Ben Hur

Porywająca akcja, pełna scen lirycznych i dramatycznych, stanowi zaledwie jeden z wielu elementów składających się na bogactwo i piękno tego arcydzieła

Ben Hur

Lewis Wallace

Ben Hur


Tłumacz: Andrzej Appel
ISBN: 978-83-7502-487-6
Format: 135 x 208 mm
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 680
Rodzaj okładki: miękka
Cena: 34.90


"Ben Hur" to obok "Quo vadis" i "Szaty" największa powieść religijna naszych czasów. Jej głównym bohaterem jest młody żydowski arystokrata, niesprawiedliwie skazany, wskutek igraszki losu i zdrady rzymskiego przyjaciela, na dożywotnie galery... Porywająca akcja, pełna scen lirycznych i dramatycznych, stanowi zaledwie jeden z wielu elementów składających się na bogactwo i piękno tego arcydzieła. Wątek miłosny przeplata się tu z politycznym, obrazom poetyckim towarzyszą mistrzowskie opisy realistyczne, humor współistnieje z patosem, żądza ziemskiej potęgi walczy o pierwszeństwo z prawdami ewangelicznymi. Zdumiewa więc fakt, że "Ben Hur" jest powieścią w Polsce właściwie nieznaną. Dotychczasowe przekłady, bardzo stare i, mimo licznych prób ich uwspółcześnienia, językowo mało czytelne, są jedynie mniej lub bardziej udanymi adaptacjami oryginalnego tekstu, w dużym stopniu go zubożającymi. Teraz, dzięki nowemu tłumaczeniu obejmującemu wszystkie rozdziały i księgi, legendy egipskie i wiersze, polscy czytelnicy będą mogli po raz pierwszy poznać arcydzieło Wallace'a w pełnym kształcie.

Fragment książki:

I
PRZEZ PUSTYNIĘ

DŻEBEL ZUBLEH TO ŁAŃCUCH górski długości co najmniej pięćdziesięciu mil, tak wąski, że na mapie wygląda jak pełznąca z południa na północ gąsienica. Kiedy patrzy się ze szczytu tych czerwono-białych skał w stronę wschodzącego słońca, jak okiem sięgnąć nie widać nic prócz Pustyni Arabskiej, która od niepamiętnych czasów jest ulubionym placem zabaw wschodnich wiatrów, tak znienawidzonych przez hodowców winorośli z Jerycha. Podnóże gór tonie w piaskach przywianych znad Eufratu, które tu już pozostają, gdyż Zubleh stanowi zaporę chroniącą położone na zachodzie pastwiska Moabu i Ammonu. W przeciwnym razie ziemie te stałyby się częścią bezkresnej pustyni. Rozpościerający się w dole obszar poprzecinany jest uedami, wyschniętymi łożyskami rzecznymi, które krzyżują się z rzymskim gościńcem, a raczej tym, co z niego pozostało – ledwie widoczna ścieżka, uczęszczana obecnie tylko przez syryjskich pielgrzymów, wędrujących do Mekki. Suche przez większość roku uedy ożywają w porze deszczowej, gdy rozszalałe strumienie pędzą nimi do Jordanu lub dalej jeszcze – do Morza Martwego. Dnem jednego z nich, a mówiąc ściślej tego, który biegnie na północny wschód, potem zaś przechodzi w koryto rzeki Jabbok, zdążał ku piaskowej równinie podróżny. Sądząc z wyglądu, miał około czterdziestu pięciu lat. Przyprószona siwizna bujna broda opadała mu na piersi. Twarz barwy palonego ziarna kawy przesłaniała w znacznej mierze czerwona chusta, zwana kofiją. Od czasu do czasu wznosił swoje duże, ciemne oczy ku niebu. Miał na sobie luźne szaty, powszechnie noszone na Wschodzie, i jechał pod niewielkim namiotem na grzbiecie białego, wysokiego wielbłąda. Człowiek Zachodu, choć raz ujrzawszy objuczonego przed wyruszeniem na pustynię wielbłąda, nigdy już nie zapomni wrażenia, jakie zrobił na nim ten widok. Jak morze jest łaskawe dla statku, tak pustynia dla tego garbatego stworzenia. Przyobleka je w swoje tajemnice. Wielbłąd, który teraz wyłonił się z uedu, pod każdym względem zasługiwał na miano wyjątkowego. Jego kolor i wzrost, masywny korpus, długa, szczupła szyja o łabędzim kształcie, szeroki łeb zwężający się z przodu w niewielki pysk, który mogłaby objąć damska bransoleta, spokojny chód – wszystko to wskazywało na syryjską krew, pochodzącą z czasów Cyrusa, absolutnie bezcenna. Część uzdy pokrywająca czoło zwierzęcia udekorowana była szkarłatnymi frędzlami, a szyję zdobiły mosiężne łańcuszki, z których każdy zakończony był srebrnym dzwonkiem. Umieszczona na grzbiecie wielbłąda konstrukcja składała się z dwóch drewnianych budek długości czterech stóp, zawieszonych po obu stronach i umocowanych za pomocą licznych pasów i rzemieni. Wnętrze wysłane było delikatnymi tkaninami, co umożliwiało podróżowanie w pozycji siedzącej lub półleżącej. Całość osłaniał baldachim z zielonego płótna. W ten sposób pomysłowi synowie krainy Kusz ułatwiali sobie wędrówki przez nękane słońcem pustkowie. Nastał ranek. Wkrótce podróżny przekroczył granicę El Belka, krainy starożytnych Ammonitów. W gęstej mgle majaczyło przed nim słońce i rozciągała się pustynia, lecz nie ta, która jest królestwem ruchomych piasków i która była dalej, ale obszar, gdzie stopniowo zanika roślinność, a teren usiany jest głazami granitu oraz szarymi i brunatnymi kamieniami i gdzieniegdzie tylko urozmaicony usychającymi krzewami akacji i kępkami trawy. Dęby i jeżyny zostały z tyłu, jak gdyby przestraszyły się pozbawionego wody bezmiaru. Tutaj też skończyła się ścieżka. Wielbłąd przyspieszył kroku. Z łbem zwróconym w stronę horyzontu pędził przed siebie, wciągając w szerokie nozdrza wielkimi haustami wiatr. Lektyka kołysała się, wznosząc i opadając, niby łódka na falach. Pod kopytami szeleściły czasem zeschłe liście. Tu i ówdzie słodka woń przypominająca zapach piołunu unosiła się w powietrzu. Skowronki, drozdy i jaskółki zrywały się do lotu; białe przepiórki, gwiżdżąc, uciekały z drogi. Rzadziej podbiegał lis albo hiena, by z bezpiecznej odległości przyjrzeć się intruzom. Na prawo widniały szczyty Zublehu. Spoczywająca na nich perlista zasłona zmieniła się po chwili w niezrównaną smugę purpury. Ponad najwyższymi wierzchołkami szybował sęp, zataczając coraz szersze kręgi. Jednakże człowiek ukryty pod zielonym baldachimem nie widział tych czarownych obrazów, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać – był skupiony i rozmarzony. Przez dwie godziny zwierzę dzielnie utrzymywało tempo, kierując się na wschód. Biegnąc z pełną prędkością, przedstawiciel rasy syryjskiej potrafi wyprzedzić zwykłe wiatry. Na skutek tak szybkiej jazdy krajobraz niebawem uległ zmianie. Dżebel ciągnął się teraz wzdłuż zachodniego horyzontu jak bladoniebieska wstęga. Gdzieniegdzie ukazały się gliniane pagórki. Bazaltowe głazy, przyczółki broniące góry przed atakami równiny, uniosły swe korony. Poza tym wszędzie był piasek – to gładki jak ubita plaża, to spiętrzony na podobieństwo morskich fal. Zaraz też zmieniły się warunki atmosferyczne. Słońce, nasyciwszy się do woli poranną mgłą i rosa, wspięło się wysoko, ogrzewając lekki wiatr, który co chwila składał pocałunek na ustach wędrowca. Pod wpływem wszechobecnych promieni słonecznych piaskowa równina i niebo zlały się w jedną świetlistą całość.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama