„Dzisiaj Polska jest naprawdę ambasadorem Ukrainy. Gdyby nie postawa Polski, to Ukraina dzisiaj byłaby w dużo gorszym położeniu na arenie europejskiej i światowej” – uważa biskup pomocniczy archidiecezji lwowskiej Edward Kawa. Główny koordynator działań humanitarnych Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie zwraca uwagę, że aktualnie sytuacja jest bardzo niestabilna.
Marcin Przeciszewski, Krzysztof Tomasik (KAI): Mija prawie dziesięć miesięcy wojny Rosji z Ukrainą. Jak dajecie sobie radę?
Bp Edward Kawa: Na początku wojny pomagaliśmy tysiącom uciekinierów na granicy ukraińsko-polskiej i od tego zaczęła się nasza posługa, która teraz obejmuje wiele sfer. Z jednej strony jest to pomoc uchodźcom przybywającym do Lwowa i na zachodnią Ukrainę z terenów objętych wojną, a z drugiej niemal codzienna wysyłka tirów z pomocą humanitarną na Wschód, tam, gdzie jest ona najbardziej potrzebna. We Lwowie przeładowujemy do naszych tirów towary przywożone głównie z Polski, ale także innych krajów, a następnie ekspediujemy je dalej, do najbardziej potrzebujących, dotkniętych skutkami katastrofy humanitarnej.
W naszych ośrodkach we Lwowie i innych miejscach archidiecezji mieszkają uchodźcy, głównie matki z dziećmi i trzeba im zapewnić godne warunki bytowe. Nadal wielu uciekinierów przybywa ze wschodu i trzeba im pomóc. Lokujemy ich u sióstr niepokalanek w Jazłowcu, w seminarium w Brzuchowicach, na Bukowinie w Sadogórze na dużej plebanii. W Jaremczach użyczyliśmy uchodźcom duży dom wypoczynkowy. A we Lwowie znajdują oni schronienie przy sanktuarium św. Jana Pawła II oraz w nowym klasztorze sióstr benedyktynek. Są to duże ośrodki, zdolne przyjąć po kilkaset osób.
KAI: Ilu uchodźców macie teraz?
- Aktualnie opiekujemy się ok. tysiącem uchodźców. Ale był taki moment, że było ich ok. 4,5 tysiąca. Jeśli byłaby konieczność przyjęcia nowej fali uchodźców, to mamy miejsca, aby ich przyjąć. Ze względu na zimę i brak prądu w wielu rejonach na Wschodzie, jest duże prawdopodobieństwo przybycia tu kolejnej fali uchodźców. Nie zapominajmy, że w miastach gdzie nie ma prądu, nie działa też ogrzewanie, bo z kotłowni trzeba je przepompowywać. A nadchodzą mrozy.
KAI: Skąd pochodzą głównie ci ludzie?
- Głównie są to ludzie z Charkowa i okolicznych wyzwolonych terenów, którzy teoretycznie mogą już wrócić na swoje rodzinne ziemie, ale nie mają do czego, ponieważ ich domy są zniszczone lub uszkodzone na tyle, że nie nadają się do zamieszkania. Ponadto nie ma tam żadnej komunikacji. Podobnie wiele osób pochodzi z Chersonia i Mikołajowa oraz okolic, z terenów wyzwolonych albo jeszcze okupowanych.
KAI: Jak wyglądały początki waszej pracy, zaraz po wybuchu wojny?
- Od momentu wybuchu wojny z pracownikami Caritas Spes Ukraina woziliśmy żywność na granicę, która kupowaliśmy w hurtowniach i rozdawaliśmy ludziom czekającym wiele godzin albo kilka dni w kolejce do przejścia granicznego. Było ciężko. Ludzie koczowali na zimnie w szczerym polu. Proszę sobie wyobrazić, że kolejka kobiet z dziećmi ciągnęła się od przejścia granicznego do Sadowej Wiszni, czyli ok. 20 km, i cały czas się zwiększała. Ponadto ludzie dojeżdżali nad granicę pociągami i autobusami. W wioskach na granicy w Szegini ludzi było tak dużo, że utrudniali ruch samochodów. Ludzie czekali na przejściach granicznych po kilka dób pod gołym niebem, wychłodzeni i głodni.
Po kilku dniach zabrakło żywności w sklepach na Ukrainie. Wtedy Caritas Archidiecezji Przemyskiej zaczął dostarczać żywność i inne podstawowe środki do strefy granicznej. Ze swej strony przeładowywaliśmy dostarczone nam rzeczy do samochodów i jechaliśmy do wszystkich stojących w kolejkach. Zaraz też we Lwowie utworzyliśmy komitet antykryzysowy. Na samym dworcu kolejowym we Lwowie codziennie przewijały się dziesiątki tysięcy ludzi, których przede wszystkim trzeba było nakarmić.
KAI: Tak było na granicy, ale zaczęliście pomagać ludziom na terenach ogarniętych wojennymi działaniami.
- Od razu wiedzieliśmy, że sami sobie nie poradzimy. Zaczęły przychodzić pierwsze transporty żywności z Polski. Pomocy potrzebował Kijów i inne regiony ogarnięte walkami. Pracowaliśmy na okrągło przez całą dobę: księża, duchowieństwo zakonne, wolontariusze, Rycerze Kolumba i wiele innych organizacji. Przez pierwsze tygodnie wojny była to wielka improwizacja. Raz, wracając busem, zostałem zatrzymany o pierwszej w nocy przez policjantów, którzy zapytali mnie czemu nie przestrzegam godziny policyjnej. Poświecili latarkami na załadunek samochodu, w którym była żywność. Byłem w sutannie i na pytanie kim jestem, odpowiedziałem, że jestem biskupem. Wtedy zapytali, co w nocy biskup robi z tymi konserwami. Wszystko zakończyło się pomyślnie. W towarzystwie policjantów bezpiecznie dotarłem do kurii we Lwowie. Na koniec pouczyli mnie, że po godzinie policyjnej, aby się poruszać, obowiązują specjalne zezwolenia od wojskowej komendantury.
KAI: Ilu ludziom pomogliście od początku wojny i jak teraz wygląda wasza pomoc?
- Teraz jest tej pomocy o wiele mniej. Na początku liczba ludzi potrzebującej pomocy była olbrzymia, najwięcej od marca do maja. We wszystkich pomieszczeniach, które nadawały się na schronienie, byli ludzie ze wschodu Ukrainy. Wielu parafian podejmowało ludzi we własnych domach. Ciężko to dzisiaj obliczyć, ale było ich tysiące. Część z nich została na zachodzie kraju, ale dużo też wyjechało do Polski i dalej na Zachód.
KAI: Pomoc płynęła i płynie przede wszystkim z Polski, ale też i z innych krajów...
- Na początku wojny mieliśmy dwa ośrodki w Polsce, które zajmowały się pomocą dla naszej archidiecezji. Jeden w Łańcucie przy Fundacji Semper Fidelis, drugi archidiecezja przemyska utworzyła w Leżajsku. Tam nasi wolontariusze zorganizowali bazę, do której spływały dary z całej Polski. Z tych dwóch miast woziliśmy wszystko do seminarium duchownego w Brzuchowicach. Na początku dysponowaliśmy pięcioma tirami, których właścicielem jest nasz parafianin z lwowskiej katedry. W pierwszym miesiącu jeździł na własny koszt. Potem zaczęliśmy mu płacić. Były kłopoty z paliwem, ale mimo tego zawsze utrzymywaliśmy ciągłość transportów. Czasami przyjeżdżało 15 tirów i stały w kolejce, ponieważ nie nadążaliśmy z wyładunkiem. Wiele przywiezionych rzeczy składowaliśmy pod gołym niebem.
A kiedy było za dużo rzeczy, których nie mogliśmy nigdzie pomieścić, to prosiłem Pana Boga o nowy magazyn. Chcieliśmy coś wynająć, ale wszędzie było bardzo drogo. Wtedy pojawił się Ryszard, właściciel firmy FAKRO w Nowym Sączu, który powiedział, że chciałby przekazać nam pięć tirów z żywnością. Po mojej uwadze, że nie mamy gdzie tego składować, powiedział, że oferuje nam także magazyny przy ul. Gródeckiej przy wjeździe do Lwowa i ma ludzi do obsługi oraz wózki widłowe do naszej dyspozycji. Od marca po dzień dzisiejszy korzystamy z tych magazynów i nic nie płacimy. Wszyscy pracownicy FAKRO są do naszej dyspozycji. Ponadto mamy jeszcze wypożyczonych 10 sześciotonowych ciężarówek. W seminarium w Brzuchowicach działają głównie Rycerze Kolumba, a Caritas naszej archidiecezji obsługuje magazyny FAKRO.
Podsumowując naszą pracę za 10 miesięcy, przyjęliśmy 827 tirów, które później pojechały na wschód Ukrainy. Część pomocy rozdawana jest we Lwowie, gdzie nadal mamy kilkuset uchodźców w naszych budynkach. Jednak większość rzeczy jest wysyłana na wschód kraju.
KAI: Problemem są na pewno koszty transportu…
- Problemem jest wysoki koszt paliwa. Kiedy wysłaliśmy tira do Zaporoża, dałem kierowcy gotówkę na opłacenie transportu. Gdy ciężarówka dojechała do siedziby bp. Jana Sobiły, koszt paliwa nagle wzrósł. Kierowca telefonicznie poinformował, że nie rozładuje transportu dopóki mu nie dopłacę za paliwo. Musiałem mu przelać pieniądze i dopiero wtedy pojechał na rozładunek. Aktualnie sytuacja jest bardzo niestabilna. Po obecnych atakach na infrastrukturę przesyłową mamy duże problemy z prądem elektrycznym. Co chwila jest wyłączany, w sumie dostępny jest zaledwie przez kilka, czasami kilkanaście godzin na dobę. Jest dopiero początek zimy i nie wiemy co będzie dalej. Wiele rzeczy się komplikuje, ale próbujemy temu zaradzić.
KAI: Z jakich rejonów Polski czy innych krajów przychodzi największa pomoc?
- Naszym największym dobrodziejem jest archidiecezja przemyska. Dużo pomocy otrzymaliśmy i otrzymujemy z archidiecezji lubelskiej, krakowskiej i gdańskiej. Celnicy mówią, że 80 proc. pomocy, oprócz pomocy rządowo-państwowej, pochodzi od wspólnot kościelnych i religijnych, najwięcej z Polski.
Dużo pomaga nam Chorwacja i Słowenia. Natomiast o wiele mniej środków pochodzi z Niemiec czy z Francji. Z Austrii otrzymaliśmy niedawno łóżka szpitalne, które trafiły do wojskowych szpitali. Teraz jest o tyle lepiej, że otrzymujemy to, co jest nam potrzebne. W najbliższy poniedziałek przyjadą np. trzy tiry z TV Perfetto i przywiozą generatory, piece-kozy, odzież termiczną i koce, co zostanie przekazane do Chersonia, Krzywego Rogu i Charkowa. Potrzebujemy także żywności i leków. Dzięki Caritas Diecezji Sandomierskiej, który opiekuje się tamtym regionem, wysyłamy pomoc do Zaporoża, aby wszyscy mieszkający na terenie diecezji mogli otrzymać pomoc. Najbardziej potrzebna jest żywność długoterminowa, taka jak konserwy, makarony, żywność w proszku itp., generalnie to, co jest łatwe i szybkie w przyrządzeniu, nie potrzebujące długiego gotowania.
KAI: Jak wygląda współpraca z innymi organizacjami?
- Koordynacja pomocy jest coraz lepsza. Dobrze współpracujemy Caritas Spes w Kijowie i Rycerzami Kolumba, którzy poprzez wspólnoty parafialne dużą pomoc przekazują na wschód. Ponadto oddział Stowarzyszenia Pomocy Kościołowi w Potrzebie (PKWP) z Poznania prosi o przekazanie pomocy dla prawosławnego domu samotnej matki w Wasylkowie. Pomagamy wszystkim, którzy tego potrzebują. Na przykład przedwczoraj wyjechały trzy sześciotonowe ciężarówki w stronę Chersonia. Nie wjadą do miasta, gdyż naraziłyby się na ostrzał. Transport rozładują w okolicznych wioskach. Osobiście jestem za tym, aby docierać do małych miejscowości, o których w mediach prawie się nie słyszy, choć są równie zniszczone jak duże miasta. Tam wieziemy głównie żywność. Co najważniejsze, nasze magazyny są albo gotowe do załadunku, albo już są puste. Jesteśmy po to, aby wszystko przekazywać dalej i jak najkrócej magazynować. Dobrze wygląda nasza współpraca z grekokatolicką Caritas Ukraina, która m.in. korzysta z naszych magazynów. Pomagamy wszystkim bez względu na wyznanie czy religijną przynależność.
KAI: Kiedy wojna się skończy? Jak Ksiądz Biskup widzi przyszłość Ukrainy?
- W rozmowach z ludźmi wyczuwa się ogromne napięcie. Żyjemy w niepewności. Każdy alarm to strach przed zniszczeniem domu albo infrastruktury miejskiej. Może zbraknąć elektryczności i tym samym ogrzewania i wody. Najgorzej mają rodziny z dziećmi mieszkające w blokach. Jeśli zostaną bez prądu i ciepła to będzie to duży problem w obliczu zimy. Na pewno dzisiaj najbardziej potrzebne jest nam zaufanie do Pana Boga. Łatwo jest ufać, kiedy jest w miarę spokojnie, ale gorzej, jeśli stoimy w obliczu śmierci i nie wiemy jakie są prognozy na przyszłość, na przykład czy nie dojdzie do inwazji ze strony Białorusi. Czas Adwentu uczy nas szczególnego zaufania Bogu w oczekiwaniu na przyjście Zbawiciela. Widzę, że coraz więcej ludzi, modląc się, żyje ufnością, że Pan Bóg będzie się o nas troszczył w trudnych chwilach.
KAI: Nie obawiacie się, że świat w końcu znuży się pomocą i zapomni o Ukrainie?
- Oczywiście niepokoi nas niekiedy, że zostaniemy sami z wojną. Na pewno oprócz Polski, ponieważ Polska jest na pewno naszym najbliższym przyjacielem. W czasie wojny w pełni się to objawiło, w myśl przysłowia, że „prawdziwego przyjaciele poznajemy w biedzie”, które wybrzmiewa dziś w Ukrainie w szczególny sposób. Polska okazała wsparcie na bardzo wysokim poziomie, tak w kategoriach duchowych, jak i materialnych. Wszystkie polskie parafie nam pomagają, z Caritas Polska na czele. Nie zapomina o nas oczywiście cały świat demokratyczny.
Dzisiaj Polska jest naprawdę ambasadorem Ukrainy. Gdyby nie postawa Polski, to Ukraina dzisiaj byłaby w dużo gorszym położeniu na arenie europejskiej i światowej. Jednak cały czas się obawiam, że może dojść do jakichś zakulisowych układów, które doprowadzą do tego, że Ukraina pozostanie sama w wojnie z Rosją nie liczącą się z nikim, z ofiarami ludzkimi i totalnym zniszczeniem.
Ale we wszystkim ufamy Bogu, który kieruje światem. Poza tym nauczyłem się doceniać każdą chwilę życia. Kładąc się spać, dziękuję Bogu za cały, może nie łatwy, ale przeżyty dzień. Rano dziękuje za przespaną noc, że nie było alarmów i wybuchów rakiet czy bomb. W czasie zagrożenia ludzie przychodzą do naszej kurii, gdzie w piwnicy jest schron. Przejmująco dramatycznym widokiem jest matka z małymi dziećmi w środku nocy uciekająca przed zagrożeniem. Do nas przychodzą głównie ludzie z okolicznych domów. Schron jest ogrzewany, więc w miarę nadaje się do tymczasowego pobytu. Obok mamy budynek Caritasu, gdzie codziennie wydajemy obiady dla 60-80, a czasami ponad stu osób. Mamy też takie dni, kiedy uchodźcy przychodzą do nas, uprzednio rejestrując się na portalu Caritasu, i wtedy otrzymują paczki żywnościowe.
KAI: Czego aktualnie najbardziej potrzebujecie?
- Najbardziej potrzebujemy generatorów prądu. Dzięki wsparciu Watykanu, przede wszystkim jałmużnika papieskiego kard. Konrada Krajewskiego, zakupiliśmy dużą liczbę generatorów, którą jeszcze w czasie letnim przekazaliśmy na wschodnią Ukrainę. Część otrzymały nasze diecezjalne ośrodki i parafie, aby były to także miejsca do ogrzania się. Generatory kupujemy głównie w Polsce. Teraz jesteśmy na etapie pozyskiwania środków od papieskiego PKWP, aby zakupić w Niemczech 100 sztuk 3,5 kilowatowych generatorów. Kupujemy generatory o takiej mocy, gdyż generator o wyższych parametrach zużywa więcej paliwa, a co za tym, powiększają się koszty. Te o średniej mocy całkowicie wystarczą naszym potrzebom dostarczenia prądu budynkom. Przypomnijmy, że godzina pracy takiego generatora to koszt ok. 150 zł. Niestety zaczyna się problem z pozyskaniem paliwa. Podobnie jak w pierwszych tygodniach wojny nie było paliwa i musieliśmy je przywozić z Polski.
Rozmawiali: Marcin Przeciszewski i Krzysztof Tomasik.
Marcin Przeciszewski i Krzysztof Tomasik (KAI) / Lwów