Po pierwsze: nie bądź okrutny

Recenzja: Judith N. Shklar, ZWYCZAJNE PRZYWARY, tłum. Marcin Król, Znak, Kraków 1997

Publikacja niniejszej książki (w roku 1984) była na Zachodzie wydarzeniem - niewątpliwie zasłużenie. Autorka, profesor historii myśli politycznej na Harvardzie, podjęła bowiem bardzo ważny temat, który właściwie nigdy nie był przedmiotem filozoficznych rozważań, a od pewnego czasu w ogóle został przykryty zasłoną milczenia. Dodajmy na marginesie, że później temat ten kontynuowała: w roku 1990 opublikowała pracę pt. The faces of injustice ("Oblicza niesprawiedliwości"). Zmarła przedwcześnie dwa lata później, a pośmiertnie ukazał się tom jej esejów pt. Liberalism without illusions ("Liberalizm bez złudzeń").

Jakiż to temat lekceważyli filozofowie? Jak wiadomo, filozofowie nieodmiennie patrzyli w górę: zajmowali się poszukiwaniem ideału, opisywaniem doskonałości moralnej (impulsem do zadzierania głowy było towarzyszące narodzinom filozofii zdumienie - wywołane przez harmonię świata, której najlepszą egzemplifikacją stanowił ład gwiaździstego nieba). Ponieważ filozofowie patrzyli w górę, nie zajmowali się zgłębianiem czeluści niecnoty. Jeśli już pisali o przywarach, to tylko z perspektywy ideału: jako o przeszkodach na drodze do doskonałości (stąd np. w filozofii chrześcijańskiej głównym grzechem jest superbia, gdyż stoi ona na drodze do przyjęcia światła Bożego). Takie podejście - twierdzi autorka - jest szkodliwe, gdyż właściwym punktem wyjścia refleksji etycznej powinno być namacalne zło, konkretna krzywda (pójście dalej zachęca, jej zdaniem, do krzewienia cnoty przemocą).

Stanowisko autorki jest jednak szczególnie nowatorskie na tle dokonań współczesnej filozofii liberalnej. Mówiąc w największym uproszczeniu, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (głównie pod wpływem Teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa) w uczonych dysputach liberałów za kulisami wylądował nie tylko wątek przywar, ale nawet cnót. W związku z triumfem pluralizmu, czyli tezy, że wartości wybierane przez poszczególne jednostki są kwestią ich gustu (a de gustibus etc.), nie wypadało pisać o cnotach (jeśli nie chciało się zdobyć miana zamordysty). Liberalni filozofowie wspięli się zatem na jakoby neutralny metapoziom i dyskutowali o społeczeństwie, w którym kwestia cnoty/niecnoty byłaby prywatną sprawą każdego. Autorka nie wspięła się jednak na te jałowe wyżyny, pozostając na poziomie interesującym dla każdego normalnego zjadacza chleba, tzn. na poziomie zwyczajnej moralności. Można chyba zaryzykować tezę, że stanowiska Shklar (obok krytyki komunitariańskiej) przyczyniło się do wyraźnej już dziś wśród filozofów liberalnych tendencji do schodzenia z metapoziomu na płaszczyznę bardziej empiryczną (zaczęli na przykład zauważać kwestię nacjonalizmu).

A zatem Shklar pozostaje na poziomie zwyczajnej moralności. Nie przestaje jednak być liberałem, który czuje obrzydzenie do narzucania ludziom celów. Dlatego właśnie tematem są przywary. Liberał uważa bowiem, że jakikolwiek ideał etyczny - choćby najbardziej chwalebny i niewinny - przerodzi się w trakcie realizacji w ponury przymus, jeśli nie w krwawą jatkę.

Teza książki jest następująca: liberalizm to taki ustrój, który uznaje okrucieństwo za najważniejszą przywarę, a eliminację okrucieństwa za główny cel moralny. Zobaczmy więc - proponuje autorka - jak wygląda rzeczywistość, gdy głównym drogowskazem moralnym jest unikanie okrucieństwa (innymi słowy, przyjrzyjmy się naszej rzeczywistości, gdyż rzeczywistość liberalna zasadza się na postulacie humanitaryzmu). Ponieważ tropienie okrucieństwa nastraja pesymistycznie co do możliwości moralnych rodzaju ludzkiego, należy unikać innej przywary - mizantropii. Te dwie przywary stanowią klamrę książki. Do kompletu dochodzą jeszcze trzy inne: hipokryzja (ta akurat jest dwuznaczna, gdyż często odgrywa pozytywną rolę w życiu społecznym jako "hołd oddany cnocie"), snobizm i zdrada. Ponieważ - jak wspomniałem - temat jest w zasadzie filozoficznie nietknięty (Montaigne to najważniejszy przewodnik), autorka odwołuje się głównie do literatury; jej autorytetami są Szekspir, Dickens, Molier, Hawthorne, Conrad. Shklar nie przeprowadza wszakże krytycznych analiz, a jedynie czerpie z literatury przykłady postaw moralnych.

Pionierskość tej książki sprawia, iż ma ona dość istotną wadę: nie jest mianowicie przejrzysta; jest raczej wstępem do filozoficznego uporządkowania tematu z ł a w społeczeństwie liberalnym niż taką próbą. Wadę tę rekompensuje jednak z nawiązką wydobycie na światło dzienne moralnych założeń, które są w istocie ukrytymi założeniami liberalnych metakonstrukcji. Jak napisał o tej książce Michael Walzer: jest ona podręcznikiem "psychologii moralnej dla liberałów".

Dla polskiego czytelnika zainteresowanego związkami pomiędzy liberalizmem a religią książka Shklar stanowi szansę ujrzenia liberalizmu z odkrytą przyłbicą. Z reguły liberalizm kryje się za fasadą neutralności (metapoziom): religia to sprawa prywatna, więc równie warta obrony jak wszystkie inne sprawy prywatne (wolność sumienia to jedno z fundamentalnych praw porządku liberalnego). Taka jest teoria, bo w praktyce liberalizm ukonstytuował się w opozycji właśnie do religii: jej uniwersalnych roszczeń do naprawy ludzkości i do sprawowania "rządu dusz", które - pisze autorka - są nieodmiennie źródłem przemocy i hipokryzji. Gdy tylko na kartach tej książki pojawia się religia, padają pod jej adresem najcięższe zarzuty - jest ona prezentowana jako antyteza liberalizmu. Oto dwa przykłady: "Liberalny rząd stworzony dla złych charakterów wcale nie obiecywał, że władza uczyni nas lepszymi. Twierdzi jedynie, że usuwa największe przeszkody dla wszelkich wysiłków moralnych, jakie moglibyśmy w tej mierze podejmować. Gdybyśmy chcieli więcej, i tak nie ograniczylibyśmy konsekwencji przywar. Poddalibyśmy się znowu ograniczeniom i odżyłyby owe pobożne pozory i pobożne okrucieństwa, jakie zostały udoskonalone przez rządy religijne" (s. 241); "Chrześcijańska moralność domagająca się bezwarunkowego miłosierdzia musiała wcześniej lub później podważyć wiarę, a zwłaszcza zaufanie do instytucji religijnych. Albowiem to właśnie te instytucje, jak się zdaje, były fanatyczne, stosowały gwałt i najstraszliwsze okrucieństwa. W każdym razie nie ma wątpliwości, że chrześcijaństwo nie uczyniło wiernych bardziej miłosiernymi niż inni ludzie. (...) Stawianie okrucieństwa na pierwszym miejscu oznaczało ponadto odrzucenie idei grzechu i zastąpienie jej złem uczynionym innym ludziom. Tak wygląda prawda postchrześcijańskiego świata duchowego" (s. 245).

Stanowisko Shklar budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, doceniam zasługi autorki, która pokazała, iż filozofia liberalizmu wcale nie musi się zasadzać na micie "homo oeconomicusa" czy "racjonalnego wyborcy" (mit ten leży u podłoża liberalnych metakonstrukcji). Cieszę się, iż Shklar spróbowała przedstawić psychologię moralną obywatela liberalnej wspólnoty. Jestem jej wdzięczny za to, iż podjęła temat przywar, który zawiera zapewne nie mniej prawdy o człowieku niż temat cnót.

Z drugiej jednak strony, teza o "postawieniu okrucieństwa na pierwszym miejscu" bynajmniej mnie nie przekonuje. Nie uważam, iż imperatyw walki z okrucieństwem powinien stanowić główny fundament wspólnoty liberalnej. Naturalnie walka z cierpieniem (a więc i z okrucieństwem) stanowi ważny ideał liberalizmu (obok wartości życia powszedniego i autentyczności - zgodnie z analizą Charlesa Taylora). Ale jest to ideał, tzn. musi się wiązać z jakąś wizją dobrego życia. Bez takiej wizji imperatyw walki z okrucieństwem jest zawieszony w próżni. Jeśli programowo odcinamy się od wszelkich wspólnotowych wizji dobrego życia - jak czyni to Shklar występując przeciw instytucjonalnej religii - możemy doprowadzić do erozji wspólnych sensów, a tym samym do podważenia skuteczności imperatywu walki z okrucieństwem. Taylor dowodzi, iż w świecie nastawionym wyłącznie na cele praktyczne, doczesne (czyli, mówiąc nieco pleonastycznie, w świecie całkowicie świeckim), okrucieństwo bynajmniej nie zniknie. Śmierć stanowiła zawsze przedmiot szczególnej fascynacji człowieka jako punkt ostateczny, który decyduje niejako o kształcie całego życia. Oddanie życia było, jest i będzie postrzegane jako ofiara największa; odebranie komuś życia - jako największy gwałt. W świecie wypranym z sensów wykraczających poza doczesność, w świecie realizującym wyłącznie imperatyw humanitaryzmu, zadawanie cierpień może się okazać dla wielu źródłem wartości (w tym kontekście nie jest już ważne, czy chodzi o wartość pozytywną, czy negatywną: istotne jest tylko to, że jest to wartość przekraczająca powszedniość).

Powyższy zarzut dotyczy naturalnie nie tylko książki Shklar, ale w ogóle filozofów liberalizmu, którzy sądzą, iż śmierć nie jest ich problemem. Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie stanowisko Sokratesa, który stwierdził w Fedonie, iż filozofia nie zajmuje się niczym innym jak "umieraniem i śmiercią" (64a).

 

ANDRZEJ PAWELEC, ur. 1964, dr filozofii, eseista, tłumacz.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama