Treści tzw. edukacji zdrowotnej są szkodliwe i nie powinny być obecne w szkołach, nawet na nieobowiązkowych lekcjach. Protesty przeciwko deprawacji w systemie edukacyjnym odbyły się już w 16 miastach. Jednak władza cały czas lawiruje: niby nie chce przed wyborami wojny z Kościołem i konserwatystami, ale ją kontynuuje.
Niedzielna demonstracja we Wrocławiu zgromadziła 2 tys. osób. Była to szesnasta manifestacja przeciw pomysłom minister edukacji Barbary Nowackiej. Wcześniej rodzice i nauczyciele wyszli na ulice Warszawy (to było największe wystąpienie, zgromadziło ok. 15 tys. osób), Poznania, Augustowa, Białej Podlaskiej, Kędzierzyna-Koźla, Rzeszowa, Nowego Sącza, Rabki-Zdroju, Nowego Targu, Gdańska, Szczecina, Krakowa, Radomia, Bydgoszczy i Olsztyna.
Miesiące walki
Podczas konferencji prasowej przed siedzibą MEN w Warszawie Agnieszka Pawlik-Regulska ze stowarzyszenia Nauczyciele dla Wolności wyliczyła całą serię działań podjętych w sprawie tzw. edukacji zdrowotnej i innych złych zmian w edukacji. W sierpniu do resortu trafiła petycja podpisana przez 100 organizacji przeciwko wprowadzaniu do szkół tzw. edukacji zdrowotnej, likwidacji wychowania do życia w rodzinie i z żądaniem poszanowania praw rodziców. W listopadzie Koalicja na rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły wysłała do MEN ponad 100-stronicową analizę podstawy programowej nowego przedmiotu, krytyczną wobec jego założeń.
Do ministerstwa wysłano też 250 tys. głosów sprzeciwu wobec tzw. edukacji zdrowotnej.
Krytyczne zdanie miały też niektóre resorty (w ramach konsultacji międzyresortowych) i samorządy, w tym sejmik Podkarpacia.
1 grudnia odbyła się pierwsza manifestacja.
O zdrowiu bez lekarza
W naszym portalu nieraz poruszaliśmy kwestię zagrożeń zawartych w podstawie programowej tzw. edukacji zdrowotnej. Dokument jest napisany dość ostrożnie, zresztą podstawa programowa z zasady jest dość ogólna i nie przedstawia treści podręczników i poszczególnych lekcji, ale problemy i tak widać. Uznanie masturbacji za normę, brak związku między seksem a miłością – zamiast niej lansowane jest pojęcie świadomej zgody, którym można uzasadnić zdradę małżeńską, kazirodztwo czy prostytucję; do tego pokazanie rodziny jako czegoś opresywnego, pomijanie zagrożeń zdrowotnych związanych z rozwiązłym trybem życia (choroby weneryczne to temat nadprogramowy)… Myląca jest zresztą nawet nazwa przedmiotu. Jak zauważyła Agnieszka Pawlik-Regulska, w zespole przygotowującym podstawę programową lekcji mających rzekomo dotyczyć zdrowia nie znalazł się nikt z Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego. Na czele stanął za to seksuolog niebędący lekarzem, w dodatku współpracujący z instytutem zajmującym się kompletnie nienaukowym dorobkiem Alfreda Kinseya.
Dr Hanna Dobrowolska podczas warszawskiej konferencji stwierdziła, że takie zajęcia nie powinny w ogóle mieć miejsca w szkole, nawet jeśli będą nieobowiązkowe. Trudno się z tym nie zgodzić. To, że nie poślę na takie lekcje córki – to jedno. Drugie – czy córka będzie bezpieczna, jeśli paru kolegów z jej klasy będzie się uczyć, że w zasadzie wszystko wolno, byle użyć zabezpieczenia.
Ważny maj
Skala protestów niewątpliwie zrobiła wrażenie na decydentach z MEN, ale nie tak silne, by porzucili plany wprowadzenia „edukacji zdrowotnej” do szkół. Na razie nowy przedmiot ma być nieobowiązkowy, co nie tylko nie rozwiązuje problemu, ale też łatwo może się zmienić – skoro „edukacja” już będzie w programie lekcji, wystarczy jeden podpis. W dodatku pomimo przecieków w rodzaju „Donald się wściekł i rozważa dymisję Nowackiej”, minister pozostaje na stanowisku (nie straciła go zresztą nawet po „przejęzyczeniu” o „polskich nazistach”). Rząd niby nie chce przed wyborami prezydenckimi wojny z Kościołem i konserwatystami, z drugiej – kontynuuje ją. Na to, co będzie dalej ogromny wpływ będzie miał wynik majowego głosowania. Albo w systemie pozostanie jakiś bezpiecznik, albo nie.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu. Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, możesz to zrobić tutaj.