Modlitwa o uzdrowienie, zgodnie z zasadą "lex orandi, lex credendi", wyraża wiarę osoby modlącej się. Co jednak, gdy ta wiara nie pokrywa się z wiarą Kościoła?
Dokument, za którym idziemy, nosi nazwę Ardens felicitatis desiderium. W poprzedniej części pisałem o różnicy między władzą a charyzmatem uzdrawiania. Kongregacja Nauki Wiary podpowiada również pewne rozwiązania dyscyplinarne związane z modlitwami o uzdrowienie. Czyni to oczywiście w myśl zasady, że zdrowa praktyka buduje się na zdrowej teorii. W niniejszym tekście spróbujemy odwrócić kolejność i zapytamy, jaką doktrynę „niechcący” głosi „charyzmatyk w dżinsach”, gdy modli się o uzdrowienie.
Wolno tutaj przywołać starą zasadę „lex orandi, lex credendi”, którą zwykle tłumaczy się: „prawo modlitwy jest prawem wiary”. Pierwotnie odnoszona była do modlitwy liturgicznej stanowiącej zarazem wyznanie wiary — można powiedzieć: lekcję wiary. „Sposób modlenia determinuje sposób wierzenia” — podaje jedno ze znaczeń zasady ks. Bogdan Ferdek. Poszerzona interpretacja pozwala odkryć zależność obustronną: z takiej, a nie innej wiary wynika taki, a nie inny sposób modlitwy, i odwrotnie: sposób modlitwy wywiera wpływ na wiarę w niej uczestniczących.
Wydaje mi się, że niektórzy charyzmatycy nie biorą tego zupełnie pod uwagę, a szkoda, bo w ten sposób wyrządzają szkodę tak ludziom, jak i Kościołowi. A przy okazji prezentują nieprawdziwą wizję Boga, zafałszowują również obraz człowieka i wypaczają rozumienie wiary chrześcijańskiej. Proszę czytelników o przeprowadzenie eksperymentu myślowego, który polegałby na poszukaniu odpowiedzi na proste pytanie: jakie zrozumienie Boga oraz wiary wynieść może obserwator lub uczestnik typowego charyzmatycznego spotkania uzdrowieniowego?
Weźmy na tapetę coraz popularniejszy model „spektakularnych” modlitw o uzdrowienie. Zwykle sprowadza się do hurtowo wypowiadanych w imieniu Jezusa Chrystusa rozkazów: przeklinania chorób i wydawania poleceń dolegliwościom oraz potrzebującym uzdrowienia częściom ciała. Do tego dochodzi oczywiście jeszcze ogłaszanie uzdrowienia, w myśl fałszywej doktryny o mocy słowa. Potem wystarczy już tylko poprosić, by te z obecnych na sali osób, które poczuły się lepiej, podniosły rękę lub zaklaskały — i to czyni zadość uznaniu, że uzdrowienie nastąpiło. Ludzi z dolegliwościami poważnymi, np. uszkodzeniami kręgosłupa, namawia się, by „sprawdzali” w ilu procentach (sic!) zostali uzdrowieni. A także do poruszania ciałem, dotykania dłońmi stóp, przechadzania się bez wózka czy odłożenia kul i biegania bez nich „w imię Jezusa”. To wszystko może się skończyć tragicznie, gdy „jadący” na efekcie placebo pacjent naraża swoje już i tak kruche zdrowie na niebezpieczeństwo. Jeśli ktoś myśli, że przesadzam, niech obejrzy choćby posługę Damiana Stayne'a lub Mary Healy, by nie wymieniać naszych rodzimych charyzmatyków na nich się wzorujących.
Halo, halo, czy jest na sali jakiś lekarz? Lub ksiądz, dla którego sentire cum Ecclesia coś znaczy? Albo dziecko, które wykrzyknie, że król jest nagi?!
To niepoważne traktowanie Boga i człowieka, chrześcijaństwa i Kościoła, natury i nadprzyrodzoności. Nie przekonuje też nagminnie nadużywane i nie do końca przemyślane biblijnie i teologicznie twierdzenie, że znaki i cuda same z siebie przysłużą się ewangelizacji. Że podobno dopiero, gdy człowiek współczesny zobaczy cud na własne oczy, otworzą mu się one na Boga. Trzeba jednak patrzeć nie tylko na to, co widać, ale też na to, czego nie widać. Trzeba liczyć nie tylko tych, których takie teatralnie wyreżyserowane krucjaty uzdrowieńcze przyciągną, ale również tamtych, którzy od takiej wizji chrześcijaństwa czy nawet — nie daj Boże — samego Boga uciekną, gdzie pieprz rośnie. Charyzmatyk, który nie podchodzi do swojej posługi krytycznie, bierze odpowiedzialność za tych, których gorszy. Gdy zaglądnąłem na jeden z odcinków youtubowego kanału Śmiem wątpić poświęcony charyzmatom, odniosłem smutne wrażenie, że prowadzący wykonuje tę robotę, którą nie chcieli się pobrudzić sami wierzący.
Nie ma dzisiejsza praktyka modlitewna wystarczających podstaw biblijnych czy tym bardziej teologiczno-zdroworozsądkowych, jest za to kalką z amerykańskiego pentekostalizmu. Zakłada się tutaj, że człowiek prawdziwie wierzący chodzi w mocy Ducha Świętego dokładnie tak jak Jezus w czasie swojej ziemskiej służby. Charyzmatyk — kopia Jezusa ma działać tak samo i w ten sam sposób, co Chrystus, nie widać tu szczególnej różnicy między Wcielonym Synem Bożym a „synami w Synu”. U źródła znajduje się zatem albo fałszywa doktryna „małych bogów” charakterystyczna dla ruchu Word of Faith, albo pokraczne rozumienie naśladowania Pana, sprowadzone właśnie do odtwarzania tego, co zewnętrzne. Jak gdyby bycie uczniem Zmartwychwstałego Pana miało wyglądać identycznie jak uczniostwo za ziemskiego życia Mistrza.
Można by tutaj wiele więcej zarzucić, ale skoncentrujmy się przynajmniej na jednym — na nieprzestrzeganiu dyscyplinarnego zarządzenia wydanego przez Kongregację Nauki Wiary. Dokument Ardens felicitatis desiderium wprost stanowi:
Ci, którzy przewodniczą nabożeństwom o uzdrowienie, liturgicznym czy pozaliturgicznym, powinni dokładać starań o utrzymanie w zgromadzeniu atmosfery prawdziwej pobożności oraz — zachowywać niezbędną roztropność, jeżeli wśród uczestników nastąpi uzdrowienie; po zakończeniu nabożeństwa powinni oni sumiennie zebrać ewentualne świadectwa i przedstawić ten fakt kompetentnej władzy kościelnej (Art. 9).
Zwracał na to kiedyś uwagę ks. Grzegorz Strzelczyk; dodatkowo z jego wypowiedzi można zapewne wyczytać różnicę czy wręcz przepaść między solidnym podejściem Kościoła katolickiego do cudów a charyzmatyczną beztroską w ogłaszaniu uzdrowień:
Mamy instrukcję o modlitwie o uzdrowienie, w której jest napisane jasno, że nie wolno ogłaszać uzdrowienia przed przeprowadzeniem procedury zbadania jego autentyczności. [...] Jedno nieprawdziwe świadectwo bardziej godzi w wiarygodność Kościoła niż przemilczenie znacznie większej ilości prawdziwych.
Biskup Andrzej Czaja nazwał rzeczy po imieniu: niektórym nabożeństwom z modlitwą o uzdrowienie „towarzyszy narracja, w której nietrudno doszukać się elementów psychomanipulacji”. Oczywiście że katolicki charyzmatyk nie pójdzie w tym kierunku tak daleko jak jego pentekostalny brat z Ameryki, ale cóż z tego, jeśli nieco bardziej stonowana czy „ucywilizowana” manipulacja pozostaje i tak manipulacją. Myślę, że przykład człowieka zwanego Marjoe powinien być tutaj przestrogą. Ten zielonoświątkowy kaznodzieja jeździł i prowadził skuteczne wydawałoby się krucjaty uzdrowieńcze, tyle że... po drodze zgubił wiarę. Nawet jako niewierzący potrafił jednak wywołać wszystkie manifestacje, jakie pojawiają się w środowiskach pentekostalnych. Ponieważ gryzło go sumienie, przyznał się w końcu do oszustwa, wyjawiając przy okazji, w jaki sposób dokonywał „uzdrowień”, z których znakomita większość miała podłoże psychosomatyczne.
I na koniec dwa działa, a za nimi dwóch wcześniej przywołanych teologów w koloratkach. Przysłowiowe sto lat temu (dokładnie w 1997 roku) ks. Strzelczyk przestrzegał przed przecenianiem charyzmatów nadzwyczajnych, które notabene w dzisiejszym przepowiadaniu charyzmatyków miałyby być chyba charyzmatami zwyczajnymi, dostępnymi dla każdego. W tekście Modlitwa charyzmatyczna. Wybrane zagadnienia generalnie przychylnym charyzmatyczności zostały wypunktowane również najważniejsze niebezpieczeństwa związane z posługą darami duchowymi. Za jedno z nich uznaje duchowny przesunięcie uwagi z samej modlitwy na manifestację charyzmatów: „Jest to w gruncie rzeczy subtelna pokusa bałwochwalstwa: dary Boże stają się bardziej pożądane, niż On sam. Innymi słowy — ludzie zaczynają szukać bardziej cudów, niż Jezusa, na dłuższą metę prowadzić to może do ześliźnięcia się posługi charyzmatycznej w formę magii”. Bp Czaja dostrzega zaś:
niebezpieczną tendencję do „robienia” chrześcijaństwa i sprowadzania go na poziom terapii, albo zaspokajania podstawowych ludzkich pragnień i potrzeb: zdrowia, szczęścia, przebaczenia. Zasadniczym narzędziem są nasze modły i samozwańcze dysponowanie boskimi zdolnościami. Wskutek tego eliminuje się coraz bardziej Boga i odniesienie do rzeczywistości nadprzyrodzonej, a to oznacza wynaturzenie, które papież Franciszek określa „duchowością bez Boga”.
Oczami wyobraźni widzę obruszonego charyzmatyka. Jak to, jego modlitwa miałaby przypominać magię, a wiara otwarta na nadzwyczajne fenomeny charyzmatyczne mogłaby stawać się „duchowością bez Boga”? Być może kula tych przestróg trafia w płot (oby), na pewno zaś widać, że świat duchowy nie jest taki prosty, jak chciałby go widzieć „charyzmatyk w dżinsach”. Podobnie interpretacja Pisma Świętego nie jest taka oczywista, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Temu przyjrzymy się w kolejnych odcinkach, zaczynając od pokazania, że Pismo przeczy temu, jakoby wierzący nie chorował.
opr. mg/mg