Love Yu

Reportaż z byłej Jugosławii


Love Yu

Marcin Żyła

1.

Nie wiem, jak to zrobił — czy źródłem sukcesu były ćwiczenia, czy może raczej dieta — w każdym razie jeszcze raz mu się udało: Miodrag „Rule” Milošević z Umčari, potężnie zbudowany 56-latek o szorstkiej, mocno opalonej skórze, znów się zmieścił w wysłużonym mundurze junaka, który do pracy po raz ostatni założył jeszcze w latach siedemdziesiątych. Inna sprawa, że postawny był już wtedy. Poznałem to po odbitkach starych artykułów jemu poświęconych, które mi przekazał: wywiadu dla jakiegoś lokalnego dziennika, sprawozdania ze spotkania z partyjnym oficjelem oraz relacji z placu budowy. Na każdej z fotokopii — zdjęcie: Miodrag i jego wielkie bicepsy.

Są to mięśnie, które zbudowały Jugosławię. A przynajmniej — jej kilkaset kilometrów. Na przykład drogę z Belgradu do Baru nad Adriatykiem. To piękna trasa, zwłaszcza na odcinku, gdzie po przekroczeniu wysokich przełęczy Durmitoru droga opada w kierunku Podgoricy na skalnej ścianie zawieszonej wysoko nad wąwozem rzeki Morača. Miejsca na jezdnię jest tam tak mało, że za znaki ograniczenia prędkości służą spalone wraki samochodów, których z przepaści już się nie wydobywa. Jeden wrak — zwolnij do pięćdziesięciu. Dwa wraki — nie przekraczaj trzydziestki!

W 1975 roku, kiedy razem z tysiącem młodych ochotników w ramach „ORA”, czyli „Młodzieżowych Akcji Pracy”, Miodrag wylewał na tej trasie asfalt, Podgorica nazywała się jeszcze Titogradem. Od tego czasu mundur junaka założył jeszcze trzydzieści jeden razy. Zawsze jako strój galowy.

Pierwszy raz — w dzień pogrzebu twórcy Jugosławii Josipa Broz Tity. Trumna z ciałem przywódcy przyjechała do Belgradu specjalnym pociągiem ze Słowenii, gdzie Tito zmarł 4 maja 1980 roku. W siedzibie Skupsztiny wystawiono ją na widok publiczny. Potem przewieziono na parkowe wzgórze w reprezentacyjnej dzielnicy Dedinje. Pięć lat wcześniej architekt Stjepan Kralj zbudował na nim niewielki pawilon zimowy, który dla starzejącego się polityka miał być równocześnie miejscem pracy i odpoczynku. W głównym pomieszczeniu urządzono wielki cieplarniany ogród, a całość dość szybko ładnie przezwano: Dom Kwiatów — Kuća cveća. W nim właśnie Tito chciał być pochowany. Życzenie to spełniono w obecności 700 tysięcy Jugosłowian oraz delegacji ze 127 państw świata. Na trybunie żałobników stali obok siebie: Margaret Thatcher, Leonid Breżniew, Indira Gandhi, Kim Ir Sen i Saddam Husajn. Państwowa agencja Tanjug nazwała ten zjazd w swojej depeszy „szczytem ludzkości”.

Dziś jest 4 maja 2010 roku — dokładnie trzydzieści lat po śmierci Tity — i Miodrag zakłada uroczyście swój mundur po raz trzydziesty pierwszy. Jak dotąd nie opuścił żadnej rocznicy. Przed wejściem do Domu Kwiatów gromadzą się dziesiątki ludzi, z których wielu całą noc, autokarami zjeżdżało tu z najdalszych części Serbii, Chorwacji, Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii. Z Nowego Sadu przybyła grupa motocyklistów — wszyscy mają po około 40 lat. Silną reprezentację wysłało Skopje. Przyszedł i sam Dušan „Dule” Savić, były piłkarz Crvenej Zvezdy Belgrad, który w latach siedemdziesiątych strzelił dla niej sto dwadzieścia goli.

Obecnych obowiązuje nieformalna, czterostopniowa skala wtajemniczenia. Stopień pierwszy — słyszałem o Ticie; drugi — widziałem Titę; trzeci — poznałem Titę; wreszcie czwarty, ten najwyższy: walczyłem u boku Tity. Vanja, atrakcyjna 21-latka z modnie uczesanymi rudymi włosami, która nosi okulary przeciwsłoneczne, czapkę z czerwoną gwiazdą i pochodzi z Bośni, ma w tej skali jedyny osiągalny dla równych jej wiekiem stopień: „jedynkę”. Dlaczego się tu znalazła?

— Chciałam tu przyjechać, bo podzielam idee Tity na temat wolności, pokoju, braterstwa i jedności. Chociaż nie było mnie wtedy na świecie, odczuwam sentyment do tamtych czasów — jestem jugonostalgiczką.

„Strzeżcie braterstwa i jedności jak źrenicy oka swego” — lubił powtarzać Tito.

W wyróżniającej się spośród innych niebieskiej marynarce występuje Ratko Janić z miejscowości Velika Polana w środkowej Serbii. Ma 86 lat i czwarty, najwyższy stopień wtajemniczenia: w czasie II wojny światowej walczył wśród partyzantów. Takich jak on jest tutaj kilkunastu.

— Śmierć faszyzmowi! — krzyczy starsza pani, intonując stary jugosłowiański hymn Hej, Słowianie.

— Wolność narodom! — odpowiada ktoś w tłumie.

I pomyśleć, że jeszcze dzień wcześniej wydawało mi się, że titoistów już w Serbii nie znajdę. O tym, że nazajutrz przypada okrągła rocznica śmierci Tity, zdążyłem wtedy powiedzieć trzem osobom; wszystkie kiwały głowami, ale za każdym razem odnosiłem wrażenie, że tylko z grzeczności. Moi wczorajsi rozmówcy najwyraźniej ode mnie dowiadywali się o tej dacie.

Wszystkie te rocznice najbardziej uroczyście obchodzono zawsze tu, w Dedinje. Tak się składa, że co dziesięć lat był tu inny kraj: najpierw (1990) socjalistyczna Jugosławia w przeddzień krwawego rozpadu, później (2000) — tak zwana Nowa Jugosławia, czyli związek Serbii i Czarnogóry, wtedy akurat pod bombami NATO. Wreszcie teraz, niepodległa i niewielka, Serbia. Zmieniały się państwa, zmieniał się i stosunek do Tity. Tuż po śmierci nadawano Ticie cechy wręcz boskie. Na początku lat dziewięćdziesiątych, ustami nacjonalistów, demonizowano go. Po kolejnej dekadzie wspominano z nostalgią. Dziś nawet odlegli ideowo politycy mówią o nim jako o charyzmatycznej osobowości politycznej. Określenie „Drug Tito” ustąpiło miejsca bardziej neutralnemu „Broz”, a ostatnio, po prostu, „marszałkowi” lub „Ticie”.

Do Domu Kwiatów wchodzi się przez niewielki hall. Czerwony dywan prowadzi do prostego grobowca z białego marumuru z krótkim napisem: JOSIP BROZ TITO 1892—1980.

Żadnego epitafium ani wyjątku ze znanych myśli. Żadnej czerwonej gwiazdy na grobie wielkiego komunisty (w dniu pogrzebu wzbudziło to pewne kontrowersje). Wokół same kwiaty.

Jako pierwszy hołd — w dodatku wierszowany — składa nad grobem starszy pan z długą, siwą brodą. Potem jest Jovanka Broz, od początku lat pięćdziesiątych żona Tity. Na marmurowej płycie kładzie wieniec z białych i czerwonych kwiatów — jedyny, którego podczas całej uroczystości organizatorzy nie przesuną na bok. Pozostałe muszą robić miejsce dla kolejnych wiązanek: od stowarzyszenia inwalidów ze Splitu; od trzech mężczyzn: dziadka, ojca i syna, którzy salutują przed grobem z zaciśniętymi pięściami; od Zjednoczenia Stowarzyszeń „Josip Broz Tito” w Chorwacji z okolicznościową wstęgą od członków oddziału w Rijece; od młodzieżówki Socjaldemokratycznej Partii Chorwacji; od młodych przedstawicieli czeskiej partii komunistycznej; od anonimowego mężczyzny z malowaną na drewnie ikoną Tity i flagą socjalistycznej Jugosławii naszytą na lewej nogawce spodni. W ciągu kilku godzin przy grobowcu z białego marmuru zjawiło się w sumie pięć tysięcy Jugosłowian.

W Domu Kwiatów powietrze robi się parne jak w tropicarium, wracam więc do Miodraga Miloševicia. Chcę zobaczyć, co o najnowszej historii mówi jego, ozdobiona medalami, naszywkami i wizerunkami marszałka, pierś. Brązowe naramienniki są z przodu spięte z resztą munduru przy pomocy dwudziestu czterech srebrnych przypinek, które wyglądają jak muszelki wystające z jurajskiej skały. To odznaki Sztafety Młodości — wielkiego biegu przez całą Jugosławię, który kończył się zawsze 25 maja, w oficjalny dzień urodzin Tity (Dzień Młodości) na stadionie Jugosłowiańskiej Armii Ludowej w Belgradzie odebraniem przez przywódcę życzeń od jego młodych uczestników. Ale na sercu Miodrag nosi godło Serbii: białego, dwugłowego orła w koronie z czterema stylizowanymi literami „S” w cyrylicy, symbolem Serbów w ojczyźnie i krajach ościennych. To tak jakby Polak nosił na klapie jednej marynarki Bieruta i Sikorskiego albo orła bez korony i znaczek „Solidarności”.

Tito był Chorwatem, ale jeden z mitów jugonostalgii mówi o tym, że rządząc państwem, nie faworyzował żadnego narodu — a Serbów, naród najliczniejszy, wręcz osłabił w federalnych strukturach państwa, gdyż przyznał autonomię dwom regionom tego kraju: Kosowu i Wojwodinie. Odtąd ich reprezentanci mogli głosować, jak chcieli. Skąd marszałek Tito i litery „S” w cyrylicy, symbole „Wielkiej Serbii”, na jednym i tym samym mundurze? Najwyraźniej wszystko to jest u Miodraga spadkiem po całym życiu. Tak jak wędkarskie siatki, które rozstawia się na Dunaju, jego przyozdobiona sprzecznymi symbolami pierś zebrała, zwłaszcza przez ostatnie kilkanaście lat, wszystko, co przez nią przepływało. Serbom, Chorwatom czy Bośniakom wmawiano przez ten czas do głowy najróżniejsze rzeczy. Mieli się kochać, potem nienawidzić, a później znów sobie zaufać. Gdzie był Miodrag Milošević, gdy z Domu Kwiatów wyprowadzono straż honorową, a narody Jugosławii rozpoczęły wojny o swoją wielkość? Musiał przecież — choćby po to, aby nie stracić pięknych, młodzieńczych wspomnień o znajomych z akcji „ORA” — afiliować się przy nowej utopii. Chciałbym odnaleźć wszystkie dziewczyny z rożnych republik, z którymi tańczył na imprezie kończącej tamte wakacje '75, zapytać:

— A kiedy urwał się wam kontakt?

To jest właśnie nieznośne w byłej Jugosławii: zastanawianie się, co człowiek, z którym właśnie się rozmawia, robił piętnaście-dwadzieścia lat temu — czy czasem nie służył wtedy w wojsku?

Czwartego maja 1990 roku w Jugosławii po ostatni raz włączono syreny kwadrans po piętnastej — dokładnie wtedy, kiedy umarł Tito. Potem, na kilka lat, jego mauzoleum zamknięto na cztery spusty. Pamięć o komunistycznym polityku, który bardziej od demokratycznej opozycji obawiał się nacjonalistów, a podziały etniczne chciał zlikwidować przy pomocy swojego strategicznego konceptu „braterstwa i jedności” oraz podwójnej, etniczno-jugosłowiańskiej tożsamości, stała się niewygodna dla nacjonalistów, którzy właśnie przejmowali władzę w Belgradzie.

2.

Nie wszyscy Jugosłowianie spędzali to ciepłe popołudnie w Dedinje.

Dwóch z nich spotkało się w stojącym przy reprezentacyjnej ulicy Nemanjina w centrum Belgradu biurowcu z lat siedemdziesiątych. W czasach świetności mogły się w nim mieścić siedziby państwowych przedsiębiorstw eksportowych. Dwadzieścia lat temu przed wejściem zawieszono tablicę z sierpem i młotem. Z ciemnego i zimnego korytarza, który zagracają stare meble biurowe, wchodzi się teraz do biur Nowej Komunistycznej Partii Jugosławii. Znalazłem ich w sekretariacie. Siedzieli w niskich i szerokich fotelach z tapicerką wypaloną papierosami, w typowym, jednym z setek tysięcy zaciemnionych, niedomytych i zatęchłych gabinetów komunistycznego świata, który tu udało im się zachować jak w skansenie. Drewnopodobna lakierowana meblościanka mieściła podniszczone papierowe teczki ze starymi numerami „Nowego Komunisty”, oficjalnego organu partii. Drewnopodobna lakierowana ława między fotelami była niska, długa i niewygodna. Palili tytoń i popijali, na zmianę, kawę i rakiję.

— Dzień dobry, czy jest szansa na spotkanie z prezesem partii?

— Usiądźcie, sekretarz generalny przyjedzie za pół godziny. Nowa Komunistyczna Partia Jugosławii, tak jak Komunistyczna Partia Serbii, Komuniści Serbii, nowo powstała Partia Komunistyczna (na której czele stoi Josip Joška Broz, wnuk tego Broza) oraz kilka innych, pomniejszych ugrupowań otwarcie deklarujących komunizm, od kilkunastu lat próbuje nad Sawą i Dunajem na nowo wskrzesić ogień rewolucji. Coś więcej nawet: zamierza to zrobić w państwie, które nie istnieje. Na razie przy pomocy metod pozaparlamentarnych. To znaczy: poza parlamentem.

To było bardzo ciekawe pół godziny. W sąsiednim gabinecie prezesa odbywało się akurat spotkanie szefów komunistycznych młodzieżówek z Serbii i Czech. Przez uchylone drzwi słyszałem, jak czeski gość skarży się gospodarzom na rewizjonistyczną działalność swoich kolegów z Moraw. Dostałem też do czytania „Nowego Komunistę”. Kilka tytułów z ostatnich numerów: Upadek kapitalizmu, Prawda społeczna możliwa tylko w socjalizmie, Planeta będzie czerwona, Byłem i wciąż jestem komunistą. W środku wydrukowano również kronikę kontaktów z bratnimi partiami innych krajów oraz sprawozdanie ze zorganizowanego przez centralę wieczoru przyjaźni z Kubą, na który przybył nawet ambasador tego kraju w Belgradzie. Kuba, ostatni jako tako trzymający się kraj komunistyczny świata, jest też ostatnią nadzieją nowych komunistów Jugosławii. W długiej na dziesięć metrów i wyłożonej czerwonym dywanem sali posiedzeń plenarnych NKPJ na głównej ścianie wisi pięć portretów. Z ich układu i wielkości można czytać jak z ikonostasu. Oto po bokach dwie pary: Marks—Engels i Lenin—Stalin. A w środku, pomiędzy nimi, nad krzesłem, na którym zwykle zasiada sekretarz generalny, wyraźnie większa sylwetka Che Guevary. Na bohatera rewolucji kubańskiej spoglądają z lewej strony teoretycy systemu, z prawej — jego praktycy. Che patrzy całkiem gdzie indziej. Gdzieś do góry.

Kiedy wreszcie przybył do siedziby partii, Branko Kitanović, pierwszy gensek, z którym w życiu rozmawiałem, okazał się sympatycznym starszym panem. Przedstawił się jako autor dziesięciu książek historycznych. Dopiero co wrócił ze zlotu światowych komunistów w Sao Paulo, za tydzień zaś wybierał się do Moskwy na obchody Dnia Zwycięstwa i spotkanie z liderem tamtejszych komunistów Giennadijem Ziuganowem. Zdaniem Kitanovicia NKPJ we wszystkich republikach liczy siedemnaście tysięcy członków. Mój rozmówca boleje nad tym, że „w Polsce komunizm jest w trudnej sytuacji”, ale swoje polityczne ambicje lokuje gdzie indziej. Jego celem jest ponowne zjednoczenie Jugosławii.

— Dlaczego wasza partia nazywa się Nowa Komunistyczna Partia Jugosławii? Przecież Jugosławii już nie ma...

— My nigdy nie uznaliśmy jej kontrrewolucyjnego rozpadu.

— I rzeczywiście działacie na terenie całej... Jugosławii?

— Mamy biura we wszystkich krajach związkowych.

— ???

— W Chorwacji nie pozwalają nam się zarejestrować jako NKPJ. Tak samo w Czarnogórze. A z Bośni ostatnio nas wyrzucili. Nazwy używamy tylko w dokumentach wewnętrznych.

To właśnie od nazw w dokumentach wewnętrznych, pieczęci i pism firmowych, których stosy zalegają pewnie szuflady ciemnego biurka pod oknem ma się dla Kitanovicia rozpocząć proces jednoczenia Jugosławii. Zaś pierwszym etapem jej uznania na arenie międzynarodowej ma być uznanie samej partii. To dlatego dla sekretarza generalnego tak ważne jest uczestnictwo NKPJ — jako jedynej partii spod znaku sierpa i młota w całej byłej Jugosławii — w międzynarodówce komunistycznej, na której czele stoi aktualnie Aleksandr Łukaszenka. A także działalność jednej z zaprzyjaźnionych organizacji, Federacji Postępowych Kobiet Jugosławii (FPŽJ), której przewodnicząca, Olga Darić, jak utrzymuje sekretarz generalny, działa nawet w strukturach UNESCO. Jest to na razie jedyna afiliacja jednoczonej na nowo Jugosławii przy strukturach międzynarodowych.

Nie wiem tylko, kto, gdy cel już zostanie osiągnięty, mógłby wygłosić pierwszą, transmitowaną przez telewizję odezwę do narodów nowej federacji. Bo sekretarz Kitanović, mimo polotu i dużej energii, jest już człowiekiem wiekowym. A w partii po piętach depcze mu już 27-letni Aleksander Banjanac, wysoki mężczyzna z kruczoczarnymi włosami, starannie wyrównaną brodą i tak wyraźnych rysach leninowskich, że patrząc na niego, nie możnaby powiedzieć, że przypomina młodego Włodzimierza Iljicza. Nie, nie: to Lenin, gdy był młody, przypominał dzisiejszego Banjanaca, który polityką zajmuje się już od pięciu lat, a teraz stoi na czele partyjnej młodzieżówki.

— Większość ludzi rzeczywiście jest do nas uprzedzona — przyznaje Aleksander.

— Pytają, jaki sens, skoro już raz ich zawiódł, miałoby wskrzeszenie komunizmu. My jednak chcemy ustanowić całkiem nowe reguły.

Oto skrót z długiego wywodu Aleksandra na temat współczesności, który wygłosił z fajką w ręku, prowadząc mnie do sali posiedzeń plenarnych:

— Największymi nieszczęściami, które od jakiegoś czasu przydarzają się Jugosławii, są kontrrewolucje. Pierwsza, inspirowana przez państwa zachodnie, doprowadziła na początku lat dziewięćdziesiątych do rozpadu kraju i potężnego kryzysu gospodarczego, na którym, oczywiście, skorzystali nasi wrogowie. Do drugiej, za którą stały wielkie korporacje z Zachodu, doszło w 2000 roku. Rozpoczęła się wielkimi demonstracjami 5 października, inspirowanymi przez imperialistów oraz miejscowe siły reakcyjne. Zakończyła — upadkiem Slobodana Miloševicia. Milošević wcale nie był aż taki zły: przynajmniej nie zadłużył swojego kraju. Jasne, ograniczał wolność słowa: czym jednak jest wolność słowa, jeśli elementy, na których się opiera — czyli właśnie słowa — są nieskuteczne, nie mają mocy sprawczej? Prawdziwą blokadę informacyjną wprowadziła dopiero nowa władza — demokraci, którzy prywatyzując wielkie przedsiębiorstwa państwowe i jeden po drugim oddając je w ręce obcego kapitału, po raz drugi złupili swój naród (w angielszczyźnie Aleksandra zabrzmiało to bardzo ładnie: „second robbery”). „Nasz” rząd administruje teraz wszystkimi przy pomocy informacji, które starannie selekcjonuje, i swoich mediów.

Za każdym razem, gdy wypowiadał słowa „»nasz« rząd”, wykrzywiał twarz w wielkim grymasie, podnosił obie dłonie i kreślił nimi w powietrzu dwa wielkie cudzysłowy. Mówił, mówił, mówił — a sam mało słuchał. Jego zastępca zdążył w tym czasie wprowadzić do sali szefa czeskiej młodzieżówki. Patrzyłem uważnie na tego ostatniego: wszedł do połowy pomieszczenia, rozejrzał się po nim, potem, wyraźnie pod wrażeniem tego, co zastał, podszedł do prezydialnego stołu i go dotknął. Następnie znów się cofnął i ogarnął wzrokiem całość — już bez skupienia, już z zadowoleniem. Tak w sklepach meblowych zachowują się ludzie, którzy w końcu odnajdują upragnione meble, widzą, jak możne je rozstawić i całość chcą zabrać ze sobą do domu.

— Tak, przydałoby się nam w Pradze takie pomieszczenie.

Tymczasem w rozmowie z Aleksandrem powiało chłodem, bo nierozsądnie spytałem o Titę.

Krótkie wyjaśnienie: przed nowymi komunistami Jugosławii droga do realizacji politycznych celów jest o wiele dłuższa niż u innych, pierwszych lepszych, jugonostalgików. Partia Kitanovicia i Banjanaca dąży bowiem do powrotu do sytuacji sprzed 1948 roku, kiedy ich kraj, czyniąc wyłom w bloku socjalistycznym, w dużym stopniu uniezależnił się od Związku Radzieckiego. Decyzję Tity o obraniu przez Jugosławię „trzeciej drogi” i pozostawaniu odtąd w rozkroku między Wschodem a Zachodem ocenia się w NKPJ wyjątkowo źle. Tito był zły, bo nie chciał Moskwy — ja zaś rozmawiałem ze stalinistą z krwi i kości, który nie miał nawet trzydziestki.

— Z zasady nigdy nie odwiedzamy grobu Tity — po chwili milczenia, które zaczynało już być trochę uciążliwe, odpowiedział mój rozmówca. — Jesteśmy bowiem partią maksistowsko-leninowską.

Odparłem, że w Dedinje widziałem jednego z członków partii, tego samego, który przed chwilą częstował mnie kawą. Nawet tu, w siedzibie partii, nosił jeszcze na podkoszulku kolorową naklejkę z Domu Kwiatów.

— Niemożliwe.

— Ale ja widziałem!

— Nie.

— Przyszło tam też sporo młodych ludzi...

— To z przyzwyczajenia po rodzicach.

Zdążyłem jeszcze usłyszeć:

— Śmierć Stalina była początkiem końca komunizmu. Dlatego należy wrócić do źródeł.

Pomyślałem: to jednak niesamowite, przecież w czasie, który upłynął od śmierci Stalina, Aleksander Banjanac mógłby urodzić się i dożyć swojego obecnego wieku dwa i pół raza.

Wizyta w Komitecie Centralnym NKPJ dobiegła końca.

— A poza tym wszystkim, gdyby nie Stalin, nie mielibyście w Warszawie Pałacu Kultury — dodał jeszcze z uśmiechem, odprowadzając mnie do drzwi, Aleksander. Poinstruował też gościa z Czech, aby uścisnął mi dłoń:

— Pożegnajcie się z towarzyszem z Polski.

W żadnym z krajów byłej Jugosławii nie natrafiłem na ślad choćby jednego sondażu wyborczego, który odnotowywałby istnienie partii Branko Kitanovicia, pod jakąkolwiek z używanych przez nią tam nazw. Może właśnie dlatego od ponad czterech lat Komitet Centralny NKPJ publikuje odezwy nawołujące sympatyków partii do bojkotu wyborów powszechnych. Ostatnia, z datą 25 kwietnia 2010, całą winę za niezebranie odpowiedniej liczby podpisów pod apelem o zmianę serbskiej ustawy o partiach politycznych zrzuca na działaczy w terenie.

Przez pierwsze dwadzieścia lat po śmierci Tity Dom Kwiatów odwiedziło prawie 16 milionów ludzi. Dziś ten i sąsiednie budynki, które tworzyły rezydencję marszałka, są własnością Muzeum Historii Jugosławii. Muzeum istnieje oficjalnie od 1996 roku jako sukcesor dwóch poprzednich placówek, które mieściły się w tym samym miejscu: Centrum Pamięci Tity oraz Muzeum Rewolucji Narodów Jugosławii i Mniejszości Etnicznych. Zdecydowana większość mieszkańców Belgradu — jak również Lublany, Zagrzebia, Banja Luki, Sarajewa, Podgoricy, Skopje, Nowego Sadu i Prisztiny — wolałaby nie zmieniać już więcej jego nazwy.

A Miodraga „Rule” Miloševicia, junaka z Umčari, będzie można następnym razem spotkać przy ulicy Botićeva już w środę, 4 maja 2011 roku, około dziewiątej rano.

MARCIN ŻYŁA, członek redakcji „Znaku”.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama