W obszernym wywiadzie, jakiego udzielił Jan Maria Rokita Dziennikowi Polskiemu, tłumaczy on, dlaczego uciekł z Krakowa w Bieszczady i wycofał się z polityki. Smutnym wnioskiem jest to, że dla konserwatystów coraz mniej jest miejsca w życiu społecznym.
Wywiad rozpoczyna się wyjaśnieniem, jak dawny polityk PO znalazł się w Bieszczadach i dlaczego nie może znaleźć dla siebie miejsca w Krakowie. Choć sytuacja, którą opisuje, dotyczy bezpośrednio jego samego, jest ona znamienna, a wręcz symboliczna dla przemian społecznych w Polsce w ostatnich latach. Kraków, który pamiętamy sprzed trzydziestu czy więcej lat, praktycznie nie istnieje. Całe historyczne centrum miasta zostało „skolonizowane przez turystów”, stając się rajem dla młodych żądnych życia Anglików, poszukujących taniej rozrywki. Nie jest to już miejsce nadające się do mieszkania. Jak mówi Rokita, „nikt nie wcisnął nawet słabego hamulca wobec tego straszliwego trendu, niszczącego miasta turystyczne. Przeciwnie, zamiast hamować, dodawano gazu. Przyśpieszano to wszystko, ułatwiano. W końcu polityczną dominację w mieście uzyskało lobby, czerpiące potężne zyski z przekształcenia centrum w prymitywny, niskostandardowy park usług turystycznych dla pijanych nastolatków.”
Poszukując swojego miejsca na ziemi, Jan Maria Rokita trafił do Włoch, które określa mianem swej „drugiej ojczyzny”. Dlaczego tak postrzega ten kraj? Powód jest bardzo ciekawy: „mój związek duchowy z Italią wziął się przede wszystkim z religii. Gdyby nie Kościół, gdyby nie ścieżki apostołów Piotra i Pawła prowadzące na ziemię włoską, gdyby nie ta wszechobecność chrześcijaństwa na każdym kroku i w każdej najbardziej zapadłej górskiej dziurze, to pewnie te Włochy nie byłyby mi aż tak duchowo bliskie.” We Włoszech polityka dopadła poważna choroba, którą na szczęście udało się wyleczyć tamtejszym lekarzom.
Ostatecznie jednak Rokita znalazł swoje miejsce w Bieszczadach. Nie tylko miejsce, ale poczucie autentycznego szczęścia: „tu na wsi, po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem szczęśliwy... najlepsze lata swego życia strawiłem na polityce, zazwyczaj siedem dni w tygodniu, po 16 godzin na dobę. ... Dziś jestem pewien, że - tak jak uważali starożytni - polityka to rzecz dla młodych. Ci zgrzybiali starcy, bijący się o swe pozycje, wydają mi się coraz bardziej śmieszni. Pod Bieszczadami poczułem, że jestem na swoim miejscu.”
Czym właściwie jest poczucie, że jest się na „swoim miejscu”? W dzisiejszym, kosmopolitycznym świecie, nasze miejsce wydaje się być „wszędzie”. A jednak to nie jest recepta na życiowe szczęście i ład, a raczej na płynięcie z globalnym nurtem coraz większego chaosu. Częścią tego chaosu są obecne wędrówki ludów, dokonujące się na naszych oczach. Rokita zadaje pytanie, czy wobec tych historycznych zmian lepiej jest przyjąć strategię starożytnego Rzymu, wpuszczającego barbarzyńców w swoje progi czy też Bizancjum, chroniącego się przed nimi murem. Strategia Bizancjum okazała się skuteczniejsza, jednak – o czym już nie mówi Rokita, ostatecznie także i ono uległo coraz potężniejszej presji islamu.
Najciekawszy bodaj wątek dotyczy przemyśleń doświadczonego polityka na temat zmian społecznych i kulturowych we współczesnej Europie. Jak zauważa Rokita, „świat ostatnio poszedł w jakimś dziwnym kierunku w sprawach naprawdę fundamentalnych... Toczy się wielki spór o rozumienie kultury, prawa, moralności, rodziny, religii. Czyli tego wszystkiego, co w ogóle określa nasze człowieczeństwo. Politycy wyraźnie podzielili się na tych, którzy chcą bronić świata, jaki istniał tu w Europie od dwóch tysięcy lat, i tych, którzy forsują jakąś totalną rewolucję kulturalną. Wiesz dobrze, że ja nie chcę tej rewolucji. ... Moja obawa, z grubsza biorąc, jest taka, że ta rewolucja zmierza do odebrania człowiekowi jego wykraczającego poza ten świat powołania, do zredukowania go do poziomu biologii i postawienia na równi ze światem zwierząt. To jest jakieś antycywilizacyjne szaleństwo, w które się zagłębiamy”.
Jakie są przyczyny i źródła tego szaleństwa, które ogarnęło Europę? Według Rokity źródło jest podwójne: pogarda wobec Boga oraz wobec rozumu. Tymczasem „Bóg i ludzki rozum - to jedyne zapory, które ocalić mogą nas jeszcze przed skutkami naszego własnego szaleństwa”. Wobec pseudonaukowych badań, które twierdzą, że moralność jest tylko rodzajem kulturowego atawizmu wywodzącego się z procesów biochemicznych trzeba zająć jasne stanowisko: tego rodzaju wnioski dowodzą jedynie szaleństwa badaczy. Za szaleństwo Rokita uważa także „powszechny kult uczuć, całą tę współczesną pseudopedagogikę i pseudopsychologię, która zamiast uczyć, jak dojrzały człowiek ma panować nad emocjami, każe ludziom wystawiać na pokaz ich intymność, pragnienia seksualne, ich wściekłość albo nienawiść”. Tu refleksja polityka spotyka się z wielowiekową tradycją chrześcijańskiej duchowości, która podkreślała wyższość rozumu wobec sfery emocjonalnej. Nie chodzi, rzecz jasna o negację emocji, ale o nieuleganie im w jakimś irracjonalnym kulcie uczuć.
Rokita wskazuje na jeszcze jedno zagrożenie dla bieżącego życia społecznego i polityki: traktowanie propozycji politycznych jako nierozerwalnych pakietów. To, że czujemy się związani ze światem zachodnim, z zachodnią kulturą, nie oznacza bynajmniej, że musimy bezkrytycznie kopiować wszystko z Zachodu: „ani wstępując do Unii, ani zawierając sojusz z Ameryką, nie zobowiązywaliśmy się do mechanicznego kopiowania u nas każdej, nawet najgłupszej ideologii, która akurat tam staje się modna. Nie jesteśmy jakimś fircykiem Europy, żebyśmy mieli ich we wszystkim bezmyślnie kopiować, niczym ten żałosny Papkin z „Zemsty” Fredry”.
Wywiad kończy się pytaniem o cel, który przyświeca Rokicie. I tu odpowiedź jest fundamentalnie chrześcijańska: „jedynym wartym zachodu moim celem jest zwycięstwo nad śmiercią i szczęśliwe istnienie w wieczności”. Nie da się ukryć, że tracąc z oczu ten cel skazani jesteśmy na kult doczesności, wraz z jego zmiennymi modami ideologicznymi i brakiem moralnego zakorzenienia. Jeśli dla ludzi myślących tak jak Rokita nie ma dziś miejsca w polskiej polityce, to skazani jesteśmy na błąkanie się po bezdrożach współczesnej kultury, naznaczonej piętnem relatywizmu i śmiercionośnej krótkowzroczności.