Tomasz Jędrzejewski to pierwszy od czasów średniowiecznych krakowianin, który wyszedł na szlak św. Jakuba od bazyliki Mariackiej.
Cztery miesiące pieszej wędrówki, niemal 3,7 tys. km drogi przez cztery kraje, od Krakowa do Santiago de Compostela ma na koncie Tomasz Jędrzejewski, pierwszy od czasów średniowiecznych krakowianin, który wyszedł na szlak św. Jakuba od bazyliki Mariackiej. W ten sposób uczcił 40. rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II i 100. rocznicę odzyskania niepodległości przez Polskę.
KAI: Mówią, że pielgrzymowanie zmienia człowieka. To prawda?
Tomasz Jędrzejewski: Pewne rzeczy widzę już teraz, jednak wiele doświadczeń, które przeżyłem na szlaku, przyniesie prawdziwe owoce później, gdy wrócę do Polski i normalnego życia. Jest taka piosenka Marcina Stycznia, nazywa się „Ta droga”. Bardzo mi się kojarzy z Camino, zwłaszcza ostatnie słowa: „A kiedy dotrzesz do celu, odkryjesz, że meta to start, że jesteś częścią krwiobiegu, który napędza ten świat”. Tak naprawdę więc cel jest dopiero początkiem. Camino będzie miało swoją duchową kontynuację w moim dalszym życiu.
KAI: Mijał Pan po drodze miejsca, które są świadectwem przemian kulturowych i politycznych w naszej części Europy. W kontekście jubileuszu 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości i 40. rocznicy wyboru kard. Wojtyły na papieża, który przyczynił się do zjednoczenia Europy, były to chyba ciekawe obserwacje?
- Celem mojej pielgrzymki była m.in. chęć poznania kultury i historii Europy, spotkania ludzi i doświadczenia w tym wszystkim obecności Boga. Szedłem przez Polskę, Niemcy, Francję i Hiszpanię, mijając po drodze miejsca, w których widoczne były ślady historii. Przechodząc przez zachodnią część Polski, w mijanych wioskach wciąż widziałem ślady niemieckiej przeszłości. Pamiętam totalnie zniszczony i do dziś nieodbudowany kościół, górujący nad małą wsią Twardocice. W Niemczech szlak prowadził przez fragment dawnej granicy między RFN i NRD, gdzie częściowo zostały zachowane a częściowo zrekonstruowane dawne fortyfikacje graniczne, czyli słynna „żelazna kurtyna”. Wtedy namacalnie doświadczyłem tego, w jakim więzieniu żyliśmy i jak wielkim darem jest to, co zrobił Jan Paweł II, doprowadzając do obalenia tego systemu w sposób pokojowy. To, że mogę iść przez całą Europę, nie przejmując się granicami, kontrolami, z dowodem osobistym w kieszeni, zawdzięczam także jemu.
KAI: Historia i kultura to nie tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzie, którzy je tworzyli lub niosą w pamięci dzieje swoich przodków. Spotkał Pan po drodze wiele takich osób. Które z tych spotkań najmocniej zapadły w pamięci?
- Przypomina mi się spotkanie związane z historią Francji, które dobrze ilustruje kwestię ignorancji. Często mówimy, że np. Niemcy są ignorantami, bo nie znają współczesnej historii i nie wiedzą, jakie rany zadali Polakom. Czyli przyklejamy innym ludziom łatkę ignorantów, bo nie znają bólu, jaki my sami przeżyliśmy. W niemal każdej francuskiej wiosce widziałem pomniki upamiętniające poległych w I wojnie światowej. Pewien młody Francuz wyjaśnił mi, dlaczego jest ich tak dużo i opowiedział o bitwie pod Verdun. Uczyłem się o niej w szkole, ale dla mnie było to wtedy parę suchych faktów, tymczasem dla Francuzów to narodowa trauma. W tej bitwie zginęło wielu członków rodziny mojego rozmówcy. Mówił, że prawie każda rodzina we Francji straciła kogoś na froncie. Wtedy zauważyłem, że łatka „ignoranta” pasuje też do mnie. Tak naprawdę wszyscy jesteśmy ignorantami. Znamy głównie historię naszego kraju oraz parę ogólnych faktów. Nie możemy rozmawiać o historii w ten sposób, że atakujemy się nią nawzajem. To jest przedłużenie mowy nienawiści, mowy wojny, która nigdy nie prowadzi do pokoju. Jeśli chcemy pokoju to musimy rozmawiać, a przede wszystkim dać się poznać i zaakceptować, że nie wiemy o drugim człowieku wszystkiego.
KAI: Da się to zrobić? Mowa nienawiści jest niestety coraz powszechniej używanym językiem.
- Ten Francuz - mój rówieśnik - opowiadał, jak wielki ból wywołały w jego dziadku i ojcu straty poniesione pod Verdun. Oni nie potrafili się uwolnić od tego doświadczenia. Choć na jego twarzy też widziałem ból, powiedział wtedy słowa, które mocno utkwiły mi w pamięci: „Dwa poprzednie pokolenia nie są w stanie pokonać muru nienawiści, ale nasze pokolenie już może to zrobić”. To jest nasz obowiązek i powinność. To była dla mnie ważna lekcja pokory. Owszem, istnieją ludzie, którzy próbują świadomie przekłamywać historię i z takim zjawiskiem należy walczyć. Ale to jest zupełnie inna rzecz. Opowiadałem moim rozmówcom, także Niemcom, np. o tym, co dla Polaków znaczyło powstanie warszawskie czy Wołyń. Słuchali z zainteresowaniem. To były rozmowy pełne zrozumienia i szacunku, z których wszyscy wynieśliśmy coś dobrego.
KAI: Pielgrzymka do grobu św. Jakuba to bardziej doświadczenie wspólnoty czy samotności?
- To zależy, na którym odcinku. W Hiszpanii jest to zdecydowanie doświadczenie wspólnotowe, bo pielgrzymów jest dużo. W miejscach noclegowych prawie zawsze było od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu osób. Było z kim pogadać, ludzie byli ciekawi i chętnie się dzielili swoimi doświadczeniami. Czasem się kogoś interesującego spotkało po drodze i wędrowało z nim jakiś czas. Zupełnie inaczej to wyglądało przez pierwsze dwa miesiące, aż do momentu, gdy dotarłem do Vézelay, małego miasteczka we Francji, gdzie zaczyna się Via Lemovicensis, jeden z głównych historycznych szlaków do Santiago. Wędrowałem wtedy sam, na kwaterach byłem sam. Jeśli z kimś rozmawiałem, to były to osoby spotkane gdzieś na noclegu, na campingu, w hostelu czy w domach prywatnych, gdzie udzielano mi gościny. Ale te spotkania nie były częste. Samotne wędrowanie było czasem bycia sam na sam ze sobą, bardzo ważnym dla każdego człowieka. Potem pojawili się pielgrzymi i doświadczenie się zmieniło.
KAI: Pewnie niósł Pan wiele intencji, nie tylko swoich?
- Po długodystansowych szlakach wędruję już od kilku lat. Tamte wyprawy, oczywiście znacznie krótsze, były dla mnie: uczyłem się, poznawałem ludzi, zdobywałem doświadczenie, czerpałem. Ta pielgrzymka miała już być bardziej czasem dawania. Postanowiłem, że będę niósł intencje różnych osób do Santiago, ale chciałem się z tymi intencjami utożsamić, zapoznać, a nie tylko nieść na kartce, myśląc o czymś innym. Na każdym etapie przez kilka kilometrów modliłem się w intencji, w której dany etap ofiarowałem. Uzbierało się ich sto kilkanaście, niektóre docierały do mnie, gdy już byłem w trasie. To były różne prośby: za rodzinę, za członków wspólnoty, za sprawy Kościoła i świata, intencje osobiste i od ludzi, którzy prosili mnie o modlitwę. Były też oczywiście intencje dotyczące życiowych decyzji, które mnie czekają. Cieszę się, że Bóg pozwolił, aby donieść je aż do końca.
KAI: Gdy pan dotarł do celu…
- Rano 12 października po raz drugi wszedłem do Santiago de Compostela. Cieszyłem się, ale nie było euforii czy niedowierzania. Do grobu Św. Jakuba zbliżałem się już od wielu dni i miałem bardzo dużo czasu na oswojenie się z myślą o tym, co zrobiłem. Tak naprawdę przez cały hiszpański odcinek drogi czułem, że to już końcówka. Bardzo poruszająca była za to Msza pielgrzyma w katedrze. Do Santiago przyleciał z Krakowa kilkuosobowy „komitet powitalny”, w tym ks. Dariusz Raś, proboszcz Bazyliki Mariackiej i ks. Albert Wołkiewicz, tamtejszy wikariusz, z którym znamy się od wielu lat. Koncelebrowali oni tę Mszę i ofiarowali za mnie główną intencję. Przywieźli ze sobą nawet flagę bazyliki stworzoną specjalnie na tę okazję. Gdy rozwinęliśmy ją w katedrze podczas Mszy, uświadomiłem sobie, jak ważny był ten trud tak dla mnie, jak i ludzi wokół mnie.
KAI: Co pana zmotywowało do tego, by wyjść na Camino?
- To był proces, który trwał kilka lat. Gdy szedłem do Santiago po raz pierwszy trzy lata temu hiszpańską Trasą Północną, w drodze z Kaliningradu był także Marek Kamiński. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że istnieją ludzie, którzy idą z Polski. Stojąc pod katedrą pomyślałem, że fajnie byłoby też tak kiedyś pójść. Później długodystansowe wyprawy stały się moją pasją i w kolejnych latach cały urlop przeznaczałem na to, by wybrać się w różne rejony Europy. Cały czas jednak miałem z tyłu głowy marzenie, żeby wzorem średniowiecznych pielgrzymów wyruszyć od progu własnego domu do grobu św. Jakuba. Jednocześnie przygotowywałem się i fizycznie, i psychicznie, bo jest to bardzo ważne, żeby np. umieć sobie radzić z niespodziewanymi problemami, jakie się po drodze regularnie przytrafiają. Okazja przydarzyła się w tym roku, dość niespodziewanie, ponieważ zdecydowałem się zmienić pracę i okazało się, że to idealne okienko czasowe. Pomyślałem: teraz albo być może nigdy, bo nie wiadomo, czy taka okazja się powtórzy w przyszłości.
KAI: I wyruszył pan z bazyliki Mariackiej, podobno jako pierwszy krakowianin od czasów średniowiecznych?
- Pierwszy z bazyliki Mariackiej - tak, pierwszy krakowianin - nie. Z danych publikowanych przez Biuro Pielgrzyma w Santiago wynika, że co roku przybywa tam około 30-40 osób, które pielgrzymkę rozpoczęły w Polsce. Wśród nich były osoby, które w Krakowie zaczęły, i takie, które przez Kraków przeszły. Kroniki bazyliki Mariackiej mówią, że jestem pierwszą odnotowaną osobą od czasów średniowiecznych, która wyszła na Camino z tej świątyni. Wybór tego miejsca nie był przypadkowy, ponieważ jestem z nim związany. Jestem członkiem wspólnoty „Chrystus w Starym Mieście”, należę do służby liturgicznej. Traktuję zresztą progi tego kościoła symbolicznie, jest on przecież duchowym symbolem Krakowa.
KAI: Podobnie jak katedra w Santiago de Compostela jest symbolem duchowości europejskiej…
- Zgadza się.
KAI: Nie planował pan, że wejdzie do Santiago niemal w przeddzień rocznicy pontyfikatu Jana Pawła II?
- Wiedziałem, że dotrę gdzieś w październiku, ale droga jest tak długa, że nie da się zaplanować dokładnie jej rytmu. Gdy zacząłem się zbliżać do Santiago, stało się jasne, że wejście wypadnie w tych dniach. Myślałem też, by przejść jeszcze tzw. „epilog”, czyli cztery dodatkowe dni do Muxii i na Finisterrę, położone nad Atlantykiem, gdzie droga się kończy i dalej już jest tylko ocean. Jego zakończenie faktycznie wypadłoby 16 października. Plany pokrzyżowało mi przeziębienie oraz huraganowa pogoda. Ostatecznie dzień ten spędziłem w Fatimie, którą i tak zamierzałem odwiedzić przed powrotem, tyle że już autobusem.
KAI: Symboliczne miejsca, bo Ojciec Święty i zawierzył swój pontyfikat Maryi, i też był pielgrzymem Jakubowym…
- …i tak naprawdę jemu zawdzięczamy, że ruch pielgrzymkowy do św. Jakuba odrodził się po kilku wiekach. Od XVI w. tradycja pielgrzymowania zaczęła zamierać wskutek historycznych zawirowań i ukrycia samych relikwii w obawie przed kradzieżą przez piratów. Odnaleziono je ponownie w 1879 r., lecz na odrodzenie się pieszych pielgrzymek trzeba było czekać jeszcze ponad sto lat. W 1980 r. do Santiago dotarło pieszo, na rowerze bądź konno zaledwie 209 pielgrzymów. W ubiegłym roku było ich już 301 tys. To pokazuje, jak bardzo ta tradycja się rozrosła.
KAI: Szlaki Jakubowe to średniowieczny symbol duchowej jedności Europy. Przebrzmiały czy nadal aktualny?
- Camino to szczególny szlak pielgrzymkowy, który łączy wszystkich. Do grobu św. Jakuba, jednego z najważniejszych świętych katolików i miejsc chrześcijańskiego kultu, pielgrzymują też luteranie, ewangelicy, ludzie innych denominacji chrześcijańskich, a także wyznawcy innych religii czy ateiści. Pielgrzymują też ludzie, którzy od Kościoła odeszli. Jest to szczególnie widoczne wśród hiszpańskich pielgrzymów. Kościół katolicki w Hiszpanii był przez wiele lat narzędziem reżimu gen. Franco. Dla Hiszpanów problemem nie jest wiara, bo są to często ludzie wierzący, którzy bardzo pragną spotkać Boga. Problemem jest Kościół jako instytucja. To jest bariera, której oni sami nie potrafią przeskoczyć. A na drodze św. Jakuba przekaz ewangeliczny może do nich trafić pomimo tej bariery. To jest niezwykły symbol jego uniwersalności. Wiadomo, że wśród pielgrzymów są też zwyczajni turyści, ale spotkałem wiele osób, które gdzieś tam w tle mają duchowe poszukiwania.
KAI: Wielu turystów po drodze pewnie staje się pielgrzymami?
- Niekoniecznie nazywają to w ten sposób, ale jak się z nimi rozmawia to widać, że chcą na szlaku sobie coś przemyśleć, coś odnaleźć. Może poszukują Boga, ale nie potrafią tego nazwać. Turysta też może stać się pielgrzymem. Wyrusza jako turysta, ale dzieje się po drodze coś, co go zmusza do innego spojrzenia. Takich historii jest tutaj wiele, bo każdy ma swoje Camino.
Rozmawiała Magda Dobrzyniak / Kraków