Już nie sam chociaż może szkoda...

Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"

Już nie sam chociaż może szkoda...

Szymon Hołownia

Bóg. Życie i twórczość

ISBN: 978-83-240-1481-1
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Dlaczego o Bogu?
Przed wszystkim...
Z niczego? ...
Jak, kiedy — odpoczywał?...
Już nie sam...
Nie Jeden...
Nie cielec ...
Nie bardzo...

Już nie sam chociaż może szkoda. Bo co to za Bóg, który kazał Abramowi zabić jednego syna, a drugiego wypędzić na pustynię?

Gdy w zamierzchłych latach wczesnej ministrantury pierwszy raz sięgnąłem po Stary Testament, nasz kontakt trwał kilka minut. Przewróciłem kilka kartek, chwila lektury, oczy otwarte coraz szerzej. Ostrożne zamknięcie, odłożenie na półkę. Ta książka parzyła ręce. Gdy musiałem ją czytać w czasie mszy, miałem wrażenie, że to jakiś thriller psychologiczny: morderstwa, gwałty, oszustwa matrymonialne, pożary. Całe lata wszelkie wątpliwości w tej kwestii zbywałem nerwową gonitwą myśli. Niezbadane są wyroki Pana, wszak Pismo ma dwóch autorów: Ducha Świętego i człowieka. Niektóre rozdziały pisał chyba wyłącznie ten drugi.

Nie dziwiłem się za bardzo tym, którzy wchodząc ze mną w płomienne religijne debaty, Bogu z kart Starego Testamentu przypisywali kompletny zestaw cech patologicznego ojca, oskarżając Go o „nietrzymanie afektu”, depresję z epizodami manii, skłonność do szantażu realizowaną przy użyciu sadystycznych sztuczek (potopy, deszcze siarki, zmiany skórne, nadmierny rozród płazów lub insektów). Dzielnie stawiałem im opór, posługując się wyżej opisanym schematem (co dobrego — od Boga, co złego — to z pewnością człowiek), póki nie przyszło olśnienie. Dziś wszystkim zgorszonym obrazem Boga, jaki wyłania się ze Starego Testamentu, składam propozycję intelektualnej gry. Wystarczy proste ćwiczenie, by odwrócić diagnozę o sto osiemdziesiąt stopni, przekonać się, że od początku swych spisanych dziejów jest On krainą anielskiej wręcz cierpliwości.

Oto więc — puśćmy wodze wyobraźni — stworzyliśmy ten cudny świat. Wymyśliliśmy człowieka. Mogło go nie być, a jest. Tylko naszej woli zawdzięcza to, że może myśleć, a do tego nawet negować nasze istnienie. Człowiek jednak szybciutko zrzuca z siebie krępującą myśl o totalnej od nas zależności. Odkrywając przyjemność z używania podarowanego mu rozumu, zatraca się w niej niczym dziecko, które pod choinką znajduje nowiutką konsolę i zamiast spędzić święta z rodzicami, znika z radarów do sylwestra. Traci zmysł realnej oceny świata. Debatuje z szatanem na temat naszej domniemanej istoty. Dochodzi do wniosku, że — będąc na miejscu i znając ziemskie realia — pewne sprawy jest w stanie ocenić lepiej, trafniej niż my, chwilowo nieobecni i zajęci pewnie Boskimi sprawami. Historia grzechu pierworodnego to opowieść o porzuceniu relacji z Innym na rzecz wejścia w relację z sobą samym, to pieśń o inkubacji niszczącego świat wirusa egoizmu — rozwijana twórczo przez człowieka już w następnym pokoleniu. Synek przemądrzałych pierwszych rodziców zabija swojego nie pasującego mu krewniaka.

Gdybyśmy — wciąż będąc Bogiem — ze swych niebiańskich wyżyn zatrudnili jakiegoś ziemskiego konsultanta, ten po zainkasowaniu sutego honorarium stwierdziłby zapewne, że „projekt Ziemia„ nie rokuje dobrze. Ba — w perspektywie są poważne straty. Człowiek z pewnością jeszcze bardziej się pokaleczy, lepiej zwinąć historię już na tym etapie. My nie słuchamy eksperta, litujemy się jednak nad Noem — oddanym pracy producentem i testerem win, (nie wiadomo czy bardziej Chateau le Patique czy Grand Cru), który nie do końca rozumiał chyba ich działanie, więc zdarzało mu się spić do nieprzytomności. Poczciwina, nie najlepszy ojciec, mimo to uznany na tle swoich współczesnych przez Boga za moralny klejnot. Ratujemy jego rodzinę z potopu, zawieramy przymierze. Noe świętuje to wydarzenie najlepiej, jak potrafi. Chleje do nieprzytomności. A wtedy na scenę wkracza, by pokazać nam swoje talenta, jego synek. Cham, gdy tatuś śpi (nago), woła braci, żeby wspólnie zeń sobie podworować. Niczego sobie rodzinka.

Doświadczenie potopu też niczego ludzi nie uczy, ponieważ miast po traumie zbudować wspólnotę, rozbiegają się każdy w swoją stronę. Opowieść o wieży Babel, traktowaną dziś wyłącznie jako mit założycielski biznesu szkół języków obcych, da się czytać głębiej. Biblijny autor chciał pokazać czasy, w których ludzie tracą wrażliwość, bezinteresowność pozwalającą dogadać się z innymi. Ludzie po raz piąty poważnie brukają nasz pomysł. My wciąż nie dajemy za wygraną. Możliwe są dwa powody tej zaskakującej konsekwencji. Gdyby faktycznie Bóg miał w sobie coś z człowieka, mogłoby mu być po prostu głupio, że Jego stworzenie okazało się taką „chałą”, nic dziwnego, że próbuje naprawić, co się da — w biegu. Tu kolejny raz okazuje się jednak, że przypisywanie Bogu ludzkich cech ma tyle sensu, co przeglądanie Internetu na liczydłach. Bóg zaraz da kolejny dowód, że nie ma w sobie niczego z człowieka, sugeruje, że dobrze by było, gdyby człowiek miał w sobie coś z Niego. Ot choćby upór, wierność i lojalność w raz nawiązanej relacji. Albo tęsknotę za jednością ludzi ze Stwórcą, ludzi między sobą.

Pytanie, czy na jej odzyskanie nie jest już nieco za późno? To już nie raj z ograniczoną liczbą lokatorów, ludzkość rozlała się po świecie. Jesteśmy w okolicach tysiąc osiemsetnego roku przed Chrystusem. Świat pędzi w stu różnych kierunkach. Europa, w pełni rozkwitu epoki brązu, zachwyca się nowymi możliwościami, jakie otworzył rozwój żeglugi (współcześni kierowcy i więźniowie zdobią swoje szoferki i cele portretami kobiet, na greckich skorupach i w skandynawskich jaskiniach widzimy głównie statki). W Egipcie od prawie tysiąca lat buduje się piramidy, w Mezopotamii już ponad tysiąc lat wcześniej zaczęto posługiwać się pismem, na nadwiślańskich ziemiach przenikają się kultury ceramiki sznurowej z kulturą pucharów lejkowatych oraz amfor kulistych, choć prehistorycznej chluby naszego przemysłu budowlanego, Biskupina, nie ma w najśmielszych planach inżynierów (powstanie dopiero około 737 roku przed Chrystusem).

Człowieka wyrosłego w dobie wielkich „światozbawczych” programów tudzież konferencji uderza, że Bóg zamiast przygotować totalny plan dla mieniącego się już taką ilością barw świata znów działa punktowo. To rzecz, na której sam łapałem się nie raz i nie dwa — jeśli chce się próbować Go zrozumieć, trzeba pamiętać, że nie jest niczym ONZ lub Al Gore. Nie ma co wymagać od niego, że przedstawi mi lub światu utopię społecznej szczęśliwości. Jego zdaniem bowiem jedyna droga do poprawienia ziemi wiedzie przez naprawę pojedynczych międzyosobowych sytuacji.

Tym razem upatruje sobie Abrama, syna Teracha (Terach to dziewiąte, Abram dziesiąte pokolenie po Noem), który wraz z rodziną, a przede wszystkim z ojcem trudniącym się wyrobem pogańskich dewocjonaliów, mieszkał w Charanie (ziemie dzisiejszej Turcji). Charan miał być tylko przystankiem w drodze z Ur (południowa Mezopotamia, dziś Irak) do Kanaanu (późniejszej Ziemi Obiecanej), tak się jednak złożyło, że przystanek zmienił się w postój na stałe. O dzieciństwie Abrama nie wiemy nic, jeśli chcemy, możemy słuchać bajek, którymi tę pustkę wypełniają apokryfy. Na przykład Apokalipsa Abrahama, gdzie zajmiemy oczy przejmującą historią o tym, jak mały Abram niechcący zdewastował jedną z figur w warsztacie ojca, a gdy zobaczył, jak tato dokleja jej nową głowę, postawił ważkie pytanie: „Co to za bogowie, skoro mój ojciec jest dla nich bogiem, przykleja im głowy?”. W Koranie mały Abram nie poprzestaje na cichej refleksji, w stanowczym tonie dialoguje z biednym, niczego nie rozumiejącym ojcem.

Dorabianie Abrahamowi ideologicznych wątków post factum, szufladkowanie go jako herosa wiary obdarzonego wiedzą i świadomością człowieka współczesnego jest starą tradycją w każdej z trzech wielkich religii, które uważają go za swego ojca (tak twierdzi i judaizm, i chrześcijaństwo, i islam). Fakty były jednak inne. Abram, jak większość swoich współczesnych, był politeistą. Pan, z którym później rozmawiał, stał się jego Bogiem, ale oczywistym był dla niego fakt, że inni ludzie mogli mieć zupełnie inne bóstwa. Bóg być może po to nawiązuje relację z Abramem, by dać kolejny sygnał: „Na dobry początek »restauracji« związku nie oczekuję cudów, wystarczy Mi absolutne minimum”.

Samodzielne odkrycie (aż wstyd, że aż tak późno) — bez udziału nie wspominających o tym ani słowem kaznodziejów — prawdy o politeistycznej duszy Abrama uświadomiło mi, jak sensownie ułożono kolejność bosko-ludzkich zdarzeń. Niemal na samym początku drogi spotykamy kogoś, kto przeżywa dokładnie to samo, co prawie każdy człowiek na początku przygody z transcendencją — jest koszmarnie wprost zagubiony. Nazywa Boga różnymi imionami, nie będąc pewnym, czy ma do czynienia z różnymi emanacjami tej samej istoty, czy z całą mnogością bogów. Powtórzmy — nie poprawność teologiczna się u niego liczy. Najważniejsze jest to, że ten człowiek jako pierwszy spośród kolejnych pokoleń synów Adama ma w sobie na tyle wrażliwości i chęci, by usłyszeć Głos, nawet jeśli nie jest w stanie precyzyjnie zidentyfikować kierunku czy źródła. Abram to role model dla milionów, które po nim szły do Boga, nie dlatego, przy czym upierają się katecheci, że z pobudek religijnych o mało co nie zarżnął synka (o tym więcej już za chwilę), ale dlatego, że miał odwagę zrobić pierwszy krok. Wyjść poza znany świat swojego poczciwego ojca, w którym bóg ma zawsze twarz i postać. Stać go było na to, by otworzyć się na totalną inność Boga. Człowiek, który — rewolucja — chce powiedzieć, by ludzie zamiast wierzyć w Boga, uwierzyli znowu (wreszcie) Bogu! Dlaczego padło na Abrama? Bo był to gość z amputowanym czasem przyszłym, którego nic w życiu miało już nie spotkać. Bezpłodna i stara żona, żadnych szczególnych perspektyw na zaszczyty, ósmy krzyżyk na karku. Zgrabnie podsumowuje to Bruce Feiler, pisząc, że nasz patriarcha był pusty. „Dotąd jego życie było zadawaniem pytań, narastającą frustracją, starzeniem się, wreszcie — cichym, pokornym błaganiem: pomocy!„. Nagle smętny staruszek dostaje główną rolę w filmie akcji: „Opuszcza ojca, zostawia ojczyznę, wędruje do Kanaanu, wyjeżdża do Egiptu, płodzi dwóch synów, zmienia imię, usuwa napletek sobie i synom, wypędza pierwszego z nich, próbuje zabić drugiego, walczy na wojnie, usiłuje ratować wielkie miasto od zguby, kupuje ziemię, chowa w niej swoją żonę, zakłada kolejną rodzinę i umiera dokładnie sto lat później”.

Ale po kolei. Po raz pierwszy Bóg zjawia się Abramowi w Charanie. Każe mu brać dobytek i jechać na południe do ziemi, którą On mu wskaże. Feiler trafnie zauważa, że to jakby powtórka z opisywanego wcześniej momentu stworzenia, Bóg mówi słowo i to wystarcza, by w obiektywnie nieprzezwyciężalnym chaosie Abrama zaczęło się przywracanie porządku. Bóg wie, czym „kusić”. Abram ma otrzymać potomstwo, jedyną szansę na pozostawienie po sobie śladu w krainie, gdzie pałace, namioty i groby błyskawicznie zasypuje piasek. Abram wbrew rozsądkowi, całej ludzkiej wiedzy, pytaniom bliskich i ryzyku „obciachu”, podejmuje przerwaną przez ojca wędrówkę, jak Bóg mu nakazał, buduje Mu ołtarze, modli się. Gdy w Kanaanie nastaje głód, ucieka z rodziną do Egiptu. Tam ze strachu okłamuje wszystkich, że jego żona — mimo wieku wciąż zacnej urody — jest jego siostrą (ten sam numer powtórzy później jeszcze raz, a wszystko ze strachu o swoje życie i dobytek). Faraon, który rad by z nią deczko poswawolić, dostaje ostrzeżenie od Boga, który jego chuć temperuje zestawem wymyślnych plag. Przerażony władca odsyła Abrama z żoną do domu. Abram wraca i wikła się w bitwę z wojskiem z Mezopotamii. Wychodzi z niej obronną ręką, towarzyszy mu głos Pana. Coraz bardziej sfrustrowany zaczyna jednak naciskać Boga, by ten wywiązał się ze swojej obietnicy. W 15 rozdziale Księgi Rodzaju widzimy Boga, który po raz kolejny zaczepiony w sprawie terminu realizacji swojej części dealu każe Abramowi zabić i poukładać ofiarne zwierzęta. Tak w tamtych czasach zawierano przymierza — zwierzęta krojono na połowy, rozkładano je i przechodzono między nimi, składając stosowne obietnice i rzucając zaklęcia, zaś krew stworzeń przyniesionych przez obie strony łączyła się tam, gdzie przechodzili zawierający układ. Tu jednak nikt się nie zjawia. Zapada martwa cisza. Zmęczony Abram zasnął „i opanowało go uczucie lęku, jak gdyby ogarnęła go wielka ciemność„. Kolejna lekcja -— w wypadku tego Boga stosowana przez pogan w odniesieniu do ich bóstw zasada „daję, byś ty dał” nie działa. A więc — co działa? Jaki jest ten Pan? OK, jestem skłonny uznać, że Bóg Wszechmocny to coś więcej niż maszynka do spełniania lub nie życzeń, ale dlaczego bawi się w kotka i myszkę, pozwala się prosić, ale nie zsyła odpowiedzi?

Niektórzy teologowie twierdzą, że w tej scenie nie ma napięcia, którego się w niej doszukuję. Abram przecież już stwierdził, że uwierzył, więc idąc spać przy swojej ofierze, po prostu doznał wizji i dlatego się przestraszył. Pan Bóg spełnił swoją obietnicę, zawierając z nim wtedy przymierze. Może mędrcy mają rację, ja znam też jednak co najmniej kilku Abramów — ci po zrealizowaniu wszystkich Bożych natchnień, jakie zdołali usłyszeć, przygotowali swoje ofiary i w oczekiwaniu na cud zasnęli ze zmęczenia. Bóg w końcu zjawia się, po raz kolejny potwierdza przymierze z Abramem, w Jego zastępstwie ogień wędruje między ofiarnymi zwierzętami. Pan znów mu obiecuje, że nikt nie zliczy jego potomstwa. Cudu jednak nadal nie ma.

Gdy o tym czytam, nie umiem nie zastanawiać się, czy w tym człowieku coś już jednak nie pękło. Jedenaście lat wcześniej Bóg sprawił że Abram wyprostował się, był w stanie spojrzeć w przyszłość, znów miał nadzieję, poczuł smak zaufania. Uleciał, dziś (jak setki niewysłuchanych przez Boga) Abram pyta sam siebie, czy nie lepiej jednak poddać się sprawdzonym prawom grawitacji. Tchnienie czegoś większego, transcendencji (nie jestem pewien, czy Abram znał to słowo), przykryło chłodne, płynące z doświadczenia myślenie. „Nikt nie zliczy twojego potomstwa”. Pusty śmiech.

Liczyć umie Sara. Tadeusz Żychiewicz, genialny interpretator Biblii, ujmuje to zwięźle: „Abraham dał się jej przekonać, że nie należy kusić Pana. Że nie należy oczekiwać rzeczy niemożliwych. Że trzeba jakoś wyjść naprzeciw i dopomóc Obietnicy, dopóki sprawa nie przekroczyła granicy rozsądku”. Sara podsuwa mężowi swoją niewolnicę Hagar. Ten płodzi z nią Ismaela. Mija kolejnych trzynaście lat, Bóg znów karmi Abrama obietnicą. Tym razem każe mu „dotknąć” miejsca tworzenia, obciąć sobie na znak przymierza napletek. Od tej pory nazywa go Abrahamem (mutacja imienia Abram, nadająca mu nowe znaczenie: „ojciec wielkiego mnóstwa„), a Abraham pyta może w duchu (znów — jak pewnie wielu po nim, próbujących wymodlić miłość czy zdrowie): co jeszcze, kiedy każe mi odrąbać rękę?

Ale tym razem Bóg odsłania kolejny detal. Inny nie równa się irracjonalny. Wyznacza datę. Za rok. Potwierdzają to tajemniczy trzej wędrowcy, którzy zjawiają się u Abrahama w pewne upalne południe, gdy wypoczywa w cieniu dębów Mamre. Bóg okazuje mu niezwykłą zażyłość, gdy zdradza mu — nazywając go „przyjacielem„ —plan zniszczenia Sodomy (oszczędzę współczesnych analogii, poprzestanę na suchym opisie: gdy dwaj aniołowie pod postacią młodych mężczyzn zjawili się w Sodomie, tłum natychmiast przybiegł do nich, chcąc ich zgwałcić). Abraham wypytuje Pana, czy gdyby znalazło się tam pięćdziesięciu sprawiedliwych, zniszczenie miasta nie byłoby okrucieństwem? Bóg przyznaje mu rację i obie strony targują się, aż zejdą do dziesięciu (nawet tylu jednak w Sodomie się nieuchowało, skoro została zniszczona przez deszcz siarki i ognia — wykopaliska rzeczywiście potwierdzają jakiś straszny kataklizm na tych terenach w opisywanym przez Biblię czasie). Abraham wyjeżdża do Geraru, wreszcie — wraca do Kanaanu i tu cud, zostaje ojcem Izaaka!

A wtedy — lekcja następna. Wiara to naprawdę nie jest przygoda dla przewidywalnych partnerów. Bóg robi coś, co po prostu nie mieści się w głowie. Najpierw wodził staruszka za nos, a teraz każe mu oddać prezent, złożyć syna w ofierze. Temat od wieków eksploatowany przez malarzy, dramatopisarzy, duchownych: młodzieniec (być może w szerokim tego słowa znaczeniu Izaak mógł mieć według różnych teorii lat i dwadzieścia pięć,  i trzydzieści siedem) o tęsknym spojrzeniu brutalnie trzymany przez uzbrojonego w nóż starca w ostatniej chwili wstrzymanego przez zesłanego na ziemię anioła.

To jeden z najbardziej wstrząsających i niezrozumiałych momentów w całej Biblii. Pęczki fundamentalnych pytań. OK, Bóg jest całkiem inny, ale czy aż tak nienormalny? Tak małostkowy, że niczym chory z zazdrości narzeczony żąda zdawania tak prymitywnych testów, dostarczania „dowodów miłości”? A może żądanie Boga uroiło się przypadkiem w głowie Abrahama, prawdziwym zaś głosem Stwórcy był dopiero ten, który mówił: „Nie rób chłopcu krzywdy!”? Jedni widzą w tej opowieści komunikat: Bóg ze swej natury nie może chcieć niczego złego, nie składajcie odtąd nigdy ofiar z ludzi (a w tamtych czasach chętnie składano ofiary z noworodków). Drudzy mówią, że chodziło o to, by Abraham dzięki traumie, którą przeżył, „odkleił się” od swego syna, podarował mu wolność. Jeszcze inni — i ci inspirują mnie najbardziej — pytają: kto tak naprawdę kogo tutaj kusi? Bóg Abrahama, sprawdzając, jak daleko ten posunie się w swej wierności, czy Abraham Boga — przecież gdyby ów pozwolił mu zabić syna, oznaczałoby to, że jest wiarołomnym tyranem, niewartym żadnej uwagi!

Byłoby źle, gdyby debata nad rozwojem rodzicielskiej przemocy w tamtych czasach zbyt łatwo rozplątała nam nierozplątywalny sens tej opowieści. Nie mamy i na tej ziemi nie będziemy mieć pewności, co tak naprawdę stało się na górze Moria w dzisiejszej Jerozolimie (na której według tradycji Dawid postawił później Świątynię, a następnie muzułmanie meczety Kopuła Skały oraz Al Aksa). Wiemy, że z tej góry, zza zasłony skrywającej niebywały dramat, zeszło dwóch zwycięzców. Ich przyjaźń przeszła ostateczną próbę. Jeden pokazał, że jest w stanie zaryzykować dla drugiego wszystko — nawet nie rozumiejąc, o co tak naprawdę Mu chodzi, a ten drugi pokazał, że to, co dał, dał w stu procentach bezinteresownie (ostatecznie nie chciał, by z tego, co dał, składano mu jakąś daninę). Abraham nie wie jeszcze do końca, w Kogo wierzy, dokonał już odkrycia fundamentalnego — czuje już (choć jeszcze nie jest pewien), że wiara to nie transakcja. To religijna rewolucja, na której później będą mogli budować Mojżesz, prorocy, wreszcie Jezus, a po nim Kowalscy i Nowakowie całego świata.

Nieczuły Bóg? Och, Bóg doskonale wiedział, co musiał czuć Abraham, sam poszedł wszak o krok dalej. Pozwolił ludziom zabić swojego Syna naprawdę. A co, jeśli Bóg do końca miał nadzieję, że tego nie zrobią? Podobnie jak Abraham miał nadzieję, że nie zrobi tego Bóg, a idąc na górę Moria, zapowiedział przecież sługom: „Wrócimy do was”. I tak powiedział już o Sobie dużo. To najlepszy moment, by zostawić w spokoju także Abrahama, nie pouczać go dłużej, co powinien zrobić, jak rozumieć to, co stało się między nim a Stwórcą. Bóg nie chciał go chyba jednak wykorzystać w charakterze pomocy naukowej, jako pierwszego człowieka w Biblii nazwał go wszak przyjacielem. Miał ewidentną słabość do tego staruszka — pozwolił, by niebo nazywano „łonem Abrahama”, by w literaturze religijnej stał się fundamentem wierzących. Non est homicidium sed mysterium, nie o zabójstwo tu chodziło, a o tajemnicę, która już na zawsze pozostanie rzeczą tylko tych dwóch — pisze święty Augustyn. Zatrzymajmy się tu, a oni niech idą dalej, rozmawiając.

 

Poradnik:

* Masz dziś ochotę na małe objawionko? Odpuść sobie. Cechą Boga jest nieprzewidywalność, wymykanie się naszym planom. Przychodzi sam, nie wzywany. Mistycy i święci nie zamawiali sobie wizji czy jakichś cudownych zdarzeń. Czasem kontakt z Bogiem, modlitwa polega na tym, by — nie odchodząc — totalnie wyłączyć aktywizm. Czekanie może być niezłym programem na życie (nie mylić z trwaniem, które na pewno nim nie jest). Ale gdy Bóg już wypowie słowo, musisz mieć w sobie siłę, by się zebrać i lecieć. Znam wiele osób przekonujących, że nic nie słyszało. Czekają, aż przygoda z transcendencją zacznie im się od „wglądu”, otrzymanego w niebieskim prezencie olśnienia (modne jest dziś określenie „nie otrzymałem łaski wiary”). Nie doczekają się. Wiara nie zaczyna się od trąb aniołów, ona tym się skończy (więcej — w rozdziale o paruzji). Wiara zaczyna się od wytężonej uwagi człowieka — jak u Abrahama, który mógł na pierwsze słowa Boga machnąć ręką, że pewnie się przesłyszał albo ktoś robi sobie z niego żarty.

Czasem tym słowem Boga nie jest cytat z Ewangelii czy marszruta. Bywa, że wiara zaczyna się od niewiary w to, że ten świat sam sobie wystarczy. Pojawia się, gdy człowiek patrzy na jakąś koszmarną niesprawiedliwość, gdy tęsknoty wylatują nam nagle ponad układankę bieżących spraw. Głos Boga można usłyszeć, dochodząc do wniosku, że pozostałe wołające nas głosy brzmią źle. Nie poprzestając na oburzeniu, wyruszamy by poszukać całej prawdy o świecie.

 

* Ówcześni ludzie ze swoimi bogami komunikowali się poprzez magię, palili, zaklinali, wcierali, zabijali, obowiązywała zasada do ut des, „daję, abyś dał”. Bóg pokazuje, że primo: On niczego nie chce wziąć, chce, by człowiek z Nim był, a co za tym idzie secundo: że cud, który zdarza mu się robić, to coś innego niż magia. Odkąd Abraham zaczął gadać z Bogiem, nie spadała nań manna z nieba, świat nie stał się lepszy, mniej okrutny. Był głód, nieszczęścia i tabuny złodziei. Człowiek, mimo że wierzący, nadal będzie nieposkładany, skłonny do robienia świństw. Abraham w końcu przecież umarł. Izaak, owoc cudu, nie miał lekkiego życia, jego synowie oszukiwali, kłócąc się o to, który ma być dziedzicem. Wiara to czasem tylko i aż cierpliwość wobec Boga, ludzi i siebie. Może dlatego człowiek powinien przynajmniej raz w roku wyjechać na pustynię. Gdzie — inaczej niż w mieście — człowiek, żeby przeżyć, musi najpierw bardzo uważnie słuchać.

* Abraham pokazuje, że kontakt z Bogiem zawsze zaczyna się od przyjaźni. To naturalna droga — najpierw mniej lub bardziej mozolnie odnajdujesz w sobie życzliwe uczucia do Niego, uczysz się Go tak zwyczajnie po ludzku lubić, czasem gadać, później ufać (zwolennicy fajerwerków zwykle odpadają w przedbiegach). Następnym stopniem (nieobowiązkowym) jest moment, w którym możesz zdecydować, że pociąga cię On na tyle, że chciałbyś być Jego uczniem (to obejrzymy u proroków), zrezygnować z części autonomii, by dać się poprowadzić w nowe światy. Ostatni etap (ten objawi się nam po przyjściu Jezusa), to zgoda na to, by być apostołem — oddać życie przekazywaniu tego, czego się nauczyłeś, innym. To nie program lojalnościowy, gdzie przywileje zależą od statusu i ilości zebranych punktów, do nieba można trafić z każdego z poziomów tej relacji.

 

(Do)czytania:

* Bruce Feiler, autor wciągających książek powstałych na kanwie podróży do Ziemi Świętej (polecam Where God Was Born, New York 2007) ma na koncie również pozycję Abraham (New York 2002). „Dwie postaci, nie mające ze sobą nic wspólnego, wpadają na siebie w niezwykłych okolicznościach i są zmuszone do działania wbrew swoim naturalnym instynktom, do współpracy, żeby uratować świat. Co za dramat! Co za oskarowy potencjał! Niestety, jeden z bohaterów pozostaje niewidzialny, co czyni sfilmowanie historii nieco kłopotliwym”. Książka jednak wyszła bardzo zgrabnie.

 

* Arcymistrz przekładania biblijnych historii na bliskie współczesnemu człowiekowi słowa i emocje to Tadeusz Żychiewicz. Jego Stary Testament (Kraków 2000) Abrahamowi poświęca kilka rozdziałów. Doskonała rzecz do medytacji. Tylko Żychiewicz umie tak opisać detal. Ludzi, którzy przez wieki zamienili się w płaskorzeźby w świątyniach, przywrócić życiu. O ojcu Abrahama, Terachu: „Lepił, rzeźbił i odlewał w brązie posążki owych brodatych, zabawnych, nieco sardonicznie uśmiechniętych bóstw, najlepiej jak umiał. Praca jak inne. (...). A syn przydarzył mu się niespokojny nawet i ponad miarę wędrowców. Dziwny syn. Kamień jest kamień, drzewo jest drzewo, a niebo — wiadomo — sklepienie. Terach nie rozumiał. O czym może mówić kamień, drzewo albo wiatr? (...) Jaki sens pytać: dlaczego jest to, co jest? Jaki sens pytać: dlaczego jest, skoro może nie być? Jaki sens pytać: co jest mądrością rzeczy mądrych, co jest pięknością rzeczy pięknych i dlaczego jest dobre, to co jest dobre? Terach był poza zasłoną — jak wielu przed nim, jak wielu po nim...”. Bóg, który w Abrahamie (i dzięki Abrahamowi — stąd jego wielkość) przebija się przez zaciągniętą przez człowieka zasłonę. Genialne.

 

* O kłopotach małżeńskich Abrahama (zwracając uwagę, że problemy rodzinne to spécialité de la maison wczesnych izraelskich patriarchów) zajmująco pisze też Zenon Ziółkowski w Najtrudniejszych stronnicach Starego Testamentu (Warszawa 2004).

* O tym, że Bóg zjawia się Abrahamowi niewzywany i sam z własnej inicjatywy zaczyna mu składać obietnice, i o tym, jak łączy się ofiara Abrahama z postępowaniem Kierkegaarda, „który wyrzekł się swej narzeczonej w nadziei, że w sposób niemożliwy do wyobrażenia zostanie mu ona przywrócona”, pisze Mircea Eliade w pierwszym tomie Historii wierzeń i idei religijnych (tłum. A. Kuryś, Warszawa 1997). Klasyka.

* Stanisław Krajewski w 54 komentarzach do Tory dla nawet najmniej religijnych spośród nas (Kraków 2004) zwraca uwagę, że Abraham, przyjmując gości pod dębami Mamre, mógł być świeżo po obrzezaniu, a więc na pewno był osłabiony. Mimo to zerwał się i usługiwał im, wcale nie domyślając się może do końca tego, czego my się domyślamy — że mogli to być aniołowie albo wręcz Trójca Święta. „Nie zapominajmy też o gościnności, bo przez nią niektórzy aniołom dali gościnę” — mówi List do Hebrajczyków. Boga i jego aniołów spotykamy być może i piętnaście razy dziennie, a mimo to wytrwale szukamy objawień.

 

* Przed zarzutem okrucieństwa ciekawie i z pasją broni Boga ojciec Jacek Salij OP w Tajemnicach Biblii (Poznań 2003).

 

* Chcesz sprawdzić, co robili twoi przodkowie, dajmy na to, gdy Abraham wychodził z Charanu, a Antoniusz romansował z Kleopatrą? Sięgnij po Europe Between The Oceans 9000 BC TO AD 1000 Barry'ego Cunliffe'a (New Haven—London 2008). Wytęż patriotycznego ducha, dowiadując się, że między czwartym a drugim tysiącleciem przed naszą erą (gdy Abrahama nie było jeszcze w planach), w Krzemionkach koło Ostrowca Świętokrzyskiego działała słynna na całą Europę kopalnia krzemienia pasiastego!

 

* Interesujących (i ilustrowanych) danych z czasów Abrahama, Mojżesza i proroków dostarcza A Historical Atlas of the Jewish People. From the Time of the Patriarchs to the Presents (New York 2003) pod redakcją Eliego Barnavi.

 

* Tym, którzy lubią dochodzić prawdy o opowiadanych nam historiach, tropiąc ich językowe niuanse, wypada polecić komentarz biblijny z serii The Anchor Bible Exodus 19—40, Williama C. Proppa (New York 2006) albo dziełko księdza Krzysztofa Piotra Kowalika Reinterpetacja tekstu o Abrahamie z Rdz 11,27—25,18 w Septuagincie (Częstochowa 2010). Dla średnio i wyżej zaawansowanych.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama