz właśnie ona nadała jego życiu zupełnie nowy bieg. Rzeka to opowieść o zmaganiu się ze stratą bliskiej osoby i poczuciu samotności. Jednocześnie, to historia przemiany, jakiej można doświadczyć dając się prowadzić tajemniczej sile, która w zaskakujący sposób splata ze sobą ludzkie losy i prowadzi ich ku miejscu przeznaczenia...


Słowo od autora / Prolog / Wielka wycieczka

Fragment

Wielka wycieczka
1956

Pewnej chłodnej, wrześniowej niedzieli John Clarke obudził się o świcie i pomyślał, że przyjemnie byłoby wyjść z domu, żeby nacieszyć się pięknem otaczającej go przyrody. Clarke wychowywał samotnie syna, a  tego akurat dnia nie znalazł dla Gabriela żadnej opiekunki. Postanowił więc, że zabierze małego na przechadzkę do przełomu Firewater na Rzece.

— Tato! Nie tak szybko! — krzyknął pięcioletni chłopiec szorstkim, choć cienkim głosem.
— Jeszcze tylko parę kroków, kolego, a  potem sobie odpoczniemy — zachęcał syna Clarke. — Zobaczysz: jak już dotrzemy na miejsce, widok na pewno ci się spodoba. Kiedy byłem w twoim wieku, Tatuń często mnie tam zabierał, a ja mimo upływu lat ciągle to pamiętam.
John ciężko oddychał — choć wciąż jeszcze znajdowali się na dość płaskim odcinku drogi — i wytrwale parł naprzód. Celem ich wędrówki był rzadko odwiedzany punkt widokowy położony wysoko nad rzeką Whitefire, z którego rozciągał się widok na kanion Splash. Plecak z wycieczkową zawartością — suszoną wołowiną, wodą, zestawem pierwszej pomocy i pelerynami — ważył chyba z dziesięć kilogramów.
— Tato! Podnieś mnie!
John zatrzymał się, czekając aż Gabriel go dogoni, po czym podniósł chłopca jednym silnym ruchem i  wziął na barana. Niósł go w  ten sposób już do końca ich wspólnej wyprawy. Szli dalej w kierunku szczytu — ojciec i syn zjednoczeni miłością do dzikiej natury.
John miał poczucie, że jest u siebie, bo pośród miejscowej przyrody poruszał się pewniej niż we własnym domu.
— Gdybym mógł, zamieszkałbym pod gołym niebem — zwierzał się nieraz przyjaciołom.
John Clarke przy swoim metrze osiemdziesiąt pięć wzrostu i  wadze osiemdziesięciu pięciu kilogramów sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego, trzydziestodwuletniego twardziela. Lata wspinaczki i  pływania po Rzece sprawiły, że stał się silny jak tur. Wokół jego niebieskoszarych oczu zaczynały się pojawiać kurze łapki. Już z daleka dostrzegało się jego jasną, przyciętą w czub czuprynę w kolorze piasku. W połączeniu z pewnym krokiem, jakim chodził, dawało to obraz człowieka małomównego, ale mądrzejszego, niż wskazywałby jego wiek.
Rodzina Clarke'ów położyła fundamenty pod Corley Falls w  stanie Colorado: dziadek i  ojciec Johna zbudowali od podstaw niemal całe miasto. A wszystko dzięki własnej gospodzie i ośrodkowi sportów wodnych na górskiej rzece. Kontynuując rodzinną tradycję, John przejął później ten biznes. Do jego obowiązków należało między innymi szkolenie przewodników po rzece. Przez prawie trzydzieści sześć lat Park Przygód „Wielka Woda” na rzece Whitefire dostarczał mocnych wrażeń rafterom i  miłośnikom spływów. Wielu z nich zapewniało, że nie zapomni tych przygód do końca swoich dni. John często wspominał słowa ojca, który zwykł mawiać: — My, Clarke'owie, zostaliśmy stworzeni dla Rzeki.
Letni sezon raftingu dobiegał końca. O  tej porze roku Rzeką spływało już tylko niewielu doświadczonych kajakarzy, więc John miał parę dni wolnego. Przez ten czas nie musiał oprowadzać pieszych wycieczek ani prowadzić zajęć w założonej przez ojca szkole raftingu. W ostatnim tygodniu spadło wyjątkowo dużo deszczu i poziom wody w Rzece był wyższy niż zazwyczaj.
Piękno wąwozu i  otaczającego go lasu zapierało dech w  piersiach, szczególnie teraz, wcześnie rano. Lekka mgła podnosiła się powoli, dzięki czemu mieli wrażenie, że kroczą wśród chmur. Ćwierkanie ptaków tworzyło wielogłosową symfonię, a  świerki, jodły i  sosny pachniały oszałamiająco. Wszędzie wokół nich biegały wiewiórki — można było odnieść wrażenie, że bawią się w chowanego. W rzeczywistości wytrwale przeczesywały poszycie lasu w poszukiwaniu orzechów: była to dla nich ostatnia szansa, żeby zrobić zapasy przed zimą. W tej okolicy w każdej chwili można było się natknąć na najrozmaitsze zwierzęta — niedźwiedzie, wilki, jelenie. John i jego syn znaleźli się w naprawdę dzikim i magicznym miejscu.
— Tato, ile jeszcze?
— Jeszcze tylko kilka długości boiska piłkarskiego — odpowiedział ojciec. Kiedy mówił o odległościach, starał się operować pojęciami, które jego syn mógł sobie wyobrazić. Gabriel też był mocno zbudowany i miał okrągłą buzię, dzięki czemu wyglądał jak miniaturowa wersja ojca. Kiedy szedł, jego proste, jasne włosy kołysały się w rytm jegi kroków, chłopiec zresztą najczęściej biegł, niezależnie od tego, dokąd się wybierał. Miał niesamowicie długie rzęsy, które w połączeniu z błękitnymi oczami robiły piorunujące wrażenie na kobietach — gdziekolwiek tylko John go zabierał. Oczywiście było to dla starszego z Clarke'ów powodem do dumy.
Gabriel był sprytnym chłopcem, zawsze skorym do figli. Zadawał wiele pytań, które rodziły się w jego głowie całkiem nagle i często po prostu zwalały ojca z nóg: śmiał się z nich do rozpuku albo zdziwiony drapał w głowę.
Jednakże podczas tej porannej wędrówki pytania Gabriela były innego rodzaju, bardziej poruszające:
— Kiedy znowu spotkam się z  mamą? Sammy Overton powiedział, że mama pewnie jest wściekła.
Albo:
— Jackson Wilbur mówił, że mamy są ważne, bo bez mamy nie można się urodzić. Czy dzisiaj moglibyśmy pójść do mamy?
John czuł się zbity z  tropu chaotycznością tych pytań, które rozdzierały mu serce. Wiedział przecież, że Gabriel nie zdoła zobaczyć matki wcześniej niż pod koniec listopada, podczas Święta Dziękczynienia.
Nie zwalniał kroku i  nadal wspinał się po wyboistym szlaku.
— No cóż, kolego, zobaczysz się z  mamą już niedługo. Ona się wcale na ciebie nie gniewa. Nie powinieneś absolutnie tak myśleć. Po prostu mieszka dość daleko i trudno jej tu przyjeżdżać. O, spójrz na te wiewiórki!
Zdawał sobie sprawę, że próbuje zmienić temat, i  nie czuł się z tym najlepiej. Czasami nachodziły go fale smutku. Ileż by dał za to, żeby wciąż mogli być razem! Uczucie przygnębienia stawało się niekiedy nieznośne i  wówczas John próbował sobie z  nim radzić, aplikując zwiększoną dawkę pracy.
Ostrożnie postawił Gabriela na ziemi.
— Ćśś... Nie spłosz ich.
Ledwo zdążył zdjąć plecak, Gabriel zaczął przetrząsać jego zawartość w  poszukiwaniu orzeszków. Wyciągnął ich garstkę z torebki i zaczął powoli zbliżać się do pary wiewiórek. Odważnie wysunął ku nim dłoń, na której spoczywały obrane z łupin fistaszki. Wiewiórki podchodziły ostrożnie, nerwowo rozglądając się na boki. Wyglądało na to, że mają ochotę uciec, ale z jakąś zdobyczą.
— Trzymaj rękę nieruchomo — poradził synowi John.
Obie wiewiórki wolno sięgnęły po orzeszki, złapały po parę sztuk i czmychnęły na drzewo.
— Widziałeś, tato?
— Oczywiście. Zdobyłeś nowych kolegów i  powinieneś nadać im imiona.
John zapiął plecak i włożył go sobie na plecy.
— Jesteś gotów, żeby wejść na szczyt?
Gabriel podniósł z ziemi kij, który ledwo mógł udźwignąć, ujął go jak miecz i  wydał z  siebie najbardziej ognisty okrzyk wojenny, na jaki było go stać.
— Chodźmy — zawołał po chwili.
John wziął go na barana, po czym na nowo podjęli wędrówkę w  stronę punktu widokowego. Przez jakichś pięćdziesiąt metrów jedynym odgłosem, który słyszeli, był stukot wysokich butów Johna. Mgła znów się nieco podniosła. Gabriel pochylił się nad twarzą ojca i powiedział:
— Taszek i Fis.
— Co takiego? — spytał ze zdziwieniem John.
— No, ich imiona. Taszek i Fis. Bo one lubią fistaszki. Rozumiesz? Fis... taszek... Taszek i Fis.
John roześmiał się serdecznie.
— To musi trafić do książki — powiedział, myśląc o dzienniku, w  którym gromadził zapiski na temat ważnych wydarzeń, cytaty i relacje z wędrówek z Gabrielem. Szli dalej, a ręce chłopca spoczywały na głowie ojca w sposób świadczący o pełnym zadowoleniu.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama