Życie małżeńskie i rodzinne wydaje się przeżywać coraz głębszy kryzys. Rosną napięcia społeczne, grożące w niektórych miejscach załamaniem dotychczasowego modelu społeczeństwa. Czy istnieje jakiś związek między spadającą religijnością a obserwowanym kryzysem?
Kim jest człowiek w świecie poreligijnym? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, warto zadać sobie jeszcze jedno, bardziej podstawowe. Czym właściwie jest człowiek? Skąd biorą się jego społeczne relacje? Z całą pewnością człowiek nie jest tylko istotą biologiczną. Podstawową różnicą między nim a innymi ssakami nie jest większy ani bardziej pofałdowany mózg, ale użytek, który człowiek z tego mózgu czyni. Język, cywilizacja, struktury społeczne, kultura nie są wytworami samego mózgu, ale tego „czegoś więcej”, co odróżnia nas od świata zwierząt. Chrześcijaństwo i judaizm zawsze wskazywały, że tajemnica człowieka odsłania się jedynie wtedy, gdy odniesiemy ją do Boga, na którego „obraz i podobieństwo” człowiek został stworzony. Jak pisze papież Jan Paweł II: „zapomnienie o Bogu doprowadziło do porzucenia człowieka i dlatego nie należy się dziwić, jeśli w tym kontekście otworzyła się rozległa przestrzeń dla swobodnego rozwoju nihilizmu na polu filozofii, relatywizmu na polu teorii poznania i moralności, pragmatyzmu i nawet cynicznego hedonizmu” (adhortacja „Ecclesia in Europa”, 9). Słowa te odnoszą się w szczególności do naszego kontynentu, bo jak kontynuuje Ojciec Święty: „europejska kultura sprawia wrażenie milczącej apostazji człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał” (tamże). Papieską adhortację „Ecclesia in Europa” warto przeczytać w całości, aby zrozumieć, co traci Europa, rezygnując ze swych chrześcijańskich fundamentów i ku czemu ostatecznie zmierza. Nie jest to wizja radosna.
Co zajmuje miejsce religijności?
Życie nie znosi pustki. Człowiek, chcąc nie chcąc, jest istotą religijną i potrzebuje w życiu czegoś, co będzie przedmiotem kultu. Odrzucając prawdziwego Boga, stwórcę świata i dawcę naturalnych praw, człowiek tworzy sobie bożki na własną miarę. Studium światowych religii ukazuje, że w większości z nich istnieje pojęcie Istoty Najwyższej, jednak niemal wszystkie, poza chrześcijaństwem, judaizmem i islamem, kierują religijność ku bożkom, istotom mitycznym, stworzonym na podobieństwo człowieka, tak, aby lepiej odpowiadały jego potrzebom. Kult prawdziwego Boga jest wymagający – człowiek musi się dostosować do miary kogoś, kto nieskończenie go przerasta. Kult bożka jest łatwiejszy – czci się istotę wymyśloną na podobieństwo człowieka, wraz z jego niedoskonałościami. Przychylność takiej wydumanej istoty można zyskać sobie, składając jej coś w ofierze, nie trzeba zmieniać swojego stylu życia, dostosowywać się do bardzo wysokich wymogów moralnych.
Co w takim razie stało się bóstwem współczesnego człowieka Zachodu? Jedni powiedzą, że pieniądz – i będzie w tym sporo prawdy. Inni – że jest nim wolność, która zamiast być drogą do wyższych wartości, samodzielnie zajmuje miejsce na ołtarzu współczesności. Jak zauważa filozof Mary Eberstadt, najbardziej rozpowszechnionym bóstwem jest jednak obecnie bożek seksu. W dostępnej w języku polskim książce „Adam i Ewa po pigułce”, a także nieprzełożonej jeszcze „It’s Dangerous to Believe” autorka pokazuje, jak rewolucja seksualna nie tylko zmieniła nasze nastawienie do płciowości i seksu, ale umieściła seks w centralnym miejscu w życiu, tak jakby wszystko obracało się wokół kwestii związanych z seksem:
„Ta zastępcza religia naśladuje chrześcijaństwo na różne sposoby. Podaje hagiografię świeckich świętych (…) prozelitów aborcji i antykoncepcji, takich jak Margaret Sanger, Helen Gurley Brown i Gloria Steinem; krypto-scholastyków, których dzieła czczone są przez całe pokolenia wiernych i niedostępne są dla intelektualnego rewizjonizmu, takich jak Alfred Kinsey i Margaret Mead; quasi-monastycznych ascetów, jak surowe kapłanki Narodowej Ligi Praw Aborcyjnych i Planowanego Rodzicielstwa (…); ma nawet zagranicznych misjonarzy, pod postacią reprezentantów postępowych organizacji charytatywnych i międzynarodowych urzędów, którzy niosą wieść o rewolucji, a także sakramenty antykoncepcji i aborcji dla kobiet w biedniejszych krajach na całym świecie” („It’s Dangerous to Believe:, s. 56-57).
Do obrazu tego dodać można jeszcze jeden element, wskazany trafnie przez Roda Drehera, autora książki „Opcja Benedykta”. Chodzi o kult technologii, wyrażający się w coraz silniejszym uzależnieniu od osiągnięć informatyki i multimediów. Nie jest to uzależnienie jedynie w sensie przenośnym, ale jak najbardziej dosłownym: to, co oglądamy na ekranie, oddziałuje na nasz mózg, pobudzając ośrodek przyjemności i wydzielanie dopaminy. Tak, jak w innych rodzajach uzależnienia, im częściej w ten sposób pobudzamy mózg, tym większych dawek pobudzenia potrzebujemy.
Niespotykana łatwość
Jeśli połączymy ze sobą dwa współczesne bożki: technologię i seks, otrzymujemy piekielną mieszaninę. Nigdy w historii dostęp do pornografii nie był tak łatwy – wystarczy wpisać odpowiednie słowa w wyszukiwarkę internetową na komputerze czy telefonie. Biorąc pod uwagę, że niemal wszyscy obecnie korzystają ze smartfonów, można przyjąć, że wszyscy mają pornografię „na wyciągnięcie ręki”. Według badań przeprowadzonych w New Hampshire (USA) 93% chłopców i 62% dziewcząt oglądało pornografię w Internecie (dane według „New York Times” z 7 stycznia 2015). W innym badaniu, przeprowadzonym przez Barna Group w 2014 r. na pytanie, czy pornografia jest czymś złym przecząco odpowiedziało 96% osób w wieku 18-24 lat. Trudno się tym nie niepokoić! Opisując doświadczenie mężczyzn, którzy osiągali dojrzałość w epoce smartfona, dziennikarka „Time’a”, cytowana przez Drehnera pisze: „ich pokolenie skonsumowało drastyczne treści w ilościach i odmianach dotąd niespotykanych, na urządzeniach tak zaprojektowanych, aby dostarczały informacji szybko i intymnie, a wszystko to w wieku, w którym mózg jest najchłonniejszy, a więc bardziej podatny na trwałą zmianę”. A jak podkreśla sam Drehner: „pornografia przeprogramowuje mózg, powodując, że ludzie uzależnieni od niej nie odczuwają podniecenia w obecności realnej osoby (…). Bardzo młodzi mężczyźni w wieku, w którym nie powinni mieć żadnych kłopotów z męskością, skarżą się na impotencję i niemożność stworzenia normalnego związku z kobietą. W konsekwencji niknie szansa na sprowadzenie dzieci na świat, na założenie rodziny” („Opcja Benedykta”, s. 273).
Teoretycznie można by przyjąć, że miejsce po utraconej religijności zajmie coś równie wzniosłego i szlachetnego, jakiś system etyczno-społeczny, stwarzający równorzędne możliwości rozwoju ludzkiego ducha. Jeśli przyjrzymy się faktom, okazuje się to jednak utopią. Obecnie miejsce ideałów religijnych zajmuje kult własnego „ja”, własnej korzyści i własnej przyjemności. Religijne rozumienie wolności, jako „wolności do”, prowadzącej do czegoś większego, ustępuje pojmowaniu wolności jako schlebianiu własnym upodobaniom. Prawo rozumiane jako coś zgodnego z naturą człowieka stworzonego przez Boga, służące zachowaniu równowagi między dobrem indywidualnym a wspólnym, staje się narzędziem przemocy większości wobec mniejszości: obowiązującym prawem może się stać cokolwiek, co zostanie uchwalone przez parlamentarną większość, bez oglądania się na fundamentalne zasady etyczne czy prawo naturalne. Koniec końców, trudno oczekiwać, aby to, co w zachodnim świecie wypełniło pustkę po religii, zdołało zapewnić zdrowe funkcjonowanie rodziny i społeczeństwa.
Rodzina w XXI wieku
Co wzbudza szczególny niepokój, jeśli chodzi o rodzinę w drugiej dekadzie XXI wieku? Rewolucja seksualna lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, traktująca seks jak zabawę i źródło przyjemności, oddzielająca seks od głębokich relacji małżeńskich, zbiera teraz swoje owoce. Dreher pisze, że rewolucja ta „uderzyła w sam rdzeń nauczania Pisma Świętego o seksie i istocie ludzkiej, rozbiła fundamentalną chrześcijańską koncepcję społeczeństwa, rodziny i natury ludzkiej” (s. 257). To, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu postrzegane było jako norma – małżeństwo jako związek mężczyzny i kobiety, prowadzący do wydania na świat potomstwa, dziś traktowane jest jak wyraz religijnej bigoterii. Cytując jeszcze raz Drehera: „nowa norma zakłada, że nie ma normy” (s. 267). Czy jednak naprawdę jest obojętne, czy dzieci wychowują się w nowoczesnej patchworkowej rodzinie, w której ich emocjonalny związek z rodzicem „A” i „B” jest jedynie tymczasowy, czy też w tradycyjnej, w której obserwują wierną miłość swej matki i ojca, trwającą przez całe życie?
Nikt nie twierdzi, że małżeńska wierność jest czymś łatwym. Owszem, dużo prościej jest iść za głosem hormonów, które intensywniej wydzielają się przy nowo poznanym partnerze seksualnym niż przy własnym mężu lub żonie. Nawet jednak na poziomie fizjologicznym nie da się żyć w stanie ciągłego pobudzenia, pod wpływem testosteronu, estrogenu, fenyloetyloaminy czy dopaminy. W długotrwałym związku miejsce tych „burzliwych” hormonów zajmują inne – oksytocyna, wazopresyna i endorfiny, które dają poczucie stabilizacji, spełnienia i obniżają stres. Zasadnicze pytanie, które trzeba postawić, to, czy chodzi o to, aby stać się niewolnikiem własnych hormonów, czy też istotą wolności jest, aby posługiwać się własnym mózgiem nie tylko w celu regulacji funkcji wydzielniczych. Chrześcijaństwo zawsze podkreślało wagę i konieczność opanowania zmysłów, proponując różne formy ascezy, duchowych ćwiczeń, dostępnych zarówno dla osób żyjących w celibacie, jak i dla małżonków. Dziś samo słowo „asceza” wydaje się niemodne, a przecież zgodnie z greckim źródłosłowem, oznacza ono „ćwiczenie”. Nie chodzi więc o stawianie ograniczeń dla samych ograniczeń, ale o ćwiczenie, dające moralną siłę i wytrwałość.
Religia jest wyzwaniem
Etyczne postulaty stawiane przez religię, a w szczególności chrześcijaństwo nie są sprzeczne z naturą człowieka. Wręcz przeciwnie, mają na celu wydobycie z tej natury tego, co najlepsze. Wysiłek moralny jest potrzebny, aby z tego, co jest niejako surową bryłą materiału, wydobyć coś szlachetnego, trwałego i pięknego. Jeśli Kościół sprzeciwia się zapłodnieniu in vitro, to nie dlatego, że chce pozbawić niepłodne kobiety radości macierzyństwa, ale ponieważ pragnie obronić godność macierzyństwa przed uprzedmiotowieniem. Macierzyństwo nie może być przedmiotem handlu, a ludzkie embriony są czymś więcej niż zlepkiem komórek, aby można było je zamrażać, a niewykorzystane utylizować. Gdy Kościół podkreśla wartość monogamicznego małżeństwa między mężczyzną a kobietą, również nie chce człowiekowi odbierać przyjemności, ale pragnie, aby mógł w jak najlepszy sposób spełnić swoje człowieczeństwo: nie w chwilowych uniesieniach, lecz w budowaniu trwałego dobra. Chodzi tu zarówno o dobro dzieci, jak i samych małżonków. Trudno zaprzeczyć krzywdzie, której zawsze doznają dzieci w momencie rozwodu. Syndrom „dorosłych dzieci rozwiedzionych rodziców” (DDRR) znany w psychologii staje się psychicznym brzemieniem, niesionym do końca życia. Nieco trudniej uświadomić sobie, co w praktyce oznacza rozwód dla samych małżonków. Problemy psychiczne i społeczne związane z zakończeniem małżeństwa również znane są psychologom – szkoda, że ta wiedza nie jest powszechnie dostępna. Związane są one zarówno z niską samooceną, zerwaniem więzi rodzinnych, samotnością, jak i późniejszymi mechanizmami kompensacji. Świadomość porażki w poprzednim związku prowadzi bardzo często do próby stawania się „superkobietami” czy „supermężczyznami”, co odbija się negatywnie zarówno na nich samych, na dzieciach, jak i na późniejszych partnerach.
Z pewnością związki między religią a więziami społecznymi są wielowymiarowe. Można wskazywać na rolę rytuałów religijnych, scalających społeczność wokół wspólnych przeżyć. Można też dostrzec wagę chrześcijańskich sakramentów jako kluczowych elementów ludzkiej egzystencji, nadających jej sens i kierunek. Przede wszystkim jednak religia, a w szczególności chrześcijaństwo, jest wyzwaniem, stawiającym daleko wyższe życiowe cele niż te, które proponuje zlaicyzowane społeczeństwo. Słowa św. Pawła, którymi opisywał współczesną sobie świecką kulturę, pozostają nadal aktualne: „ich bogiem – brzuch, a chwała – w tym, czego winni się wstydzić. To ci, których dążenia są przyziemne” (Flp 3,19). Zbyt niskie, czy wręcz przyziemne ideały, nie staną się motywacją do wysiłku, do przekraczania własnych ograniczeń, do wspólnego podążania w jednym kierunku. Na takich podstawach nie da się zbudować trwałej rodziny, ani stabilnego społeczeństwa. Być może więc pora wziąć sobie do serca słowa papieża Polaka z adhortacji „Ecclesia in Europa”: „również w tej dzisiejszej Europie można żyć w pełni Ewangelią pojmowaną jako droga, która nadaje sens istnieniu” (n. 58). Bez tego poczucia sensu przekraczającego doczesny horyzont trudno budować rodzinę i społeczeństwo.
Współfinansowano ze środków Funduszu Sprawiedliwości, którego dysponentem jest Minister Sprawiedliwości