Z okazji obchodzonego 1. marca Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przypominamy wywiad z Ks. Tomaszem Trzaską, kapelanem Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL
Już 10 lat obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Czy uważa Ksiądz, że ten czas został dobrze wykorzystany? Co udało się zrobić dla pamięci o Żołnierzach Wyklętych, a czego jeszcze brakuje?
Ks. Tomasz Trzaska, kapelan Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL: Poprzez ustanowienie Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych udało się sformalizować i nadać charakter państwowy temu, co od wielu lat było przedmiotem pamięci wielu osób i stowarzyszeń. Dodatkowo, z racji na ustanowienie święta państwowego samorządy, organizacje, a także władze państwowe otrzymały możliwość organizacji oficjalnych obchodów, To dobrze. Ten czas bardzo pomógł w rozwoju tego święta. Niestety, z drugiej strony bywa tak, że jak coś się staje państwowe i bardziej formalne, to zmniejszeniu ulega oddolny i spontaniczny charakter tych obchodów. Trzeba zauważyć, że od kilku lat widać znaczny spadek – w tym roku prawie zupełny, zapewne związany po części z epidemią – obchodów, niekiedy ograniczenie ich do złożenia kwiatów, okolicznościowych przemówień i Mszy św. Uczestnictwo ludzi, którzy nie są zaangażowani z urzędu, jest dużo mniejsze. Uważam, że to za wcześnie na taką tendencję. Rozumiem, że czasami pewne święta powszednieją, jak np. 3 Maja, ale w tym wypadku jest za wcześnie. Mamy jeszcze potężną pracę do wykonania, aby uświadomić wagę pamięci o Żołnierzach Niezłomnych. O tym trzeba dziś najgłośniej mówić.
Co można zrobić, żeby pamięć o Żołnierzach Wyklętych nie zginęła, ale się rozwijała?
Przede wszystkim nie wolno zwalniać samego siebie z pewnych działań. Oczywiście nie każdy musi organizować uroczystości, ale nie zwalniajmy się z uczestnictwa w nich. To jest najprostsza rzecz, ale bardzo ważna. Obecność ludzi, którzy nie są bezpośrednio zaangażowani z urzędu w organizację, jest bardzo ważna. Dobrym przykładem są obchody na placu Piłsudskiego. W tym roku nie będzie tam uroczystości państwowych, co jest bardzo przykre, ale te uroczystości z roku na rok gromadziły coraz mniejsze rzesze ludzi, aż w końcu rok czy dwa lata temu miały charakter tylko oficjalny, urzędowy i była garstka osób, które nie były zaangażowane służbowo w sprawy Wyklętych. A więc po pierwsze nie zwalniajmy się z uroczystości.
Po drugie, żeby rozumieć sens uroczystości, trzeba rozumieć sens powstania antykomunistycznego i armii podziemnej. Uczestnictwo w obchodach jest ważne, ale żeby w ciągu roku o tym pamiętać, musimy siebie kształtować. Uczmy się tych postaw, czytajmy o tych postaciach, poznawajmy lokalne historie. Jedną rzeczą są uroczystości, a drugą pamięć i wiedza. Jeśli jest wiedza i świadomość wagi zjawiska Żołnierzy Wyklętych, to ta pamięć nie zginie.
Przy okazji 1 marca i wydarzeń związanych z Żołnierzami Wyklętymi pojawia się w niektórych środowiskach narracja o tym, że byli oni pospolitymi bandytami i odmawia im się bohaterstwa. Z czego to wynika?
Widziałbym cztery powody tego zjawiska. Pierwszym są relacje rodzinne, sąsiedzkie i środowiskowe, w których jednoznacznie źle mówiło się o Wyklętych. Skąd to się brało? Krótko to wyjaśnię. Żołnierze podziemia wykonywali pewne akty represji wobec ludzi, którzy współpracowali z komunistycznym reżimem. Trzeba pamiętać, że lata 1944-56 to w dużej mierze czasy terroru stalinowskiego. W tym okresie niestety wielu Polaków współpracowało z aparatem represji i np. donosiło na swoich sąsiadów. Jeżeli ktoś to robił i przyszli żołnierze podziemia, grożąc, bijąc lub nawet zabijając, jest zrozumiałe, że cała rodzina będzie obarczona tym ciężarem – przyszli partyzanci i zabili dziadka czy stryja. A zatem byli to bandyci. W takim wypadku trudno się dziwić, że była taka opinia. Zawsze powtarzam, że trzeba mówić o konkretach, to znaczy trzeba sprawdzić, czy ten dziadek nie był „prześladowany” przed podziemie z racji na szkodliwą działalność. Podam przykład z moich rodzinnych terenów: pewien mężczyzna wysyła do UB w Warszawie telefonogram, w którym donosi że został napadnięty przez partyzantów, którzy nakazali mu zaprzestanie działalności agenturalnej i wypisanie się z partii w przeciągu miesiąca. Na odwrocie tego samego donosu dodaje nazwiska ludzi, swoich sąsiadów, na których donosi, że wciąż śmieją się z partii komunistycznej i nie chcą do niej wstąpić. Trudno się dziwić, że rodzina doświadczona przez represje podziemia będzie dzisiaj źle mówiła o Wyklętych.
Druga rzecz to powielanie pewnych kalumnii, które celowo rzucali komuniści. Trzeba pamiętać o tym, że partyzanci, działając w konspiracji, potrzebowali wsparcia ludności cywilnej, tzn. przenocowania, nakarmienia, uzyskania informacji, przechowania broni, pieniędzy czy dokumentów. Komuniści doskonale wiedzieli, że ludność im pomaga. Potrafili zatem wypuszczać grupy pozorowane, które udawały polskich żołnierzy i grabiły czy zabijały. Ludzie, jak to widzieli, nie odróżniali ich od prawdziwych partyzantów i dlatego negatywnie oceniali całe podziemie, myśląc, że to właśnie jego członkowie czynią im zło.
Trzecia rzecz to niezrozumienie czasu wojny. Dla tych partyzantów wojna się nie skończyła. Wielu ludzi chciało żyć po wojnie normalnie, ale oni uważali, że Polska pod butem Moskwy to nie jest wolna Polska, więc kontynuowali walkę. Czas wojny ma niestety swoje prawa. Żołnierze Wyklęci byli w lasach, w ukryciu, a musieli jakoś żyć. Zdarzało się, że musieli nakładać jakieś kontrybucje we wsi (często nawet wystawiali pokwitowanie, że zostanie to rozliczone) albo okradali np. spółdzielnie (trzeba zauważyć, że zazwyczaj żołnierze z podziemia, jeśli okradali jakieś podmioty gospodarcze, to okradali coś, co należy do państwa, a nie do osób prywatnych). Ludzie nie rozumieją tych realiów i stąd mówienie, że to byli bandyci i złodzieje.
Czwarta rzecz to ta, że wśród tych nawet 100 tysięcy ludzi zaangażowanych w opór antykomunistyczny zdarzali się tacy, którzy rzeczywiście dopuszczali się rozbojów. Oni zazwyczaj byli wychwytywani przez swoich dowódców i wyrzucani z szeregów wojska, często też przechodzili później na drugą stronę. Czasem mogło być tak, że chłopak, który nie walczył na wojnie, nie był żołnierzem, tylko poszedł do partyzantki, poczuł się ważny, bo miał broń, poniosło go i kogoś gdzieś skrzywdził. To spadało oczywiście na całą formację. Trzeba tutaj zaznaczyć, że zazwyczaj taka forma samowolki była bardzo szybko karana. Zresztą zwróćmy uwagę, że i dziś wśród żołnierzy, księży, lekarzy, policjantów zdarzają się przypadki, że ktoś uchybi etyce zawodowej. To rzutuje na całą formację, chociaż obiektywnie jest winą jednej osoby.
I niestety, poza powyższymi powodami, trzeba zauważyć, że są dzisiaj również tacy, którzy „programowo” zajmują się oczernianiem zjawiska Żołnierzy Wyklętych, nie używając żadnych argumentów merytorycznych. Chodzi o to, aby ośmieszyć i podważyć coś, co może stanowić jeden z elementów tożsamości narodowej Polaków. Chodzi im o to, żeby obrzydzać bohaterów, żeby pokazywać, że to byli bandyci. Często posługują się niedopowiedzeniami, używają terminologii niezrozumiałej dla ludzi, ale działającej obrazowo.
Jaka działa i rozwija się muzeum na terenie więzienia przy ul. Rakowieckiej?
Są pewne stałe elementy życia Muzeum jak Msze św., wystawy, możliwość zwiedzania, chociaż dziś ograniczona przez pandemię. Wciąż czekamy na to, żeby to miejsce zaczęło przekształcać się w muzeum z prawdziwego zdarzenia. To jest dziś miejsce szalenie potrzebne Polsce i Polakom. Nie wyobrażam sobie, żeby w tym miejscu powstały dyskonty, supermarkety, apartamentowce czy biurowce. To jest niemożliwe. To jest ziemia święta, która nie może być przeznaczona na nic innego, jak tylko na miejsce pamięci. To nie jest miejsce pamięci stworzone od zera w miejscu, które ktoś gdzieś kupił i zagospodarował. Tam jest ziemia przesiąknięta krwią polskich bohaterów. Z tej ziemi wciąż jako zespół prof. Szwagrzyka wykopujemy ludzkie szczątki. To jest ziemia święta w środku Warszawy. Nie ma innej możliwości jak ta, żeby powstało tam muzeum. To jest dziś wielkie zadanie dla Polski i miara, czy już – jako Polacy – dorośliśmy do odpowiedzialności za pamięć o tamtych ofiarach.
Do jakich wspomnień z czasów pracy na Łączce wraca Ksiądz najczęściej?
W 2017 roku, kiedy był ostatni etap prac na Łączce i kiedy grono wolontariuszy liczyło ponad 200 osób, pamiętam zaangażowanie, wzruszenie przy ciężkiej pracy, przy przesiewaniu ziemi. Pamiętam fragmenty kości zniszczone przez maszyny budowalne w latach 80, które były traktowane przez wolontariuszy jak relikwie. Każda z tych kości to mogła być kość płk. Cieplińskiego, gen. „Nila” czy rtm. Pileckiego. To było coś niesamowitego, co wspominam do dziś. Dziś zadaję też sobie pytanie, co dalej, bo Łączka została odzyskana. Tam już nie ma kości, stoją krzyże, jest miejsce pamięci. Ale co dalej? Wciąż czekamy na identyfikacje z Łączki. Dziś niektórzy mają odwagę mówić, że zidentyfikowano ponad 60 nazwisk z Łączki i to bardzo dużo. Przypominam, że pogrzebano tam ciała ponad pięciokrotnie większej liczby osób. Brakuje nam zatem ok. 70-80 procent osób. Póki nie będziemy mieli wszystkich, nie możemy powiedzieć, że zakończyliśmy pracę, że możemy zakończyć poszukiwania. Być może to się nigdy nie stanie, niestety. Miarą tego, czy to dużo, jest liczba tych, których nam brakuje. Będziemy jako Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN dotąd szukać i podejmować starania, aż wszystkich możliwych uda się zidentyfikować, aż wyczerpiemy wszystkie możliwości. Dzisiaj twierdzimy, że jest jeszcze wiele możliwości nie wszystko zostało zrobione. Będziemy szli nieprzerwanie. Chcemy rodzinom oddać najbliższych.
Co by Ksiądz odpowiedział tym, którzy wątpią w sens identyfikacji ofiar z Łączki?
Mamy świadomość, że niektórzy mówią, że te duże nazwiska już były, a tych największych jak Ciepliński, Pilecki czy Fieldorf pewnie już nie będzie. Niekiedy bywa również tak, że gdy zapowiadamy uroczystość ogłoszenia nazwisk kolejnych zidentyfikowanych słyszymy pytania, czy są „duże” nazwiska. Odsyłam wtedy do zdjęcia sprzed dwóch lat pana Mariana Pysia, który po prawie 70 latach otrzymuje w Pałacu Prezydenckim notę identyfikacyjną z informacją, że odnaleziono jego brata – kpr. Józefa Pysia. Prawie 70 lat czekał na spotkanie. Zauważmy. To było 70 uroczystości Wszystkich Świętych, gdzie rodzina nie miała gdzie postawić znicza i zmówić modlitwy. 70 wieczerzy wigilijnych i poranków wielkanocnych, kiedy nie było brata w domu. To było prawie 25 tysięcy dni bez wieści. On, otrzymując notę identyfikacyjną i portret brata, na oczach całej Polski całuje ten portret. To jest spotkanie braci. Dla nas to moment najświętszy. Cel naszej pracy. Powtórzę, że jeśli dziś ktoś mówi, że pamięć o Żołnierzach Wyklętych i poszukiwania ich szczątków to dziś marginalne zjawisko to odsyłam go do tego zdjęcia i mówię, że zwróciliśmy panu Marianowi jego brata, połączyliśmy ich. To najwięcej, co możemy zrobić. Czynić zadośćuczynienie.