Podsumowując cztery lata Joe Bidena w Białym Domu George Weigel pisze o „zerowym zrozumieniu katolickiej etyki” oraz o „frontalnym ataku na godność osoby ludzkiej i wolność religijną”. Trudno nie przyznać racji amerykańskiemu myślicielowi.
Swój felieton Weigel zaczyna od przypomnienia własnego tekstu sprzed czterech lat, w którym chwalił odwagę arcybiskupa José Gómeza z Los Angeles, ówczesnego przewodniczącego Konferencji Biskupów Katolickich Stanów Zjednoczonych (USCCB). W liście tym w dniu prezydenckiej inauguracji wyrażał on swoje zatroskanie deklarowanym poparciem Bidena dla aborcji. Były tam m.in. słowa: Amerykanie „nie mogą ignorować faktu, że wskaźniki aborcji są wyższe wśród biednych i mniejszości, a procedura ta jest regularnie stosowana w celu wyeliminowania dzieci, które urodziłyby się niepełnosprawne”.
Niestety wówczas Watykan, a także kilku progresywnych amerykańskich biskupów usiłowało opóźnić publikację tego listu. Po czterech latach widać jasno, kto miał rację. Weigel pisze:
Prezydent Biden, który groził, że „wepchnie paciorki różańca” do gardła każdemu, kto zasugeruje, że jego partia jest partią sekularyzmu, przez następne cztery lata kierował najbardziej wściekle pro-aborcyjną administracją w historii Ameryki (...) To dopingowanie aborcjonistów przybrało wiele form i zostało groteskowo podsumowane przez przyznanie przez Bidena Prezydenckiego Medalu Wolności, najwyższego cywilnego odznaczenia w Ameryce, Cecile Richards, wieloletniej szefowej Planned Parenthood.
Kwestia aborcji to jednak nie wszystko. Równie groźne było stałe promowanie ideologii gender:
Podczas administracji Bidena ideologia gender - frontalny atak na biblijną ideę osoby ludzkiej i zagrożenie dla wolności religijnej - została osadzona w praktycznie wszystkich agencjach federalnych. Nie było więc zaskoczeniem, że administracja promowała „Miesiąc Dumy” i agendę LGBTQ +, nawet gdy stało się jasne, że „tranzycja” nie poprawiała zdrowia psychicznego, a interwencje chirurgiczne i blokery dojrzewania u młodzieży z dysforią płciową zasługiwały na potępienie jako znęcanie się nad dziećmi.
Mało tego. Przekazanie pałeczki w wyścigu do Białego Domu Kamali Harris oznaczało zgodę na jeszcze silniejszą promocję już nie tylko „niekatolickiego”, ale jednoznacznie antykatolickiego programu.
Weigel pisze więc, że chciałby współczuć byłemu prezydentowi, ale byłby to syzyfowy wysiłek.
Ci, którzy obserwują Bidena od dziesięcioleci, od dawna wiedzą, że jest niezbyt bystrym połączeniem geniuszu, ambicji i goryczy, z chwiejnym życiorysem i zerowym zrozumieniem etyki katolickiej w odniesieniu do kwestii życiowych. To, że arogancka wiara we własną niezbędność doprowadziła go do narażenia kraju na ryzyko poprzez zaprzeczanie faktu własnej niezdolności [do sprawowania urzędu], sprawia, że jeszcze trudniej jest okazywać mu współczucie.
Nawet jednak, jeśli przyjąć, że Joe Biden jest tylko starym człowiekiem, który nie za bardzo ogarnia to, co dzieje się dookoła i łatwo ulega wpływom, dlaczego w tej sytuacji nie reagowali amerykańscy pasterze Kościoła?
Czy podjęli oni jakąkolwiek próbę odwołania się do jego pobożności, aby doprowadzić go do uznania błędu jego moralnych osądów dotyczących polityki publicznej lub pomóc mu uporać się z jego osobistą sytuacją? Jeśli nie, to dlaczego?
Znikając z widoku publicznego, Joe Biden uderza mnie jako dziwna hybryda przedsoborowego, etniczno-plemiennego katolicyzmu w stylu powieści „Ostatnie hurra” i posoborowego katolickiego progresywizmu. Był przypadkowym prezydentem, nominowanym, ponieważ jego partia zakneblowała się na myśl o (...) Bernie Sandersie, jako kandydacie na prezydenta.
Hybryda etniczno-plemiennego katolicyzmu oraz katolickiego progresywizmu? To nie brzmi dobrze. Ale trudno nie przyznać racji Weiglowi, że deklaratywny katolicyzm byłego amerykańskiego prezydenta nie miał wiele wspólnego z autentycznym katolicyzmem.
Źródło: The Catholic Difference, www.georgeweigel.com