Fragmenty powieści o wojnie domowej w Hiszpanii w realiach Katalonii
Nuria Amat KRAINA DUSZY |
|
To ja pierwsza cię zobaczyłam, powiedziała Nena. Najlepiej zająć się świeżymi wspomnieniami. Nie sięgać pamięcią dalej w przeszłość, tam, skąd rzeczy biorą swój początek, gdzie czarno trzepoczą białe plamy czasu. Wspominać, ale zbytnio się nie oddalając.
Dni moich braci były policzone, powiedziała Nena. Najpierw zamknęli ich w więzieniu w Barcelonie. Później zostali przewiezieni do obozu w León, najcięższego i najzimniejszego obozu czasu wojny. Wydano już rozkaz, żeby ich rozstrzelać, kiedy w ostatniej chwili udało im się uciec sprzed plutonu egzekucyjnego.
Chociaż może jednak wtedy poumierali, a z wojny wrócili inni, nowi bracia. Zapomnienie było jak czarna fotografia, jak przypadkowo prześwietlona klisza. Zapewne ożenek dał im nową pamięć.
Albowiem tego roku wszyscy czterej bracia Rocamorowie pożenili się, jeden po drugim. Marzenia w końcu zawsze się spełniają. Dla tych, którzy otarli się o śmierć, małżeństwo stanowiło swego rodzaju ostatnią deskę ratunku, schronienie dla okaleczonych uczuć. Kraj w żałobie również był prawdziwym uczuciem.
Wojna zmienia nas wszystkich, powiedziała Nena. Ja jestem najmłodsza i dlatego pozostałam najbliżej śmierci. Musiałam odnaleźć życie w czarnej, wołającej o ratunek plamie. Ale to już minęło.
Wstała i poszła do swojego pokoju. Zaraz wracam, powiedziała.
Baltus pochodził z La Navy. Od urodzenia mieszkał w Nava de Mura, dwa kroki od Almadory, ale wtedy on i Nena jeszcze się nie znali. Znały się ich rodziny. Ze słyszenia. Nazwiska opowiadały o cieniach konkretnych osób. Cała moja rodzina jest z La Navy, mówi Baltus. To coś oznaczało. Nena wolała być niczym. Rodzić się każdego dnia, gdy umiera motyl.
Baltus lubił chodzić na spacer w stronę Almadory. To jak wybrać się za miasto, wcale go nie opuszczając. Chodził tak szybkim krokiem, że zdawało się jej, iż oto jakiś spacerowicz wędruje bez butów. Od czasu do czasu spacerowicz zatrzymywał się na chwilę, żeby na coś popatrzeć lub upewnić się, czy któreś z drzew to czereśnia czy śliwa. Zrywał ukradkiem jakąś roślinę. Tak sobie myślała. Liczyła, ile kroków dzieli go od Almadory. Na wiosnę tarasy w ogrodach aż kipiały od kwiatów. Przejeżdżał tramwaj. Czasem nikt nie szedł ulicą. Cisza Almadory była jeszcze bardziej tajemnicza niż niewidzialne buty spacerowicza. Z willi Rocamorów można było wyczuć jego kroki. Już idzie, mówiła Nena.
Pomiędzy wielkimi ogrodami rozciągającymi się wzdłuż drogi do Almadory leżały olbrzymie połacie pustych pól. Była tam farma z krowami pełniącymi straż przy bramie i żoną mleczarza sprzedającą mleko w blaszanych bańkach. W La Navie niewiele się dzieje. Dlatego ktoś żądny przygód, ktoś, kto chce powędrować w siną dal i poznać świat, postanawia przemaszerować z książką pod pachą tysiąc dwieście kroków w stronę Almadory. A potem już tylko czeka. Może kiedy będę wracał ze spaceru, ta wyśniona dziewczyna znów wyjrzy zza kamiennego ogrodzenia, pomyślał Baltus. I to oczekiwanie stawało się wielkim wydarzeniem. Cisza jego miłości była wielkim wynalazkiem Baltusa. Jakiś samochód jechał w stronę kamiennego krzyża stojącego na pętli tramwajowej. Latarnie przy alei nie chciały się zapalić. Było jeszcze zbyt wcześnie, żeby pokazał się latarnik drepczący zygzakiem, od jednego chodnika do drugiego i z powrotem, ze swoją płonącą tyczką.
Dziewczyna wychylająca się przez ogrodzenie z szarego, chropowatego kamienia już chwilę temu odkryła obecność spacerowicza. Ze swojego wysokiego punktu obserwacyjnego liczyła jego kroki. Przy każdym kroku kradła mu myśl. Już się zbliża, powiedziała. Spacerowicz niesie książkę pod pachą. Drugą rękę ma schowaną w kieszeni marynarki, jakby ukrywał tam jakiś zły nawyk albo inny sekret.
Mówi się, że wojny usypiają w ludziach duszę. Dusza spacerowicza przysypiała. Miał zranioną pamięć. On mi się podoba, pomyślała Nena.
Podczas gdy tak patrząc z góry, pilnowała spacerowicza, krok po kroku odkrywała tajniki miłości. Najlepsze w miłości jest to, że uczy, jak być samotnym. Z tym miłosnym bólem przeszywającym ciało dom wydawał się jej jeszcze smutniejszy, a marzenia przyziemne i próżne. Ojciec Neny mówił do wewnątrz, jakby łykał motyle. Przy kolacji siadał sztywno przed talerzem gotowanych warzyw i z namaszczeniem przeżuwał każdy kęs. Kiedy kończył, jeszcze zanim wstał od stołu, otwierał usta i jakby odmawiając jakąś modlitwę, mówił: Dobranoc, córko. Śpij dobrze. Kamienne ogrodzenie ogrodu Almadory nie miało końca. Spacerowiczowi zostało jeszcze dwieście pięćdziesiąt kroków drogi pod bacznym spojrzeniem wyśnionej dziewczyny. Nena miała te kroki wyliczone od początku do końca. Teraz śpiewała w myślach: Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery.
Kto idzie w kierunku Almadory, na koniec zawsze dochodzi do klasztoru. Klasztor w Almadorze to dzieło architektury szeroko opisywane w książkach o sztuce. Cuda Almadory mieszkały zamknięte w samotnych i ciemnych bibliotecznych salach. Żyły w książkach, gdyż nie było im dane wniknąć w pamięć ludzi. Sam klasztor był najbardziej podziwianym cudem. Na wyraźne polecenie Rządu oraz Władz Kościelnych zakonnice klauzurowe trzymały pod kluczem gotyckie krużganki. A nie ma na świecie gotyckich krużganków większych i piękniejszych niż te w almadorskim klasztorze, mówiły książki. Ale nikt krużganków nie oglądał. Tylko w jedną niedzielę w miesiącu przeorysza otwierała podwoje kościoła, żeby rodziny z Almadory mogły zadośćuczynić przykazaniu uczestniczenia w Eucharystii.
Kobiety z La Navy miały pewne opory wobec samotnych wędrówek do Almadory. Bały się pustych pól. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie najeść się strachu. Kobiety opowiadały dzieciom, że po polach chowają się różni niebezpieczni ludzie. No ale klasztor to co innego. Na ścianach krużganków widniały słynne malowidła, których nikt nie oglądał. Baltus znał je na pamięć. Był znawcą tajemnego życia, które toczy się na stronach książek.
Baltus wie wszystko. Wiedział, że dziewczyna z domu tonącego w różach jest najmłodszą córką Rocamorów. Wiedział, że mieszka sama z ojcem, i wiedział też, że w tej właśnie chwili odmierza z góry każdy jego krok. Sześćdziesiąt trzy, sześćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt pięć.
W owo popołudnie Nena pomyślała sobie, że tajemniczą książką, którą mężczyzna niesie pod pachą, jest tomik poezji i że spacerowicz ma chód pisarza. Choć nie znała przecież osobiście żadnego poety. Zaraz potem okręciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę domu. Zaczęła oddalać się od ogrodzenia, podążając w górę. Tak, żeby spacerowicz zauważył ją, ale żeby nie mógł jej dokładnie zobaczyć. Wszystko co ciekawe, powinno się wydawać trudne. Nieuchwytne. W murze otaczającym klasztor w Almadorze, u szczytu szerokich kamiennych schodów, tkwi kawałek białej skały. Legenda głosi, że kiedy przyłoży się ucho do białego kamienia, można usłyszeć krzyk aniołów.
Baltus przysiadł obok białej skały i otworzył książkę. Nie ma wcale zamiaru zostać tu na dłużej. Widmo sąsiedniego ogrodu wykrada mu czas przeznaczony na lekturę. Miłość czeka na niego jak dopalający się płomień.
W międzyczasie Nena zaczęła się rozpytywać po sąsiednich domach, porozrzucanych wśród pustych pól. A propos tego spacerowicza, mówiła, może wiesz, kto to jest. Co mówisz, że jak się nazywa.
Niektóre nazwiska były jak wędrowne dusze. Odchodziły i nigdy już nie wracały.
To Baltasar Arnau, szeptały głosy zza drzwi. Ale w La Navie nazwisko nigdy nie pojawia się samotnie. Trzeba do niego koniecznie dodać pochodzenie i rodzinne powiązania.
Jego ojciec był burmistrzem La Navy, mówiły kryjące się za drzwiami głosy.
I nie zabili go podczas wojny, dopytywały się jedne drugich.
Myśleliśmy, że tak.
Pan Arnau zniknął. Ukrywał się. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje.
Podczas wojny w domach w La Navie zostały same kobiety, blade i wyczekujące, niczym zgasłe świece.
Szczęściarz z niego.
Miał więcej szczęścia niż inni.
Głosy się powtarzały. Miały echo, jak ptasie trele oraz polegli podczas wojny mieszkańcy Almadory.
Jak to na wojnie. W sąsiedztwie wszyscy starają się wszystkiego dowiedzieć. A jest to okolica niewidzialnych głosów, bo przecież w Almadorze mało kto mieszka. Tylko ptaki mnożą się bez opamiętania. I róże.
Nena usiadła na parapecie w oknie salonu, które o tej porze otwierano zwykle na oścież. Było popołudnie. Dół jej zwiewnej sukienki opadał na mur niczym biała flaga. Słońce parzy mi twarz, jak śnieg, powiedziała. Kaprysy aparatu fotograficznego zagrażały chwilowej radości. Jednak byli szczęśliwi. Przynajmniej na to wyglądało. Życie polega na powolnym uczeniu się bycia zmęczonym. Jakby zmęczenie było pierwszym kontaktem ze śmiercią.
Kawa zaraz wystygnie, powiedziała.
Nalała Baltusowi do filiżanki trochę kawy.
Czuję się nieswojo, jakbym się urodziła w jakimś dziwnym miejscu i w nieodpowiedniej chwili, powiedziała. Ale dzisiaj to zdjęcia były temu winne.
Baltus patrzył, jak mówi i porusza się po wielkim samotnym domu. Służące kryły się po zastawionych meblami kątach, za kotarami i pod ciężkimi dywanami. Ojciec Neny miewał humory. Z twoim ojcem chyba lepiej nie rozmawiać. Najlepiej po prostu milczeć, powiedział Baltus. Słuchać go i potakiwać. Na razie. A potem zobaczymy.
Tak, potwierdziła Nena.
Kiedy wybuchła wojna, zaczęły wyć syreny. Nena krzyknęła przestraszona i zaczęła nawoływać siostry.
Jak wojna, to wojna, musieli uciekać. Uciekać nie wiadomo gdzie. Wojny są jak przelewana miesięczna krew. Bezużyteczne. Wszystkie, bez wyjątku.
Uroda Neny to bariera dla słów, pomyślał Baltus. Miała długie kręcone włosy i nosiła je rozpuszczone. Była prawie blondynką. Kwiaty w jej włosach wyrażały jakieś wewnętrzne szaleństwo. To było lato.
Staraliśmy się wyglądać na szczęśliwych. Dziś był dobry dzień dla szczęścia.
Do kogo jest podobna.
Do nikogo, mówił Baltus. Nena jest jedyna w swoim rodzaju. Jakby istniała i nie istniała. W swoich własnych wyobrażeniach Baltus nazywał ją zjawą. Stąd brała się przemożna chęć fotografa do ciągłego uwieczniania jej na zdjęciach. Był złodziejem chwil. A one były takie piękne.
Nena cieszyła się swoim szczęściem, zaczęła śpiewać i paplać bez ładu i składu.
Kiedy puszczamy wolno myśli, słowa rwą się, aż w końcu milkniemy.
Kiedy mówimy, zaciemniamy prawdę. Trzeba mówić w nieprzewidziany sposób, jakby się pisało w powietrzu. Mówi się na serio tylko wtedy, gdy się pisze, dlatego słowa trzeba wyśpiewywać, kiedy odnajduje się je w zakamarkach wspomnień. Wtedy mówi się prawdę. To moja biała plama. Jako podróżniczka obeznana ze światem tajemnic, Nena wolała ignorować te wspomnienia, na które padał cień cudzego milczenia. Zapisywała swoje wspomnienia w czarnym zeszycie. Mówiła, że pisze, aby nadać słowom sens. W powietrzu wszystko na koniec gubi się i rozwiewa. Jej głos skakał niezdarnie, jakby się potykając. Jej zapiski były trudne do udowodnienia. Wolała ich nie pokazywać. Nikomu. Nawet ukochanemu. Były jej tajemnicą.
Oderwała się od kolumny i poszła usiąść na ławce w ogrodzie, tuż obok krzewów czerwonych róż. Oko fotografa podążało za dłonią Neny Rocamory, która spoczęła nieruchomo na fałdach białej sukni. Dłoń szukała owadów, które mogłyby z nią dzielić miłość i samotność.
Chcę ją objąć, pomyślał Baltus. I porzucił aparat fotograficzny na stopniu marmurowych schodów prowadzących do domu.
Zbliżył się do tarasu i skrzyżował ramiona na piersiach.
To już koniec, zapytała z góry Nena.
Miasto przesypiało długą sjestę. Słoneczny wrzątek ogłupiał pelargonie. Ptaki zamieszkujące w ogrodzie, wycieńczone porannym śpiewem, wydawały teraz z siebie urywane trele. Na samej górze marmurowych schodów prowadzących do głównych drzwi wejściowych wielkiego domu w Alamadorze stały wielkie donice z hortensjami. Były rozstawione w równych odstępach i upstrzone mozaiką różnokolorowych płytek przedstawiających rozmaite rośliny i kwiaty. Nena lekko uśmiechnęła się do obiektywu. Jej głowa wystawała tylko trochę ponad gąszcz niebieskich hortensji. Śmiała się, prawie nie rozchylając ust. Jakby śmiech był ledwo zgasłym nieszczęściem. Patrzyła na aparat z góry. Odległa, ale równocześnie ciepła i serdeczna.
Ona nie wie. Jest jakby nieobecna. Wszyscy to mówią. To nie tajemnica. Nena jest bardzo szczególną osobą, mówią głosy w Almadorze. W tej okolicy nie ma oczu wypatrujących z okien czy dzwonków przy drzwiach, które mogłyby coś wyszeptać do ucha szpiegującemu spacerowiczowi. Nena wyciąga swoje puste dłonie do słońca. Tu jestem, mówią jej dłonie. Jednak słońce w porze sjesty rzuca światło o zbyt żółtym odcieniu, mówi fotograf.
Wcale nie, powiedziała ona.
Również fotografowi trudno było uwierzyć, że ta miłość należy już do niego i że dzisiaj ma ją tu, w zasięgu ręki. Dlatego chodzi za nią krok w krok z tym swoim aparatem. Fotografuje miłość. Zdjęcia nie kłamią. Są skrawkami życia przeniesionymi w inne miejsce.
opr. ab/ab