Czy Polska - to przedmurze chrześcijaństwa, córa Kościoła nieporównanie wierniejsza niż Francja - jest dziś zagrożona nihilizmem?
Więź 1/2012
Czy Polska – to przedmurze chrześcijaństwa, córa Kościoła nieporównanie wierniejsza niż Francja – jest dziś zagrożona nihilizmem? Czy od wielu lat nie jesteśmy świadkami postępującej erozji społecznego i indywidualnego zmysłu etycznego, która właśnie zbiera owoce? Czy spektakularnym objawem tej moralnej choroby nie są sukcesy Ruchu Palikota, któremu kibicuje, jak wiadomo, Jerzy Urban – redaktor tygodnika „Nie”, a w latach osiemdziesiątych rzecznik komunistycznego rządu – i w którym wielką rolę odgrywa Roman Kotliński, założyciel antyklerykalnego pisma „Fakty i Mity”, a przy okazji były ksiądz i (jak podaje IPN) były tajny współpracownik SB?
Niby trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby po prostu przeczyć tym tezom (oczywiście, nie licząc wyborców, którzy ludzi Janusza Palikota wprowadzili do Sejmu). Wydają się one oczywiste. Sam osiem lat temu napisałem tekst 1 (przypomniany mi przez redakcję WIĘZI), w którym – pod wrażeniem tzw. „afery Rywina” narzekałem, że „należy wreszcie zacząć porządną polemikę z nihilizmem, bo to on, a nie – jak to w swoim czasie mówiliśmy z przekąsem – «obrońcy prawdziwych wartości» jest dojmującym zagrożeniem”. Nawiasem mówiąc, to wezwanie sprawiło – pomijając łatwą do przewidzenia reakcję moich lewicujących przyjaciół – że znalazłem nagle wielką życzliwość wśród ludzi, z którymi, jak mi się wydawało, łączyło mnie nic lub niewiele. Jak to z przekąsem skomentował mój znajomy konserwatysta, powołując się jakoby na starożytną maksymę: „Najłatwiej zostać generałem w obozie wroga”. Ale przynajmniej pojawiły się wówczas okazje do rozmów, których wcześniej nie prowadziłem, i które były dla mnie bardzo inspirujące.
Tylko że tymczasem minęło osiem lat, a w ich trakcie: pojawiła się przelotna wizja rządów PO-PiS (choć przelotna, zostawiła po obu stronach całkiem sporą liczbę tęskniących za nią sierotek, przez krótki czas także piszącego te słowa), mieliśmy koalicję PiS-Samoobrona-LPR, doszło do kolejnych przepychanek w mediach publicznych, wydarzyła się straszna katastrofa lotnicza, a po niej – niewygasły do dziś festiwal podejrzeń i pomówień, który sprawił, że zamiast oczekiwanej wkrótce po 10 kwietnia sanacji życia publicznego doszło do najgłębszego od kilkudziesięciu lat podziału wśród Polaków. Poziom sporów, które i przedtem wiedliśmy za pomocą form, jak się wydawało, przesadnie agresywnych, sięgnął dna (a i to chyba za mało powiedziane). Krytykę, rzeczywiście nieraz niewyszukaną, śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, określa się obecnie mianem „przemysłu pogardy”; ale jak w takim razie nazwać chroniczne kwestionowanie legalności obecnej prezydentury, przekształcanie – również w publikacjach prasowych, nie tylko na forach internetowych! – nazwiska Komorowski na Komoruski czy insynuowanie, że pozostaje on na żołdzie rosyjskich służb specjalnych?
W tych okolicznościach odpowiedź na pytanie o nasz rodzimy nihilizm, a dokładniej o jego dzieje najnowsze i moment, w którym się znaleźliśmy, wygląda na znacznie bardziej skomplikowaną niż to się zrazu zdaje.
Ustalmy jednak najpierw, czym nihilizm właściwie jest. Jakkolwiek wielu chrześcijanom, zwłaszcza o poglądach konserwatywnych, poniższa odpowiedź może wydać się trudna do zaakceptowania, pojęcia tego nie sposób utożsamić z ateizmem ani z marksizmem. Złożony jest też jego związek z innym straszakiem współczesności, czyli z postmodernizmem – i to pomimo starego postmodernistycznego hasła Nothing happens, anything goes. Spolszczono je zabawnie na „o nic nie chodzi, wszystko uchodzi”, a przecież znaczy ono zaledwie „nic się nie wydarza, wszystko się [jakoś] toczy”, czyli – jeśli już szukać gry słów – „nie ma dna, wszystko gra”, co jest wypowiedzią ontologiczną, nie zaś etyczną.
Nihilistą zatem nie jest Joseph Conrad, choć bohaterowie jego powieści odwołują się do powinności motywowanych nie religijnie, lecz społecznie (pojęcie honoru jest historycznym wytworem środowiska). Nie jest też nihilistą Camus, choć dr Rieux nie zalicza się do ludzi wierzących, a kazanie księdza Paneloux, przynajmniej pierwsze, ocenia krytycznie. Nie sposób także nazwać nihilistą Jana Strzeleckiego, choć w jego Próbach świadectwa pełno nawiązań do Karola Marksa; ani nawet Róży Luksemburg (jeśli ten ostatni przykład wyda się komuś bulwersujący, oznacza to, że używa słowa „nihilizm” jako czystej obelgi, pozbawionej treści; tymczasem ja nie bronię Luksemburg, tylko zwracam uwagę, że krytykę jej koncepcji trzeba przeprowadzić z pomocą innych narzędzi). Wreszcie: nie był nihilistą Jacques Derrida, a z powieści Michela Houellebecqa wynika w gruncie rzeczy akceptacja, choć pozbawiona entuzjazmu, konserwatywnego ładu społecznego: gdy brak metafizycznych uzasadnień dobra, roztropnie byłoby trzymać się tego, co jest, dopóki jest.
Nihilizm etyczny i społeczny, bo te właśnie chcemy przyłapać na gorącym uczynku, to konsekwentne lekceważenie wartości – prawdy, dobra, piękna, lub innych, jakkolwiek zdefiniowanych, które by niosły ze sobą pojęcie powinności i służby (czemuś) – poza zwycięstwem w kolejnym etapie walki o byt, gdzie aktualną nagrodą może być przyjemność zmysłowa, satysfakcja ze zdobytej władzy, albo przynajmniej z możliwości nieskrępowanej ekspresji własnych uczuć, zwłaszcza negatywnych, do innych osobników. Gdyż dla nihilisty tylko to się liczy: zaspokojenie biologicznych potrzeb, poczucie dominacji, rozładowanie napięcia – wszystko to bez względu na koszty (innych). Nihilizm jest też oczywiście postawą zgodną z tym przeświadczeniem, nawet jeśli ono nie zostało przez nihilistę (praktycznego) jasno sformułowane.
W kontekście powyższej definicji nihilizmu (przyznaję, że jednej z wielu możliwych) widać dobrze powody, dla których jego pokusa stanęła przed Polakami w 1989 roku. Szok transformacyjny unicestwił bowiem oswojone dotąd mechanizmy życia społecznego i pozbawił nas poczucia zniewolenia, ale również – układu odniesienia, źródeł utrzymania, oraz hołubionych marzeń. Stosownie do tego, który z tych braków zdominował następnie nasze osobiste doświadczenie, ciągoty nihilistyczne przybrały cztery rozmaite kształty. Można powiedzieć, że pojawiły się cztery warianty amoralnej postawy: nihilizm wyzwoleńców, nihilizm uprzywilejowanych, nihilizm upośledzonych, oraz nihilizm rozczarowanych.
Nihilizm wyzwoleńców jest pewnie najłatwiejszy do zidentyfikowania, bo – dominując w popkulturze – najmocniej rzuca się w oczy. Żeby poczuć się wyzwoleńcem, trzeba było wcześniej czuć się niewolnikiem. Nie było to oczywiste, ponieważ, jak uczył Camus, „nie ma takiego losu, którego nie przezwycięży pogarda” – i w warunkach skrajnej opresji ludzie zachowywali niekiedy wewnętrzną niepodległość. Do tego zdolni byli jednak tylko prawdziwi święci, niekoniecznie w sensie wyznaniowym. My wszyscy, pozostali, szliśmy na mniej lub bardziej zaawansowane kompromisy pod hasłem „takie są realia”. I oto realia się zmieniły. A zatem każda osoba czy instytucja, która mówi nam, że coś robić wypada, a czegoś nie – uznana zostaje za rozsadnika nowej formy zniewolenia. Utwierdzaniem swojej wolności okazuje się robienie wszystkiego, na co się ma ochotę. Naturalnie ogranicza takiego nihilistę niedostatek gotówki. Popkultura oferuje mu jednak towary zastępcze, po przystępnej cenie. Na bok zatem z powinnościami, „mnie się należy”. Pod tym hasłem wszczyna się proces puchnięcia ego – narzędzia psychoanalizy zadziwiająco wiele tu objaśniają – na skutek zachłyśnięcia się możliwościami, które, na tle tego, co było wcześniej, jawią się jako zaiste bezgraniczne.
Rzecz jasna, minęło dwadzieścia lat i procent ludzi, pamiętających jeszcze niedobory na rynku, nieprzerwanie maleje. Ale kultura ma to do siebie, że raz powołane do życia wzorce są naśladowane i powielane, jak program genetyczny. Poza tym – nie banalizując zła realnego socjalizmu – należy przyznać, że właściwie każdy człowiek w każdych warunkach historycznych z początku czuje się zniewolony, a choćby skrępowany: jeśli nie totalitarnym aparatem przymusu, to własną niepewnością lub presją wywieraną w najlepszych nieraz intencjach przez rodziców, wychowawców, sąsiadów, krótko mówiąc, dorosłych. A ponieważ nie istnieje kryterium pozwalające jednostce porównać opresję doświadczaną przez siebie z opresjami doświadczanymi przez innych, pokusa, by wyzwolić się bezgranicznie, także z godziwych reguł i słusznie odczuwanych powinności, jest zawsze mniej więcej taka sama.
Istnieje wersja de luxe zarysowanej wyżej odmiany nihilizmu: nihilizm uprzywilejowanych. Człowiekowi, który z dnia na dzień stał się bogaczem i osobistością wpływową – lub pomimo politycznego wstrząsu pozostał jednym i drugim – może się wydawać, że wszystko jest do kupienia, a jego siła nabywcza subiektywnie nie ma granic. Używając znów terminologii psychoanalitycznej należy powiedzieć tak: pod wpływem nieskończonych, jak mu się zdaje, możliwości, jego ego i superego zostają zalane przez id. Jego „ja” znika pod „chceniotokiem” (rodzajem moralnego krwotoku). Zasadzie przyjemności nic w jego sytuacji się nie przeciwstawia. Wszystko mogę, nic ani nikt mnie nie powstrzyma, powinności czy służba czemukolwiek zostają rozpuszczone pod wpływem (doczesnej, ale jednak) wszechmocy. Jak pisał Nietzsche: „Myśmy szczęście wynaleźli – mówią ostatni ludzie i mrużą wzgardliwie oczy”.
Za nihilizm upośledzonych odpowiada dokładnie przeciwstawny mechanizm. Oto docisk pogarszających się katastrofalnie warunków ekonomicznych sprawia, że nic nie jest do kupienia, to i owo można jedynie ukraść lub skombinować. Wszyscy – zaczyna się wydawać dotkniętemu tą przypadłością – są przeciwko mnie. Superego, ta ostoja moralności, zostaje zniszczona wskutek docisku realiów. Ego broni się przed samopotępieniem, podpowiadając, że skoro innym powodzi się lepiej, to przecież nie dlatego, że są lepsi, a przeciwnie, że są gorsi, wyzuci z jakichkolwiek zasad przyzwoitości. Należy więc te zasady odrzucić, zwykle maskując to odrzucenie resentymentem. Właśnie ten mechanizm sprawia, że – o czym wiemy już z powieści Dostojewskiego – bieda nie sprzyja bynajmniej zachowaniom moralnym, raczej skłania do deprawacji. Dawniejszy portret tego nihilizmu, w realiach z lat osiemdziesiątych, odmalował Wojciech Smarzowski w Domu złym; współczesną jego wersję, w mylącym, bo komediowym opakowaniu, możemy oglądać w Świecie według Kiepskich.
Ten nihilizm ma także swoją wersję de luxe, choć kusi ona ludzi o nieporównanie niższym, niż bogacze, statusie majątkowym. Mam na myśli nihilizm rozczarowanych. Jest to pokusa ludzi, którzy ulegli złudzeniu, że jedynym złem świata jest komunistyczny totalitaryzm, w latach osiemdziesiątych już zresztą dość bezzębny. Tymczasem smok został zabity, a ciągle jest coś nie tak. Marzenia zrealizowały się krzywo, sąd ostateczny nie został przeprowadzony, kąkole dalej rosną pośród pszenicy i mają się jak najlepiej, a co najgorsze – powiada w patetycznym tonie nihilista rozczarowany – istnieje wciąż, a wręcz pogłębia się rozwarstwienie społeczne.
Charakterystyczny jest tu ruch wyobraźni, likwidujący – tym sprawniej, im więcej nas dzieli od 1989 roku – różnice między PRL a III RP. Dostrzeżemy go zarówno po prawej, jak po lewej stronie sceny politycznej. Inne tylko będą dowody na pośmiertne życie cenzury, nomenklatury, ubezwłasnowolnienia społeczeństwa i tak dalej. Wobec tego poczucia, że zadrwiono z naszych marzeń, ego broni się, puchnąc. Świat jest okropny, więc to ja – z innymi, którzy stoją w tym samym szeregu – poddam go ocenie i zniweczę, razem ze wszystkimi, którzy się ze mną nie zgadzają. Intersubiektywne wartości okazują się w tej perspektywie jedynie narzędziami społecznej przemocy. Trawestując głęboki żart ze starego filmu, „prawda prawdą, ale racja musi być po naszej stronie”.
I w tym momencie pojawia się pierwsza, a kto wie, czy nie najbardziej bolesna dla społeczeństwa ofiara wszystkich czterech odmian współczesnego nihilizmu: prawda. Wyzwoleńcy jej nie bronią, ponieważ nie jest im ona do niczego potrzebna. Uprzywilejowani nie przyjmują jej do wiadomości, o ile nie chroni ona ich interesów – prawdziwy popis ich dezynwoltury mieliśmy w okresie „afery Rywina”, gdy rozpoczęła swoje obrady sejmowa komisja śledcza i gdy, jak narzekałem przed laty, na tle większości zeznań słynna wypowiedź Clintona, że wprawdzie palił marihuanę, ale się nie zaciągał, okazała się szczytem rzetelności. Upośledzeni chcą z kolei usłyszeć prawdę tylko pod warunkiem, że potwierdza ich rozgoryczenie, pozwala uznać, że wszyscy uczciwi ludzie nie radzą sobie tak jak oni, a warunkiem powodzenia w życiu jest popełnianie zła. A rozgoryczeni – świadomie kształtują „prawdę”, by niepodważalna stała się słuszność ich gniewu. Oto szydercze ukonkretnienie aforyzmu Kierkegarda: „Tylko prawda, która cię buduje, jest prawdą dla ciebie”. Przy tym jedynie wyzwoleńcy prostodusznie na problem prawdy wzruszają ramionami; pozostali projektują swoje niepokoje, że jednak kłamią, na bliźnich, czyli ulegają klasycznemu mechanizmowi wyparcia i projekcji.
Wypada mi przy tym zrobić dwa zastrzeżenia, chciałbym wierzyć, że oczywiste. Pierwsze: powyższe wyliczenie ma charakter modelowy, realnie występują przede wszystkim zjawiska mieszane. Drugie: człowiek nie jest w pełni zdeterminowany okolicznościami i nie twierdzę, że bogaci, ubodzy, czy ci ze środka społecznej stratyfikacji skazani są na ukąszenie nihilistyczne. Rozróżniam pokusy, które przed nimi stały; jedni im ulegli całkowicie, inni starają się z nimi uporać z rozmaitym skutkiem. Niełatwo mi wskazać osobę, o której mógłbym powiedzieć z pełnym przekonaniem, że w ciągu minionych dwudziestu lat ani na chwilę któremuś z nihilizmów nie uległa – i mówię także o sobie.
Teza moja jest nieprzyjemna, cóż, że także dla mnie: rycerzy bez skazy w polskiej debacie publicznej nie ma w ogóle lub prawie w ogóle. Nihilizm występuje w rozmaitych przebraniach i można go ilustrować cytatami zarówno z wystąpień zdeklarowanych – powiedziałbym: tradycyjnie bezwstydnych – cyników jak Jerzy Urban czy Roman Kotliński, ale także z głosów ludzi uważanych przez wielu za żywe wzorce prawości (choć przez wielu innych są oni odsądzani z kolei od czci i wiary; w dobie nihilistycznej relatywizacji prawdy nie ma powszechnie uznawanych autorytetów). Co jednak najbardziej przerażające – nihilizm, rozsiewany przez język, jakiego używamy, godząc się na oskarżenia bez dowodów, teorie niezgodne z faktami, obelgi w miejsce wymiany poglądów itp., zbudował nam niepostrzeżenie świat na opak. Symptomatyczne są tutaj dzieje jednego z najszlachetniejszych pojęć, jakie zawdzięczamy czasom nowożytnym, a mianowicie tolerancji.
Pierwsze przekształcenie, któremu to pojęcie uległo, opisał w swoim czasie przekonująco Ryszard Legutko: zamiast heroicznej zgody na to, że ludzie nie podzielają moich słusznych poglądów, człowiek tolerancyjny ma odczuwać radość, że ludzie myślą inaczej niż on, przypominając mu wciąż o nieostateczności i kruchości jego własnych przekonań. Narzekałem na to osiem lat temu. Ale ewolucja znaczenia postąpiła dalej, a raczej tamta zmiana zaczęła być wykorzystywana w nowych kontekstach: w oczach niemałej części społeczeństwa „być tolerancyjnym” oznacza dziś – zgadzać się na grzech, wspierać złych ludzi; nietolerancja zaś okazała się cnotą, podobnie jak agresja (byle w słusznej, naszym zdaniem, sprawie). Innymi słowy: „ideologii tolerancjonizmu” jej przeciwnicy przeciwstawili nie klasyczną definicję tolerancji, lecz zgodzili się na zmianę znaczeń i doprowadzili ją do logicznego końca. Podstawą relacji międzyludzkich ma być totalność: albo totalnie się ze sobą zgadzamy i pod tym warunkiem możemy ze sobą współpracować, albo dostrzeżona różnica między nami każe natychmiast rozstrzygnąć, po czyjej stronie jest „samo dobro”, a po czyjej „krystalicznie czyste” zło – i wszcząć walkę (dowolnymi, jak za chwilę pokażę, metodami).
Obserwuję to ze zgrozą, ponieważ krytyka „tolerancjonizmu”, zarysowana przez prof. Legitkę, trafiła mi w swoim czasie do przekonania. Czuję się jednak wystrychnięty na dudka, jeśli jako alternatywę przedstawia mi się postawę, którą najoględniej skłonny byłbym nazwać autorytaryzmem, a która podpowiada, by na przykład nie miarkować epitetów w polemice, bo jeśli ktoś nie zgadza się z nami, to choćby wyrastał z tego samego antykomunistycznego korzenia, stoi tam, gdzie ZOMO; choćby deklarował się jako katolik (otwarty), to jest wrogiem Kościoła, lewicą laicką i uczniem Jerzego Urbana; a choćby składał wielokrotnie dowody przywiązania do kultury ojczystej, wolno mu zarzucić chęć pozbawienia Polaków narodowej tożsamości. Co zaś najlepsze, czynią w ten sposób ludzie, którzy nie bez powodu oburzali się w latach dziewięćdziesiątych na bezpodstawne zarzucanie im antysemityzmu czy skłonności faszystowskich.
Ale też charakterystyczne dla obecnej doby wydaje mi się rozpowszechnienie moralności sienkiewiczowskiego Kalego – i uważam, że dzisiejsze narzekanie na ofensywę nihilizmu pozostaje jałowe, jeśli się tego czynnika nie uzna za jeden z najważniejszych katalizatorów zjawiska. Nie wolno wartości bronić metodami wątpliwymi moralnie – to banał, który na poziomie ogólności wciąż jeszcze wywołuje zniecierpliwione kiwanie głowami. Tylko że gdy przejdziemy do konkretów – zaraz usłyszymy, że metody wątpliwe moralnie stosują jedynie „oni”, druga strona dowolnego konfliktu.
Nie usłyszałem zatem powszechnych głosów potępienia ze strony „katolików otwartych” za epitet „krętacz”, jakiego użył Stefan Niesiołowski w stosunku do abp. Michalika. I nie usłyszałem ze strony katolickich tradycjonalistów oburzenia, gdy w Radiu Maryja mówiło się o abp Życińskim per Żydziński. Polską prawicę bulwersują zajścia 11 listopada na Nowym Świecie, polską lewicę – zajścia tego samego dnia na placu Konstytucji, skądinąd nieporównanie bardziej spektakularne. Dla jednych spalenie samochodu telewizji TVN to dający się zrozumieć protest przeciwko manipulacjom dziennikarzy, ale wszelka słowna krytyka Radia Maryja to oburzający zamach na wolność słowa; dla drugich idiotyczny wyczyn mężczyzny, który w przebraniu motylka próbował zakłócić procesję Bożego Ciała to wyraz dozwolonej ekspresji artystycznej, ale wystawa przedstawiająca drastyczne zdjęcia spędzonych płodów to akt barbarzyństwa. Jedni zwracają uwagę na chamstwo przeciwników krzyża na Krakowskim Przedmieściu, ale milczą o tym, co pod tym krzyżem wykrzykiwano pod adresem prezydenta Komorowskiego, drudzy – odwrotnie.
To w tych okolicznościach był możliwy nihilistyczny par excellence akt kradzieży astrolabium z pomnika Kopernika. Dlaczego traktować jako tabu pomnik, skoro co drugi pomnik ktoś, moralnie przezeń wzburzony, zawsze w końcu obleje farbą, a przynajmniej zasłoni? A szerzej: kto z wchodzących dzisiaj w życie młodych ludzi będzie serio wierzył w aksjologię, skoro moralne gromy ciska się tak niekonsekwentnie, w oczywistym celu zdobycia władzy, lub dla satysfakcji nieskrępowanego lżenia nielubianych adwersarzy, w stosunku do czego moralne oburzenie stanowi jedynie konwencjonalny kostium?
Oto sytuacja dzisiejsza, przyznaję, że niewesoła: my sami, własnym relatywizmem i hipokryzją, wydrążyliśmy wartości, które mamy wypisane na swoich rozmaitych sztandarach. Boli to w odniesieniu do rozmaitych wspólnot, których częścią, wciąż jeszcze, się czuję, najbardziej jednak w stosunku do apologetów mojej wspólnoty wyznaniowej, czyli Kościoła katolickiego. Nie można oburzać się na korupcję w szeregach – rzeczywistych lub wyimaginowanych – wrogów wiary, a bagatelizować to, co się stało przy okazji prac Komisji Majątkowej. Nie wypada atakować „Tygodnika Powszechnego” za alergię na myśl Romana Dmowskiego, a nie dostrzegać licznych alergii innych czasopism i rozgłośni, cieszących się aprobatą Episkopatu. Nie wolno oburzać się na bezpodstawne straszenie państwem wyznaniowym, a potem wieszczyć, iż „niewykluczone, że za jakiś czas werbalne pogróżki [„palikotowców” – J.S.] przerodzą się w akty agresji wobec kapłanów, bezczeszczenie czy nawet niszczenie świątyń”. Jak skutecznie gorszyć się na niesmaczne transparenty, niesione przez przeciwników pochowania Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, jeśli wcześniej nie wyraziło się oburzenia na transparent „Dzięki Ci, Panie, że go od nas zabrałeś”, jaki powiewał nad grupą stojącą przed kościołem w czasie pogrzebu Bronisława Geremka?
Przykładów podobnych może być znacznie więcej. Te mają swoich autorów – pochodzą z dwóch zaledwie, akurat przeczytanych tekstów – których nazwisk nie podaję, bo doprawdy nie o nie tutaj chodzi. Jeśli sami zaczęliśmy normy moralne traktować jedynie jako broń przeciw inaczej myślącym, nie dziwmy się, że jest wokół coraz więcej ludzi, którzy nie wierzą już w nic. Nie przypadkiem znaczną część wśród nich stanowi młodzież: każdy, kto choć przez chwilę pracował w szkole, wie doskonale, że młodzi ludzie wyczuwają i oprotestowują błyskawicznie to, co uznają za fałsz dorosłych. Jeśli mówi się o wartościach moralnych i deklaruje walkę z nihilizmem, a nie stroni się przy tym od chwytów o nihilistycznej proweniencji, trudno oczekiwać poparcia młodzieży.
Nihilizm działa na różne sposoby. Redukowanie tego niechcianego bogactwa do popularnej narracji o lewicy laickiej walczącej z Kościołem, która obecnie wystawiła do zadań specjalnych nową awangardę – Ruch Palikota – nie pozwala nam rozpoznać rzeczywistych zagrożeń, pełzających znacznie bliżej niż tamci, inni, ośmielający się lżyć otwarcie drogie nam wartości. Nie uda nam się w ten sposób rozpoznać również rzeczywistych przyjaciół i rzeczywistych wrogów w staraniu o to, byśmy pozostali społeczeństwem o najskromniejszych chociaż wspólnych przekonaniach: że są rzeczy, których człowiek, niezależnie od swoich przekonań światopoglądowych, po prostu nie robi.
Jerzy Sosnowski – ur. 1962. Pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia. Z wykształcenia historyk literatury. Felietonista miesięcznika WIĘŹ i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego.
Przypisy:
1 J. Sosnowski, Wolność za darmo, „Gazeta Wyborcza” 30 czerwca 2003 r.
opr. aś/aś