Horacy i jego poglądy na prawo
Pojęcie prawa w swej treści obok godności, dostojeństwa i zaufania do swoich postanowień, niesie w sobie też pewien rys surowości i oschłości. Zdarza się, że z prawem, zamiast pewności i zaufania, wiąże się chwiejność aksjologiczna i mętność jego rozwiązań. Niewykluczone, że dla wielu osób prawo jest synonimem bezdusznych reguł zakładanych i zapisanych w jego normach. Odbierane jest ono często (prawo właśnie) przez adresatów tych norm jako stosowane w niewłaściwych okolicznościach i do niewłaściwych osób. A jeśli już tych zarzutów nie da się utrzymać, to wraz ze zgodą na adekwatność zastosowania prawa obwinia się je o niesprawiedliwość, jakiej ma być przyczyną, i krańcowe sformalizowanie treści jego postanowień. Natomiast w przypadkach powstania rażącej krzywdy, wywołanej przez nieprawidłowe zastosowanie prawa, ono samo zostaje oskarżone o bezsilność i wątpliwą społeczną użyteczność.
Trudno o cięższe zarzuty stawiane prawu. Rzekome słabości prawa przenoszone są na prawników. Wiemy wszak, jak trudna i wykonywana najczęściej z wielką odpowiedzialnością jest nasza profesja. Bywa jednak, i to wcale nierzadko, że nie znajduje ona właściwego zrozumienia w społeczeństwie. Sami zaś prawnicy postrzegani są jako ludzie ograniczeni, kierujący się w życiu i w pracy ciasno rozumianymi przepisami prawa. Jako dowód podobnego stanowiska przytoczę przykład zdarzenia, którego byłem świadkiem i uczestnikiem zarazem.
Oto swego czasu, w jednej z wyższych szkół ekonomicznych wykładałem propedeutykę prawa. Po zakończeniu kursu „na deser”' odtworzyłem studentom z taśmy magnetofonowej moje audycje radiowe o miłości i sprawiedliwości. Po zastopowaniu magnetofonu rozpoczęły się filozoficzne rozważania o życiu, miłości i prawie. I oto o głos poprosiła jedna ze studentek. Ni to pytając, ni to stwierdzając, powiedziała: „Jak to? Nigdy nie wyobrażałam sobie, aby prawnik mógł mówić o miłości. Byłam bowiem zawsze przekonana, że prawnicy w miejscu przeznaczonym na serce mają paragrafy”.
Nie jest moją intencją obrona wrażliwości społecznej i uczuciowej prawników. Oni sami na przestrzeni wieków udowadniali nieraz swym życiem i dziełem własną wielkoduszność. Imion właśnie takich jurystów, mądrych i wrażliwych, historia zapisała dziesiątki. Tych, których imiona umknęły jej zapisom, są tysiące.
Prawnikami o wielkiej wyobraźni, a także wrażliwości społecznej i poetyckiej duszy byli tacy bogacze serca i umysłu, jak Solon, Platon, Cyceron czy Morus. A przecież to tylko sztandarowe postaci łączące geniusz Temidy i Kalliope. Ci wielcy twórcy są często przykładem harmonii, jaka panowała między głoszonymi przez nich zasadami życia a ich życiem własnym. Cyceron i Morus wierność sobie i wyznawanym przez się wartościom przypłacili męczeńską śmiercią.
Żył też w starożytnym Rzymie poeta czystej wody (co nie znaczy, że nie pił wina), który w dojrzałym wieku, stroniąc od bezpośredniego udziału w sprawach państwa, rozumiał jego mechanizmy i znakomicie orientował się w sprawach swego kraju i społeczeństwa. Poetą tym był Quintus Horatius Flaccus. Jego życie przypada na dramatyczne czasy końca republiki rzymskiej. Horacy urodził się 8 grudnia 65 r. p.n.e. Moim zdaniem, koniec ustroju republikańskiego Rzymu przypada pięć lat później, w roku zawarcia pierwszego triumwiratu pomiędzy Cezarem, Pompejuszem i Krassusem. Ci trzej mężowie postanowili bowiem, że od chwili ich porozumienia nic w państwie Rzymian nie może być postanowione bez wspólnej woli każdego z nich. Tę decyzję triumwirów poświadcza Swetoniusz, historyk rzymski, żyjący na przełomie I i II w. n.e. W ten sposób triumwirat, który jest sui generis ustrojem oligarchicznym (gr. oligoi — nieliczni), położył faktycznie (choć nieprawnie, a nawet bezprawnie) kres istnieniu republiki rzymskiej. Powszechnie przyjmowana data 27 roku p.n.e., w którym Oktawian August przejął pełnię władzy w państwie jako koniec ustroju republikańskiego jest, historycznie i faktycznie rzecz traktując, stanowiskiem wielce formalistycznym.
Ten czas, z wielu jeszcze innych powodów można uznać za brzemienny dla Europy, a potem i świata całego. Czas życia Horacego to ostatnie półwiecze przed narodzinami Jezusa w Betlejem. To czas niepokoju i dekadencji, ale także nadziei i oczekiwania pokoju. To także czas świtu dla rzymskiego prawa klasycznego. Sam Quintus Horatius Flaccus będzie nas tu interesował przede wszystkim ze względu na jego poglądy prawnicze. Jednakże będzie to możliwe tylko wtedy, gdy rozpatrywać je będziemy na tle jego życia, a przede wszystkim na tle jego twórczości.
Ci, którzy badają twórczość Horacego szkiełkiem i okiem powiadają, że nie był on płodnym poetą, że napisał „ledwie” 162 utwory. Nie będę podawał, ile to stanowi linijek tzw. wierszy. Nie odpowiada mi mierzenie dorobku twórczego liczbą i wagą. W moich oczach Kwintus Horacjusz Flakkus zdobył nieśmiertelność, której był zresztą w pełni świadom pisząc tylko niespełna dwie linijki w swej pieśni Do zuchwałych bogaczy — Ad divites avaros (C. III 24, 35—36). Tytuł niniejszych rozważań stanowią słowa rozpoczynające to słynne i doniosłe adagium: „Quid leges sine moribus, vanae proficiunt”. Polski tłumacz tej pieśni, Stefan Gołębiowski, tak poetycznie przełożył te słowa: „Na nic chociażby najlepsze prawo, kiedy prawości nie stanie”. Literalnie, a przy tym jurydycznie interpretując wypowiedź Horacego, doszukać się w niej można głębokiego sceptycyzmu poety w stosunku do prawa jako rozstrzygającego narzędzia i regulatora stosunków społecznych. „Quid leges...?” „Czymże są ustawy” — pyta poeta — jaka jest ich moc, jakie znaczenie, skoro zło, krzywda i gwałt dzieją się tak często mimo istnienia prawnego zakazu popełniania tych zbrodniczych czynów?
Łacińskie słowo leges przekładamy na język polski podając jako jego równoważnik termin „ustawy” (w liczbie pojedynczej — lex, legis). Lex — te trzy litery są zatopione w innym łacińskim terminie greckiej proweniencji w postaci lexis. A ono samo znaczy tyle co „słowo”. Choć język i składające się nań słowa mają wielką moc, jeśli kryje się za nimi treść, to w uszach Rzymianina lex z lexis spojone było dźwiękiem i znaczeniem. Ustawy (leges) w Rzymie, choć uchwalane przez męski ogół pełnoletnich obywateli, nie miały hierarchicznie i współcześnie rzecz ujmując, nadrzędnej pozycji w stosunku do innych źródeł prawa. Ponadto, inaczej niż to jest współcześnie praktykowane, w starożytnym Rzymie ustawy nie musiały w swej budowie zawierać sankcji za niepodporządkowanie się jej adresatów do dyspozycji zawartej w treści konkretnego przepisu. W zakresie ius civile (prawa prywatnego) tylko leges perfectae (ustawy doskonałe) postanawiały, że niezastosowanie się do ich norm spowoduje uznanie przedsięwziętej czynności prawnej za nieważną.
Lex minus quam perfecta (ustawa mniej niż doskonała), uznając ważność czynności prawnej dokonanej z naruszeniem jej postanowień, ustanawiała jednakże kary za dokonanie takiej czynności. Natomiast ustawy niedoskonałe (leges imperfectae, jak zwali je Rzymianie) nie przewidywały ani nieważności podjętych czynności prawnych, ani konieczności poniesienia kary w razie sprzeniewierzenia się ich nakazom i zakazom.
Współcześnie ustawodawcy odnoszą się z niechęcią do ewentualnego stanowienia ustaw niezawierających sankcji za złamanie reguł w nich zawartych, czyli do leges imperfectae. Uważają bowiem takie ustawy nie tylko za niedoskonałe, lecz wręcz za bezużyteczne. Zaiste, ustawy takie nie przewidują żadnych instrumentów pozwalających na wymuszanie oczekiwanych zachowań. Czy zatem trzeba traktować leges imperfectae jako przejaw bezsilności centrów zarządzających państwami czy innymi wielkimi korporacjami? Trudno zgodzić się z takim poglądem i z taką postawą implikującą odrzucenie możliwości techniki legislacyjnej wykorzystującej specyfikę leges imperfectae. Są bowiem takie sprawy, czy też takie stany rzeczy społecznie i prawnie doniosłe, co do których celowe byłoby sformułowanie norm prawnych. Jednocześnie wydaje mi się konieczne, aby zdawać sobie sprawę, że wymuszanie pod groźbą kary oczekiwanych zachowań w tym względzie mogłoby się okazać mało skuteczne, a w szczególnych przypadkach nawet szkodliwe. Dlatego, moim zdaniem, dopuszczenie, czy może lepiej powiedziawszy, niestronienie w praktyce parlamentarnej (w uzasadnionych przypadkach) od stanowienia ustaw, których wyłączną sankcją byłaby jedynie świadomość postępowania contra legem wzbogaciłoby instrumentarium jurydycznego oddziaływania Sejmu.
Powtórzmy za Horacym: „Quid leges sine moribus...?” — „Cóż znaczą ustawy bez przestrzegania obyczajów...?” Polski tłumacz słowo mores oddał pięknym polskim równoważnikiem jako prawość. Słusznie i poetycznie tak uczynił, gdyż nie każde przestrzeganie obyczajów jest chwalebne. Wiemy przecież, że istnieją zbójeckie obyczaje. Tych zaś prawi ludzie powinni się wystrzegać. Toteż można zasadnie twierdzić, że intencją naszego poety była zachęta do przestrzegania dobrych obyczajów (bones mores). Powróćmy więc do naszej zmodyfikowanej sentencji: „Cóż znaczą ustawy, jeśli nie przestrzega się dobrych obyczajów?” I Horacy odpowiada: „vanae proficiunt!” — „Nie znaczą nic i niczemu nie służą. Są marnością”.
Podobna obserwacja, sądzić można, była udziałem znacznej części społeczeństwa starożytnych Rzymian. Upadek dobrych obyczajów, upadek najszerzej rozumianej moralności starali się sanować cesarze. W tym celu, poczynając od Oktawiana Augusta (pamiętajmy, że było to na przełomie czasów przed i po Chrystusie), wydawali oni ustawy mające wymusić pożądane zachowania. Cesarz Oktawian swymi regulacjami dotykał najintymniejszych sfer życia człowieka. Normalizował relacje między małżonkami, a także osobiste stosunki, do jakich mogło dochodzić między osobami, które nie pozostawały w związkach małżeńskich.
Część prawników romanistów uważa, że legislacyjna ofensywa Oktawiana okazała się skuteczna i przyniosła zamierzone rezultaty. Osobiście nie podzielam tego poglądu. Nie ma tu miejsca na polemikę w tej materii. Pośrednim potwierdzeniem mojego poglądu jest wypowiedź najwybitniejszego historyka rzymskiego, Publiusza Korneliusza Tacyta, który urodził się prawie sto lat po Horacym i którego obserwacja zbliżona jest do wypowiedzi naszego poety. Mianowicie Tacyt (ok. 55—120 n.e.) w swoich rocznikach taką sformułował myśl: „Corruptissima res publica, plurimae leges” (Annales III, 27). Tę wypowiedź historyka rzymskiego oddałbym taką parafrazą: „Rzeczpospolita, w której wydaje się nadmiar ustaw, jest państwem skorumpowanym, z zepsutym mechanizmem organów władzy”.
Ustawy są jak pokarm stanowiący zarazem lekarstwo. Bywa, że można porównać je do antybiotyków. Wiemy przy tym, jak wielką szkodę dla organizmu stanowi nadmiar lub niedobór pożywienia. Gdy na tę nierównowagę nałoży się jeszcze zła jakość treści (pożywienia czy ustaw), to skutki nieadekwatności środków zaradczych mogą okazać się dramatyczne. Bywa też, że podanie jedynie placebo z przeświadczeniem o jego uzdrawiającej mocy przynosi nadzwyczajne efekty. Nie stroniłbym od leges imperfectae.
Dla prawnika zaś potrzeba regulacji poszczególnych, istotnych społecznie stanów rzeczy nie ulega wątpliwości. W związku z tym pojawia się problem kreowania racjonalnego prawa. Racjonalne prawo (odrębną kwestią jest samo zdefiniowanie ratio) może pochodzić tylko od racjonalnego ustawodawcy. I tu rodzi się problem, skąd go wziąć? Pozostawiając tę kwestię na marginesie i przyjmując domniemanie (domniemania są usuwalne), że każdy istniejący i funkcjonujący ustawodawca jest racjonalny, można by oczekiwać, że domniemanie to zostanie potwierdzone w praktyce. Nawiązując do formuły Horacego, ci, którzy decydują o stanowieniu prawa, mogliby wziąć pod uwagę głębsze, choćby nawet niepewne, poszukiwanie relacji i proporcji, jakie byłyby pożyteczne między ustawami a obyczajami i zwyczajami. Internalizacja tak stanowionych norm byłaby szybsza i osadzona na solidniejszym fundamencie.
Odradzający się i pogłębiający pozytywizm prawniczy, przybierający wręcz postać normatywizmu, grozi odarciem prawa z jego godności, obiektywizmu i funkcji wzorca sprawiedliwości. Jeśli ta tendencja będzie się pogłębiać, to wtedy będziemy mieli do czynienia nie z procesem legislacji, a z procesami normalizacji. Normalizacja zresztą, współcześnie niezwykle doniosła, ma charakter jednoznacznie technicystyczny. Tak jak prawo, ma ona służyć człowiekowi, lecz jej przedmiotem jest regulacja sfery obejmującej relacje między człowiekiem a materią. Prawo opisuje i stanowi normy regulujące stosunki międzyludzkie. Nie powinniśmy zatem dopuszczać do dehumanizacji prawa.
Otwórzmy się przeto na muzykę zawartą w poezji, w pieśniach Horacjańskich. Słychać tam rytm łacińskiej strofy i mądrość poety. Wszyscy znamy jego zawołanie: „Carpe diem” (C. I, 11, 8) — „Chwytaj dzień, ciesz się każdą chwilą”. Tę króciutką pieśń przepięknie przełożył nasz Henryk Sienkiewicz. Rozpoczyna się ona od słów: „Nie pytaj próżno, bo nikt się nie dowie/ Jaki nam koniec gotują bogowie” („Tu ne quaesieris, scire nefas, quem mihi, quem tibi finem di dederint”). To konstatacja naszego ludzkiego losu. Ale przecież to nie tylko nasz człowieczy los. Śmiertelnym losem dotknięte są kwiaty, drzewa, cała flora i cała fauna. A kto wie, czy tylko? Seneka — filozof równość ludzi widzi w konieczności naszego umierania. Nie bez zastrzeżeń przyjąłbym ten pogląd. Raczej w świadomości tej konieczności dopatrywałbym się tej równości. Choć są tacy (Hybris człowiekowi bliska), którym wydaje się, że poprzez wielkość uczynionej zbrodni unikną przynajmniej zapomnienia swego imienia. Kto jednakże dziś pamięta Herostratesa, szewczynę, który niszcząc piękną świątynię Artemidy w Efezie (w 356 r. p.n.e.) chciał odcisnąć swoje istnienie w pamięci potomnych. Przywołałem jego imię (greckie Herostratos), gdyż sądzę, że boska Artemida darowała mu jego czyn, spowodowany tak wielką żądzą trwania. Nie wierzę i nie chcę uwierzyć, aby ta dziewicza bogini patronująca kniejom leśnym była mściwa i pamiętliwa, jak opisują jej duszę mityczne opowieści. Osobiście uważam, że Herostrates skazany na karę śmierci i tak zdecydowanie przepłacił.
Legenda głosi, że tej nocy, gdy płonęła świątynia bogini łowów, urodził się Aleksander Wielki. Kto wie, lub jak wielu wie, kim był Aleksander Wielki i czego dokonał, że potomni nazwali go Wielkim?
Sam Horacy krąży, oscyluje między pewnością swej nieśmiertelności a zagładą dzieł ludzkich. W liście O sztuce poetyckiej (De arte poetica) jednoznacznie konstatuje: „Zginą ludzkie dzieła” — „Mortalia facta peribunt”. „Więc czy mogłaby przetrwać tylko wdzięczna mowa?” — jak trafnie tłumaczy Jan Sękowski kolejne zdanie Horacego.
Przybliżmy się jeszcze bardziej do naszego poety. Jest on fascynujący jako twórca, godny szacunku jako człowiek. Nie razi, mnie przynajmniej, jego niezachwiana pewność co do niezwykłości i nieśmiertelności dokonanego dzieła. Czas potwierdził słuszność jego dumy i poczucie własnej wartości. „Exegi monumentum aere perenius” — „Wybudowałem pomnik trwalszy niż ze spiżu”. To pierwsze słowa, jakimi zwraca się do muzy Melpomeny (Ad Melpomenem musam C. III, 30—1). Żelazo może ulec rdzy i zniszczeniu, jego wiersze zaś przetrwają deszcze i wiatry. Będą trwać, pokąd na Kapitol ma wstępować z milczącą westalką pontifex — „dum Capitolium scandet cum tacita virgine pontifex” (C. III, 30—8, 9). Dziś na wzgórze kapitolińskie nie wstępują już milcząca westalka wraz z kapłanem. Choć przecież niedaleko stąd, na innym rzymskim wzgórzu, na Watykanie, zasiada pontifex z dalekiego kraju, Jorge Mario Bergoglio, biskup Rzymu, papież Kościoła katolickiego Franciszek.
W tym samym Rzymie z ust Argentyńczyka płyną łacińskie słowa urbi et orbi. Dopóki choć jeden człowiek rozumieć będzie te twoje słowa, Kwintusie Horacjuszu: non omnis moriar, żyć będziesz wciąż. „Non omnis moriar” — Adam Ważyk przełożył na przysłowiowo już cytowane słowa: „nie wszystek umrę”. Pięknie i słusznie tak uczynił, dalszy ciąg pieśni jest tego pełnym potwierdzeniem. Mimo to, ja tę wypowiedź odczytuję odrobinę inaczej. „Non omnis moriar” znaczy dla mnie tyle, co „nie w pełni umrę” lub „niezupełnie umrę”.
Arcydzieła poezji i świadomość ich nieprzemijającego kunsztu przysparzała naturalnie zawistników Horacemu. Poeta nie skarżył się nawet zanadto na przejawy zawiści. Mawiano o nim, że był „dzieckiem szczęścia”, fortunae filius. Jeśli tak było, zawdzięczał to swojej mądrości, umiarkowaniu i poczuciu niezależności. On wiedział, że jest artystą, a zawistników zżerał ich własny jad. Cenił wolność i nie chciał krępować się jakąkolwiek zawisłością. Pozostawał wszak w bliskim kontakcie z pierwszymi osobami w państwie. Mecenasowi zawdzięczał niezależność materialną. August zabiegał o jego przyjaźń i gniewał się, gdy ten o nim zapominał. Horacy nie był bogaty, nie zabiegał wszakże o wzrost majętności. Nie poszukiwał też honorów i urzędów. Gdy razu pewnego cesarz August poprzez Mecenasa zaproponował mu intratne, a przy tym bardzo wpływowe stanowisko osobistego sekretarza, Horacy grzecznie, choć stanowczo odmówił. Nie twierdził, że cesarzowi się nie odmawia.
Godność, jaka płynie z utworów Horacego miała fundament w jego własnym życiu. Jest to tym bardziej warte podkreślenia, że Kwintus Horacjusz był synem wyzwoleńca. Pozycja wyzwoleńca, tak zwany status civitatis, była gorsza niż obywatela wolno urodzonego. Wyzwoleńcy, nawet ci, którzy wraz z wolnością (status libertatis) otrzymywali obywatelstwo rzymskie, obciążeni byli prawem patronackim. Był to powód pewnej dyskryminacji prawnej. Horacy nie odczuwał z tego powodu dyskomfortu ani nie ukrywał tego faktu. W swej twórczości pozostawia nam wiele informacji o sobie, tzw. „pieczątek” — sphragides. Artystycznie wkomponowane, są wiarygodnym źródłem o życiu poety.
Ważnym okresem w jego życiu był pobyt w Atenach. Tam bowiem można było odbyć studia, które dziś nazywalibyśmy wyższymi. Tam zetknął się on z głęboką myślą filozoficzną i tam nauczył się ją rozumieć. Różne punkty widzenia na określony problem wyrobiły w nim krytycyzm. Horacy kochał życie i jego powaby. Swetoniusz przypisuje mu nieumiarkowany erotyzm. Powiada się, że na sprawy podlegające kompetencji Afrodyty starożytni patrzyli z innej perspektywy niż ludzie współcześni. W moim przekonaniu bogini miłości (choć personifikuje ją kobieta) jest niezmienna. Czas zmienia tylko obyczaje. Serce bije i przyspiesza w podobnym jak zawsze rytmie.
Kochając kobiety (a może i chłopców) Horacy nie przyjął za swoją filozofii epikurejskiej. Na pewno nie był bezwolnym hedonistą. Nie był ani cynikiem, ani sceptykiem. Pod koniec życia skłaniał się raczej ku doktrynie stoickiej. W niej akcentowano „złoty środek”, choć mistrzem tak rozumianego środka był, według mnie, Arystoteles. Kwintus był z pewnością dobrym uczniem perypatetyków i stoików. Środek, odstęp od skrajności, był jego punktem odniesienia w nauce i etyce. Tylko poetą nie był średnim. Kalliope wprowadziła go na najwyższe szczyty swej sztuki. Natomiast żadnej szkoły nie uważał za własną i nie utożsamiał się z jej doktryną. Nie chciał przysięgać na żadnego mistrza — „nullius iurare in verba magistri” (Epi. I, 1, 14). To jest zresztą jeden ze wspanialszych rysów nauki greckiej. Mistrz nie niewolił swego ucznia własną myślą. Znamy przecież zdanie przypisywane Arystotelesowi: „Amicus Plato, sed magis amica veritas” —„Platon jest mi przyjacielem, lecz większą przyjaciółką jest prawda”. Zresztą nie ma przyjaźni bez prawdy. Bodaj tylko przyjaciel może się na nią zdobyć, choćby nawet była gorzka. Wróg zawsze będzie podtrzymywał w błędzie, w mylnym mniemaniu o rzeczywistości. Nie wiemy na pewno, czy ta słynna wypowiedź rzeczywiście pochodzi od Arystotelesa, lecz znamy jego podobne stanowisko, jakie przedstawił w swej Etyce nikomachejskiej. Mówi tam expressis verbis: „Zdaje się chyba jednak, że może lepiej jest i że trzeba dla ocalenia prawdy poświęcić nawet to, co jest nam bardzo bliskie — zwłaszcza gdy jest się filozofem; bo gdy jedno i drugie jest drogie, obowiązek nakazuje wyżej cenić prawdę, aniżeli przyjaciół” (1096a; tłum. D. Gromska). Sądzę, że jednym ze źródeł „cudu greckiego”, jeśli idzie o wielki rozwój nauki, była nieskrępowana niczym wolność słowa. Nie cierpiała też na tym ani przyjaźń, ani — moim zdaniem — miłość. Obie karmią się prawdą, jedynie ich pozór oczekuje kłamstwa i ginie w świetle prawdy.
Przeciętniactwo czasów współczesnych może mieć swoje źródło także w znacznym uprzedzeniu do wysłuchiwania odmiennych poglądów. Wszak najczęstszą miarą wiedzy ucznia ma być papuzie powtarzanie poglądów nauczyciela. Im wierniej wyklepane, tym większe zadowolenie „mistrza”. Może jednak wrócą czasy, gdy miarą wielkości nauczycieli będą twórcze dokonania ich uczniów.
Trzeba też gwoli prawdy powiedzieć, że starożytność grecka znała także dogmatyczny sposób argumentacji. Pitagorejczycy, korporacja dość tajemnicza, w celu przywołania rozstrzygających argumentów na okoliczność przedstawianych przez się tez, stwierdzali: „ipse dixit” — „on sam tak powiedział, taki jest jego pogląd w tej materii”. Dziwne jest (a nawet paradoksalne) to, że uczniowie Pitagorasa, tworzący szkołę matematyczną, jako dowód zasadności swoich twierdzeń powoływali się na słowa mistrza jako wystarczające źródło prawdy.
Ten osobliwy sposób postępowania pitagorejczyków nie wykluczał ich jednak ze społeczności ludzi poszukujących prawdy. Wszystkim bowiem, którzy podążali drogą ku jej poznaniu, wolno było się też mylić, ważny był cel i uczciwe sposoby jego osiągnięcia, natomiast arsenału w dobrej wierze przedsiębranych środków nie ograniczano.
Grecy rozumieli, że powołanie się na argument, iż pochodzi on od argumentującego, który rości sobie prawo do pozycji rozstrzygającego autorytetu, jest nie do utrzymania. Wynika to z tego, iż każdy może się na to powołać, że to właśnie on jest zwolennikiem czy twórcą określonej tezy. W ten sposób zakładana szczególna jej moc traci wszelką siłę dowodową. Mamy też dowody odżegnania się od uzasadniania prawdy na wzór pitagorejczyków. Niech tego potwierdzeniem będą słowa Marka Cycerona. Mówi on: „Toteż nie mam zwyczaju chwalić tego, co wiemy o pitagorejczykach, którzy zapytywani o uzasadnienie pewnych twierdzeń, z jakimi występowali w czasie dysput, zwykli podobno odpowiadać: »on tak powiedział«, mieli zaś na myśli Pitagorasa” (O naturze bogów, 1. 5,10; tłum. W. Kornatowski). Pozwolę sobie w związku z tym przypomnieć, że tę trzeźwą opinię przedstawił nie tylko wielki mówca, jakim był Marek Cyceron, ale też prawnik i polityk, jakim był on w nie mniejszym stopniu.
Chciałbym w tym miejscu stwierdzić, iż nie jest moją intencją idealizowanie czasów antycznych. Dramatów, nieszczęść i barbarzyństwa w nich nie brakowało. Jednakże argumentacja naukowa nie była zabarwiona stronniczością szkoły czy partyjniactwem porozumienia politycznego. Jasnym tego potwierdzeniem niech będą jeszcze raz słowa Marka Cycerona: „bo w rozważaniach naukowych powinno się zwracać uwagę nie tyle na wielkość czyjejś powagi, ile na moc dowodów” (ibidem).
|
Fragment pochodzi z książki:
Stefan J. Karolak
Sprawiedliwość. Sens prawa |
Wróćmy jeszcze do Horacego. Jego poezja uważana jest za chłodną, nawet za zimną. To pozór wynikający z precyzyjnie składanych strof. Jest w nich też treść analizująca kondycję człowieka. Jest w tej poezji mnóstwo obserwacji odnoszących się do prawa w sensie instytucjonalnym, a także filozoficznym. Jakie jest źródło prawa? — zastanawia się poeta. Toż to oczywiste, jest nim strach. Iura inventa metu iniusti fateare necesse est. Metus, bojaźń, tak dobrze znana prawu rzymskiemu, jest źródłem prawa i to bojaźń wynalazła prawo przeciw bezprawiu — „iura inventa metu iniusti” (Ser. I, 3, 111). Jakie mają być reguły tego prawa? Czy za kradzież kapusty ma być taka sama kara jak za świętokradztwo, sprzeniewierzenie się bogom? — pyta Quintus Horatius. „Niech będzie zasada — wdzięcznie przekłada Jan Czubek — że zależnie od grzechu karę się nakłada” — „adsit reguła, peccatis quae poenas inroget aequas” (Ser. 1, 3, 111). W języku łacińskim werset jest równie uroczy, ale prawniczo precyzyjniejszy. Ta reguła równej odpłaty za grzech nie ma znamion talionu, odwołuje się ona do słuszności (aequitas). Może i aequitas poświęcimy jakieś spotkanie.
Nie byłby nasz poeta trzeźwym obserwatorem, gdyby pominął element korzyści, jaki w sprawach prawem regulowanych powinien być brany pod uwagę. W tej samej satyrze stwierdza Horacy: „ipsa utilitas, iusti prope mater et aequi” (Ser. I, 3, 98). Nie chciałbym zgodzić się z tłumaczeniem tych słów, że „korzyść, co jest matką wszystkich rzeczy” jest fundamentem prawa.
Mam nadzieję, że nie rozstajemy się do końca z Kwintusem Horacjuszem Flakkusem. W listopadzie, dokładnie 27 dnia tego miesiąca, roku 8 p.n.e. poeta nagle odszedł z grona żyjących. Żyje jednak w swej poezji i miał rację, mówiąc: Non omnis moriar.