Nieudana hybryda

Czas skończyć z tą nieszczęsną hybrydą, kiedy nie wiadomo, gdzie kończy się świadczenie społeczne, a gdzie zaczyna godne wynagrodzenie za realną pracę

Czas skończyć z tą nieszczęsną hybrydą, kiedy nie wiadomo, gdzie kończy się świadczenie społeczne, a gdzie zaczyna godne wynagrodzenie za realną pracę.

Pieniądze, jakie lekarze rezydenci otrzymują z mocy ustawy, są rzeczywiście małe. Od 3170 do 3890 zł brutto. Początkujący lekarz zdobywający specjalizację, na którą nie ma wielkiego zapotrzebowania, może dostać na rękę 2275 zł, ten zaś, który jest już zaawansowany w „priorytetowej” specjalizacji, dostaje na rękę z mocy prawa 2776 zł. Nie używam tutaj słowa „pensja”, bo to, co otrzymują lekarze rezydenci, jest hybrydą pensji gwarantowanej przez państwo i czegoś w rodzaju stypendium. Podobne stypendia, tylko o wiele niższe, mogą otrzymywać także doktoranci na innych, niemedycznych kierunkach, nie mają jednak obowiązku świadczenia pracy. Lekarze rezydenci muszą tymczasem wypracować 37,5 godziny tygodniowo, co daje średnio 7,5 godziny przez pięć dni w tygodniu. Zawodu lekarza nie można się przecież nauczyć bez praktyk pod okiem mistrza.

Pieniądze dla lekarzy rezydentów nie pochodzą z budżetu placówek zdrowia, do których są oni formalnie skierowani, o czym szczegółowo mówi dr Mieczysław Szatanek w wywiadzie na s. 4 „Idziemy”. Asygnuje je ministerstwo zdrowia. Instytucja rezydentów jest więc bardzo korzystna dla dyrektorów szpitali. Mają zadowalającą liczbę lekarzy, bez płacenia im wynagrodzeń z tytułu zatrudnienia. Stąd w niektórych szpitalach nawet jedna trzecia obsady lekarskiej to rezydenci.

Nie oznacza to jednak, że rezydenci nie mogą realnie zarabiać w szpitalach, w których uzyskali rezydenturę. Mogą, podobnie jak inni lekarze, biorąc dodatkowe dyżury. Z tym jednak zdarzają się problemy. Z jednej strony bywają tacy dyrektorzy szpitali, którzy wymagają od rezydentów części dyżurów w ramach owych obowiązkowych 37,5 godziny w tygodniu. Z drugiej zaś nie brakuje takich rezydentów, którzy się do żadnych, nawet dodatkowo płatnych, dyżurów nie palą.

Szokującą prawdę ujawnił dr Jarosław Rosłoń, dyrektor Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie, w wywiadzie dla RMF. Wyznał, że trudno mu znaleźć lekarza rezydenta, który chciałby wziąć 24-godzinny dyżur w sobotę lub w niedzielę, nawet jeśli proponuje po 100 zł za godzinę, czyli 2400 zł za dyżur. Mówienie w tych okolicznościach o lekarzach rezydentach, że zarabiają 2 tys. zł miesięcznie, można więc potraktować tak samo jak głośną deklarację jednego z biskupów, że jego pensja to tysiąc złotych miesięcznie.

Sytuacji w polskiej służbie zdrowia nie da się uzdrowić bez decyzji bardziej radykalnych niż tylko te o zwiększeniu nakładów. Rozwiązania, które obowiązują u nas od połowy lat 90., okazują się patogenne. Jakby były pisane pod zamówienie bogatych państw Europy Zachodniej, dla których Polska jest bezpłatnym rezerwuarem wysoko wykształconych kadr. Trzeba więc zacząć od reformy sposobu finansowania szkolnictwa wyższego. Bezpłatne studia, których wielu broni jako konstytucyjnej wartości, stały się już tylko atrapą. Większość najbiedniejszej polskiej młodzieży studiuje przecież za własne lub pożyczone pieniądze na prywatnych uczelniach. W ten sposób biedni dopłacają do wykształcenia bogatych.

Sześcioletnie studia medyczne to dla państwa wydatek rzędu miliona złotych na studenta. Potem dochodzi płacenie za kolejnych sześć lat rezydentury. Ci, którym zabrakło zdolności, poparcia lub szczęścia, muszą robić specjalizację za własne pieniądze. I, o dziwo, to nie oni dzisiaj strajkują. W końcu wykształceni specjaliści lądują w zachodnich szpitalach, i nikt nie może im tego zabronić. A nad łóżkami polskich pacjentów terminują kolejni rezydenci, których po zdobyciu specjalizacji nikt nie zatrudni na stałe, bo po co i za co?

Czy nie trzeba więc skorzystać z doświadczeń amerykańskich, o których pisał u nas prof. Kazimierz Dadak? Tam dla studentów są tanie kredyty, z których finansują oni swoje wykształcenie. Wykształcony lekarz, prawnik czy inżynier zarabia tyle, że bez problemu kredyt spłaca. Jeśli chce, może wyjechać zagranicę. Ale większość nie chce.

Podobnie u nas zaprzestanie „bezpłatnych” studiów, a w zamian za to solidne wynagradzanie tych, którzy wykształcenie już zdobyli, zatrzymałoby odpływ wysokiej klasy specjalistów. Bez tego ani zwiększanie puli miejsc na uczelniach medycznych, ani wysokości świadczeń dla rezydentów – nic nie da. Czas skończyć z tą nieszczęsną hybrydą, kiedy nie wiadomo, gdzie kończy się świadczenie społeczne, a gdzie zaczyna godne wynagrodzenie za realną pracę.

"Idziemy" nr 43/2017

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama