Fragmenty książki "Złote oczy. Urodzony aby żyć"
ISBN: 978-83-7505-144-5
wyd.: WAM 2008
Zanim rozpocznę...
Nawet nie wiem, od czego mam zacząć. Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdybym trzymała się starych, dobrych wskazówek mojego profesora filozofii i gdybym pozwoliła sobie na parę chwil ciszy, aby poukładać w głowie nieuporządkowane myśli po to, by je wypowiedzieć według określonego porządku i znakomicie po włosku. Ale ja zawsze nienawidziłam filozofii. I dlatego nie zacznę od początku, lecz od środka, od momentu, który wydawał mi się odległym początkiem do tego stopnia, że nigdy nie zaistniał.
Był lipcowy poniedziałek, bardzo słoneczny i upalny, całkiem normalny dzień. W tym dniu dowiedziałam się, że mój syn, Mikołaj, jest chory na białaczkę. Było to dokładnie 19 lipca.
Ponad trzy miesiące temu.
Kiedy mówimy o zimnym prysznicu albo o gromie z jasnego nieba, nie sądzę, żebyśmy dobrze rozumieli, dogłębnie, co naprawdę oznacza otrzymać porażającą wiadomość, której nie spodziewalibyśmy się nigdy usłyszeć. Tym bardziej, że dotyczy ona mnie, albo gorzej, zaledwie dwunastomiesięcznego dziecka, które znalazło się w centrum takiej wiadomości. W ciągu trzech godzin, jeszcze tego samego popołudnia, otrzymałam orzeczenie lekarskie w dwóch wersjach. Jedno gorsze od drugiego.
Wszystko zaczęło się od grypy. Mikołaj jest małym chłopczykiem. Małym i moim ukochanym. Kiedy się urodził, ważył prawie pięć kilogramów. Przez rok całe życie mojej rodziny kręciło się wokół Mikołaja. Także moja prawie trzyletnia córka, Maria Elena, całkiem się zmieniła, kiedy Mikołaj pojawił się w domu. Nie wiem dlaczego, ale ona go uwielbia, broni, nie szczędzi mu pieszczot i ciepłych słów. Prawie nie chce mi się wierzyć, kiedy o tym mówię, bo przecież dzieci są zazdrosne, zaborcze, niedobre i egocentryczne.
Może jesteśmy jakimś odosobnionym przypadkiem; prawie jak rodzina Adamsów ze wzgórz Berici. W niedzielę wieczorem miał już gorączkę. Nic nadzwyczajnego, banalna sprawa do tego stopnia, że zaniepokojona postanowiłam wezwać lekarza, aby się nie martwić o jego zdrowie, że to nic poważnego. Nie wiem, co się dzieje w takich chwilach w głowie matki. Nie wiem, czy są prawdziwe, czy też nie, wszystkie brednie na temat szczególnego przywiązania matki do swoich dzieci. Wiem tylko jedno, że w ten niedzielny wieczór poczułam w sobie lodowaty dreszcz, który sparaliżował mi kręgosłup. W trakcie tygodnia praktycznie codziennie kontaktowałam się z lekarzem Mikołaja. Za każdym razem wstydziłam się, kiedy podnosił słuchawkę i, poirytowany, odzywał się: „Halo?!”. Przekonałam w końcu lekarza, aby przepisał mu antybiotyk i skierowanie na badanie moczu. Czujesz, że jest problem, ale zawsze usiłujesz go zbagatelizować, minimalizować dopóty, dopóki jest to możliwe.
To „dopóki” nadeszło 19 lipca. Poszłam do szpitala, aby odebrać wyniki badań. Do szpitala udałam się razem z Mikołajem, który wciąż miał 38 stopni gorączki po ośmiu dniach zażywania antybiotyku, a także z moją mamą, moją wielką podporą. Weszłam na oddział pediatrii i poprosiłam o wizytę. Poprosiłam też o zrobienie dziecku badania krwi. Byłam bardzo stanowcza, gdyż lekarka, pełniąca w tym czasie dyżur uważała, że Mikołaj jest w tak dobrym stanie, iż nie potrzebuje żadnego badania: „Jeszcze jeden dzień weźmie antybiotyki — powiedziała — gorączka spadnie, niech pani będzie spokojna”. Ale ja nalegałam. Nalegała też moja babcia, Lelia, gdy trzymając za rękę Marię Elenę przed domem moich rodziców, bardzo prosiła mnie i moją mamę, aby w żadnym wypadku nie bagatelizować sprawy. Moja babcia Lelia bardzo się martwiła...
I tak czekałyśmy. „Jeśli macie dużo czasu... Potrwa to około dwóch godzin...”. Po trzech godzinach Mikołaj wrócił bez gorączki, ale nie tylko. Przede mną i przed moją mamą otworzyła się przepaść. „To, czego nie widać, i to, co jest najgorsze” — rozpoczęła pani doktor, nie patrząc nam w oczy. Od razu zrozumiałam. Powiedziała nam o anemii Michała, o bardzo niskim poziomie płytek krwi i o nienormalnym poziomie leukocytów. Chwilę później odważyłam się i zapytałam:
— To jest białaczka, prawda?
— Być może, proszę pani. Musimy jeszcze zrobić odpowiednie badania.
— Czy pani uważa, że to jest białaczka?
— Poprosiłam o przygotowanie ambulansu, który zawiezie was do Werony, gdzie się znajduje bardzo dobry ośrodek, zajmujący się leczeniem tego rodzaju schorzeń.
— Mówi pani, że trzeba zrobić jeszcze badania, a tymczasem jest już gotowy ambulans, który czeka na nas na dole?!
— Powtarzam pani, że pozwoliłam sobie wezwać ambulans. I mam nadzieję, że zgodzicie się na to, żeby jak najszybciej pojechać do Werony. Dzisiaj można wyleczyć się z białaczki.
Popatrzyłam na moją matkę. No nie, od tego momentu widziałam inną mamę. Mamę taką jak ja. Nie umiejąc wytłumaczyć rozpaczy, którą teraz czułam, przeprosiłam ją za to, że kazałam jej doświadczyć czegoś, w czym babcia w żadnym wypadku nie powinna mieć udziału. To podwójny ból, zbyt wielki, żeby na niego pozwolić. Później zadzwoniłam do mojego męża i pojechałam.
Mikołaj i ja, tylko we dwoje. Trzymałam go na rękach, nie przestając płakać ani przez chwilę. Wyglądałam jedynie przez okno ambulansu i patrzyłam, jak dzień dobiega końca i na słońce, które ukryło się za letnimi chmurami. Kto wie — zapytałam siebie w duchu — czy jeszcze kiedyś ujrzę jego cudowny blask.
Mikołaj zasnął. Ależ mój syn jest wspaniały. Ma zielone oczy, jakby morskiego koloru, które odbija błękit nieba i chwyta promienie słońca, a następnie rozprasza je w miliony kryształków. Na jego pyzatej twarzy, zawsze uśmiechniętej i delikatnej, wydaje mi się, że widzę dwoje złotych oczu.
Kiedy na piątym piętrze w szpitalu Borgo Roma w Weronie stanęłam przed zamkniętymi drzwiami, na których widniał napis „zakaz wejścia” i podświetlony na czerwono „oddział hematologii dziecięcej” zrozumiałam, że zaraz przekroczę bramę piekła. I pomyślałam, że Dante był potworem, kiedy poetycko wyraził koszmar, którego ja teraz doświadczam. „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Co za nieszczęśnik! Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Niedługo potem przyjechał mój mąż, a z nim i mój teść, który towarzyszył mu, bo nie chciał, żeby był sam w tak trudnej chwili. I rozpoczęliśmy poznawanie personelu szpitala. Na początku spotkaliśmy się z panią doktor, która była zastępcą szefa oddziału hematologii. Ona najpierw zbadała Mikołaja, pobrała próbki szpiku kostnego i zaleciła wykonanie radiografii klatki piersiowej. A ja od tego momentu nauczyłam się sporo rzeczy... Uff...
Przede wszystkim dowiedziałam się, że istnieją dwa rodzaje białaczki. Pierwsza — limfoblastyczna, która atakuje krew — ta nie jest aż tak groźna. Druga natomiast to ostra białaczka szpikowa — zaczyna się, powiedzielibyśmy, w samym centrum operacyjnym, a zatem jest o wiele groźniejsza, bo jeśli zacznie szwankować centralny system operacyjny, to z pewnością nie jest już dobrze. Dwie godziny później dowiedzieliśmy się, że Mikołaj ma właśnie ten drugi typ białaczki. Szpik wytwarza wszystko. Produkuje krew, czerwone ciałka krwi, hemoglobinę, cząstki, które rekonstruują tkanki ciała, gdy z jakiegoś powodu ulegają uszkodzeniu, oraz płytki krwi; wytwarza również system obronny organizmu, białe krwinki, czyli leukocyty, które bronią organizm przed infekcjami.
Zwykle zdrowy człowiek ma około 10.000 leukocytów, które dzielą się na podkategorie. Ich zadaniem jest zwalczanie bakterii, wirusów, czynników powodujących alergie; następnie około 400.000 płytek krwi, które nieustannie się odnawiają i wskaźnik hemoglobiny, który wynosi 11.
opr. aw/aw