Kościół, którego próbuje bronić autor "Rewolucji charyzmatycznej" po prostu nie istnieje. To idealistyczny wytwór wyobraźni religijnej
Przedziwna jest ta książka. Nie na tyle poważna, by ją potraktować poważnie, z kolei nie tak niepoważna, żeby można ją było zbyć milczeniem. Tu intelektualnie elegancka, a tam siermiężna. Publikacja z przypisami, a przecież nienaukowa. Są takie obiecujące fragmenty, nad którymi gdyby z rok czy dwa popracować, sięgnęłyby poziomu pracy magisterskiej; są też i słabsze partie, a wśród nich te, które zniżają się do poziomu teorii spiskowych znanych z wypowiedzi Stanisława Krajskiego, ojca „naszego” autora. Brakuje Michałowi Krajskiemu niestety wykształcenia teologicznego (jest doktorem filozofii); jakieś obeznanie ma, ale nazbyt to wszystko toporne. Szyte tak grubymi nićmi, że nieraz nie ma sensu zatrzymywanie się nad materiałem, wystarczy rzucić okiem na fastrygę, żeby wiedzieć, że coś tutaj się „rwie”. A choć są wcale niezłe części, które objawiają pewien potencjał, który gdyby został dobrze pokierowany, mógłby zaowocować ważną publikacją, to niestety autor potrafi jednym ruchem przekreślić wszystko. Jest jak słoń w składzie porcelany, który raz trąbą, a raz ogonem rozpiernicza to, co udało mu się nieco uporządkować. A to przywoła masonów i różokrzyżowców (częste odwołania do wcześniejszej jego książki Luter i różokrzyżowcy), a to cepem złego ducha i oskarżeniem o panteizm rozprawi się ze wszystkim, co wcześniej wrzucił do jednego worka.
Wymachuje też gnozą, od której sam ginie: pozostaje bowiem uwięziony w schematach intelektualnych (por. przestrogi papieża Franciszka z Gaudete et exultate), z których to „okopów” każdy jawić mu się musi wrogiem Kościoła. Ale takiego Kościoła, którego broni Krajski, zwyczajnie nie ma — jest Kościół realny, a nie ten idealistyczny twór, do którego autor się odwołuje. Paradoks tego autora polega zatem na tym, że samemu wypadając za burtę, rzuca koła ratunkowe. Nie jest to pierwszy przypadek, że tradycjonalistyczny katolik potrafi tak rozminąć się z katolicyzmem i przyjąć za ideał tę konkretną jego postać, jaką przybrał był on po Soborze Trydenckim. W takiej monolitycznej wizji wszelkie zmiany mogą jawić się jedynie odstępstwem, a dąb Kościoła zdaje się wisieć w powietrzu — nie mógł przecież wyrosnąć z tego żołędzia, o którym świadczy Biblia; wystarczy spojrzeć na Dz 2,42-43, gdzie zaraz po istotnych dla Eklezji momentach pojawia się odwołanie do znaków i cudów. Zwłaszcza te charyzmatyczne początki tak wyraźnie odstające od intelektualistycznej wizji bazującej chyba na jakimś rodzaju „anoreksji” uczuciowej, zdaje się typowym dla tradycjonalistów schorzeniu, na bazie którego każdy przejaw żywszej religijności innego rodzaju wydaje się niekatolickim „emocjonalizmem”.
Bodaj najbardziej widać zafiksowanie Krajskiego w jego interpretacji Katolicyzmu ewangelicznego autorstwa George'a Weigela — jeśli czytelnik ma prawo przeinaczyć intencje autora, to właśnie Krajski skorzystał z tego prawa. Jeśli autor ma jednak prawo do obrony — odsyłam do lektury tej ważnej publikacji amerykańskiego pisarza. Już ta jedna wykoślawiona lektura nie pozwala zaufać, że w omawianiu poglądów innych osób relacje „naszego” autora pozostają rzetelne. A przecież zainteresowania Krajskiego nie dotyczą jedynie, jak mógłby wskazywać na to tytuł, ruchu charyzmatycznego. Postanowił ukazać ten fenomen w związku z kwestią ekumenizmu, porusza problem protestantyzacji Kościoła odbywającej się pod wpływem Soboru Watykańskiego II, a u nas w Polsce, za przyczyną ruchu oazowego założonego przez ks. Franciszka Blachnickiego, wypowiada się w kwestiach nowej ewangelizacji oraz pobożności ludowej w zestawieniu z duchowością pentekostalną.
To chyba byłby największy zarzut: że autor żółci wylewanej z wątroby nie miarkuje. Miało być dzieło o rewolucji charyzmatycznej, a jest działo przeciw teologii posoborowej i pośrednio przeciw samemu Soborowi Watykańskiemu II (Ren wpadł do Tybru, wszystko to już znamy i nawet nie chce nam się pytać, czy jest w tym miejsce dla Ducha Świętego). Dostaje się po równo zajmującym się ekumenią i ruchem charyzmatycznym. Urodzony w 88 roku młodzik rozstawia po kątach zarówno o. Stanisława Napiórkowskiego i biskupa Andrzeja Siemieniewskiego. Pierwszego grzechem jest próba krytycznego spojrzenia na przesadną pobożność maryjną, drugiego porównanie pentekostalnego fenomenu do jakiejś formy pobożności ludowej. (Jak bardzo trzeba być oderwanym od realu, żeby twierdzić, iż kult maryjny w Polsce wymaga jedynie kosmetycznych korekt? Kto zetknął się z czcicielami Matki Bożej ten wie, jak w większości przypadków daleko im od poznania żywego Boga i wejścia w Chrystusowe uczniostwo, co każe poważnie przemyśleć optymistyczne założenie, że „z automatu” Maryja prowadzi do Jezusa). Właśnie na tle krytykowanych przez Krajskiego teologów widać, jak wiele autorowi brakuje do poziomu tamtych; po tym, co napisał, trudno będzie liczyć na awans do wyższej ligii teologicznej. Zatem do głównych grzechów autora Rewolucji charyzmatycznej zaliczyć trzeba by pychę — naprawdę nie lada trzeba mieć o sobie zdanie, żeby w paru zdaniach rozprawić się z takimi gwiazdami teologii katolickiej (tak właśnie: katolickiej) jak choćby Hans Urs von Balthasar. Oczywiście remedium na wszystko jest powrót do św. Tomasza z Akwinu, odczytywanego zdaje się z którejś tam ręki, dla niepoznaki z odwołaniem w przypisie do Sumy teologicznej. Wzywam Krajskiego do spowiedzi (świętej, nie „furtkowej” — tutaj zgoda).
Tak się złożyło, że z książką Rewolucja charyzmatyczna zapoznałem się dzień po powrocie z pewnego kursu organizowanego dla charyzmatyków. Głosiłem tam krytyczne — bardzo krytyczne — poglądy na temat pewnych niepokojących zjawisk w ruchu charyzmatycznym. Ba, nawet odwoływałem się do tych samych kluczowych nazwisk i niebezpiecznych idei, które teraz znalazłem na kartach książki Krajskiego. W wielu kwestiach spokojnie moglibyśmy stanąć w jednym szeregu. A przecież już zostałem ustawiony na pozycji wroga. Trudno będzie w takiej sytuacji o jakiś dialog. Tym trudniej, że z logo wydawnictwa straszą dwa skrzyżowane ze sobą karabiny. Ja rozumiem, że to może Kościół walczący, ale może by bardziej maryjnie? Pół żartem: wydawnictwo mieni się patriotycznym, ale znak graficzny kojarzy mi się raczej z teologią wyzwolenia. Całkiem serio: książka pisana z ideologicznych pozycji mierzy się tutaj z pewną ideologią, jaka moim zdaniem zapanowała wśród charyzmatyków. Z tego nie będzie niczego dobrego. Jeśli nie tylko biskup Siemieniewski, ale nawet biskup Andrzej Czaja, który „wywołał” pentekostalizm do tablicy, okazują się zbyt mało krytyczni, tak że jedynym autorytetem pozostać miałby ks. Andrzej Kobyliński, to ja dziękuję za taką rozmowę.
Miał być kij w mrowisko, a jest kij do bicia. Taki kij łatwo znaleźć. Krajski dokonuje nawet takiej sztuki, że tym samym kijem bije w charyzmatyków i w sam kij. Na przykład powołuje się na krytyczny namysł kardynała Suenensa nad ruchem charyzmatycznym (tzw. Dokumenty z Malines), by za chwilę krytykować hierarchę; albo, gdy tego potrzebuje, przywołuje obficie opracowania biskupa Siemieniewskiego, którego za chwilę jednak przywołuje do ortodoksyjnego katolickiego porządku. Przy okazji świadczy to wszystko o żenującym poziomie debaty duszpastersko-teologicznej na polskim podwórku. Jeśli w Stanach Zjednoczonych powiedziano już chyba wszystko z dwóch stron, obrońców i przeciwników charyzmatów, a przede wszystkim każdemu zainteresowanemu jawne są wszystkie fakty dotyczące osób i poglądów kluczowych dla środowisk pentekostalnych osób, to u nas wszystko to pozostaje dopiero do wypowiedzenia. Zaangażowani i sprzyjający ruchowi charyzmatycznemu jawią się bezbronni, nieświadomi niejednorodności amerykańskiego pentekostalizmu, który importują do Polski na bazie afirmacji samego zjawiska, nie bacząc na to, że w trzecia fala, która nas zalała, niesie ze sobą rzeczywiście truciznę herezji.
Przed nią jednak nie uratuje fala negatywnych emocji Krajskiego ubranych w intelektualistyczne szatki. Dlatego tym bardziej szkoda tej zmarnowanej okazji, jaką mogłaby recenzowana publikacja zwiastować. Nie odnotować jej byłoby jednak zaniedbaniem. Kto żywo jest zainteresowany wiarą i życiem Kościoła, nie może być przecież wrogiem, nawet jeśli sam na takiego chciałby się mianować. A przecież gdyby nie coraz większe zideologizowanie polskich charyzmatyków, kto wie, czy Krajski nie mógłby stać się nawet przyjacielem? A tak ten młody i otwarty chyba jeszcze umysł będzie zapadał się w coraz większą chorobę ideologiczną rozpoznawalną u innych autorów publikacji Wydawnictwa 3DOM. A charyzmatycy w dalszym ciągu zamiast zadawać samym sobie trudne pytania, będą to pozostawiali innym, w tym niewierzącym (por. np. filmiki na youtubowym kanale zatytułowanym „Śmiem wątpić”).
Tekst ukazał się w: „Homo Dei” (2020) nr 2. Opublikowano w Opoce za zgodą Autora.