• Echo Katolickie

Ocalony przez Maryję

Do syberyjskiego piekła zabrali go bez brewiarza i sutanny. Mimo że uczynili go anonimowym robotnikiem i niewolnikiem, nie zdołali odebrać wiary i kapłańskiego serca. Piętnastoletnią gehenną zniszczyli ciało, ale nie ducha.

Ks. Jan Żuk pochodził z Wileńszczyzny. Osiemnaście ostatnich lat swego życia spędził w naszej diecezji, posługując w Żeszczynce i Rossoszu. Ci, którzy go znali, często mówili o nim: męczennik. Śledząc jego historię, trudno nie zauważyć, że nieustannie towarzyszyła mu Boża Opatrzność i opieka Matki Bożej.

Ks. Jan urodził się 13 kwietnia 1897 r. we wsi Maciuki. Pochodził z ubogiej rodziny utrzymującej się z rolnictwa. Miał czworo rodzeństwa. Był pojętny, ale rodziców nie stać było na jego edukację. Na szczęście z pomocą przyszła zamożna pani Snarska, która finansowała naukę zdolnych dzieci z niezamożnych rodzin. Dzięki niej przyszły kapłan uczył się w gimnazjum w Dzisnie. W 1916 r. wstąpił do seminarium duchownego w Petersburgu. Po wybuchu rewolucji październikowej przeniósł się do Wilna. W trakcie formacji poznał ks. dr. Ignacego Świrskiego, późniejszego ordynariusza naszej diecezji. Święcenia otrzymał w 1920 r. w archikatedrze wileńskiej z rąk abp. Jerzego Matulewicza. Pierwszą parafią był Nowy Pohost. Potem posługiwał w Łukonnicy, Dzierkowszczyźnie, Suderwie, Szarkowszczyźnie i Plussach.

Winny...

Jako kapłan był sumienny i skromny. Nie przywiązywał wagi do dóbr materialnych. Był zadowolony z tego, co miał. Nie gromadził oszczędności, bo jak sam powtarzał, nie były mu potrzebne. Szanował parafian, a parafinie jego. Plussy, w których posługiwał, w 1939 r., znalazły się pod okupacją rosyjską. NKWD zaczęło aresztować i wywozić na Syberię inteligencję. Enkawudziści nachodzili ks. Jana na plebanii; namawiali go do współpracy i wyjawienia tego, co słyszał podczas spowiedzi. On był nieugięty. Mówił, że woli zginąć, niż kogokolwiek zdradzić. Znajomi proponowali, by ratował się ucieczką, ale wiedział, że to mało realny pomysł. W czerwcu 1940 r. został siłą wyciągnięty z plebanii i zawieziony do punktu zbornego. Tam miał oczekiwać na wyrok. Liczył się ze skazaniem na wywózkę. Dyskretnie umacniał innych więźniów i modlił się do Matki Bożej Jasnogórskiej. Podczas przesłuchania był bity po twarzy i nazywany „polską świnią”. Oskarżano go o wystąpienia przeciw sowieckiej władzy. Ks. Jan otwarcie przyznawał, że jest kapłanem, uczy ludzi miłości do Boga. I to wszystko okazało się jego winą. Po zakończeniu przesłuchania ks. J. Żuk powiedział oficerowi: „Oby wam Pan Bóg to wszystko przebaczył”. W odpowiedzi usłyszał: „Mnie Pan Bóg niepotrzebny. Zobaczymy, jak wam pomoże, gdy tam, na Syberii, będziecie błagać o śmierć”.

Nie tracił nadziei

Ks. Jana umieszczono wraz z innymi więźniami w pociągu towarowym, w jednym z bydlęcych wagonów. Podróż trwała ponad trzy tygodnie. Ludzie cierpieli z głodu i zimna. Wielu poddawało się rozpaczy. Ks. Żuk, mimo że sam był wstrząśnięty tym, w czym uczestniczy, w pewnym momencie zaintonował: „Pod Twoją obronę”. Współwięźniowie szybko dołączyli do śpiewu. Prosił towarzyszy niedoli, by każdego rana, bez względu na to, co będą przeżywać, odmawiali tę modlitwę. Mówił, że bez opieki i pomocy Maryi zwycięstwo jest niemożliwe. Do końca podróży podnosił na duchu i umacniał, jak umiał.

Pociąg zatrzymał się na stacji w Krasnojarsku. Ks. Żuk był oddalony od rodzinnych stron o ponad pięć tysięcy kilometrów. Od razu trafił do kołchozu. Przydzielono mu pracę w stajni. Konie tratował łagodnie, więc szybko go polubiły. Gdy wchodził do stajni, reagowały radosnym rżeniem. Dbał nie tylko o zwierzęta, ale też o całe obejście. Łatwo nawiązywał kontakt z miejscowymi. Był lubiany i szanowany. Po kilku miesiącach zachorował na zapalenie płuc. Dzięki pomocy kołchozowego lekarza pokonał chorobę.

Obozowa Msza

Kiedy ks. Jan wyzdrowiał, skierowano go do magazynów zbożowych. Miał być wartownikiem. Pracował na dwie zmiany. Co dzień lub co noc pilnował obiektu, spacerując wokół niego na mrozie sięgającym nawet -45 st. Otrzymał długi kożuch, ciepłe walonki, futrzaną czapkę i rękawice. Nie skarżył się. Podczas długich zmian dziękował Bogu za opiekę i modlił się za swoich współtowarzyszy, za tych którzy go więzili, za krewnych i dawnych parafian.

Jesienią 1941 r. ks. Jana odesłano do pracy w krasnojarskim tartaku. Zakład pracował na dwie zmiany, każda - 12 godzin. Robotnikom dawano marne pożywienie i nędzną odzież, zazwyczaj po tych, którzy zostali wykończeni nadludzką pracą. Drewno najpierw trzeba było ułożyć na tartaczne wózki, potem pchać podajniki w kierunku pił, następnie odebrać przetarte kłody i układać je w stosy na placu. Robotnikom nie wolno było odpoczywać. Więźniowie wiedzieli, kim jest ks. Jan. Zdarzyło się pewnego wieczoru, że poprosili go o rozgrzeszenie. Spowiedź (i jakiekolwiek inne religijne praktyki) była zakazana, więc ks. J. Żuk, widząc wiarę ludzi, uczynił nad nimi znak krzyża i wypowiedział słowa absolucji. Potem jeden z obecnych wyjął kawałek czarnego chleba, prosząc, by ks. Jan go pobłogosławił, połamał i rozdał jak Komunię św. Kapłan spełnił to pragnienie.

Syberyjska katorga

Latem 1943 r. ks. Jana przeniesiono do Ust-Poru nad rzeką Jenisej, za kołem podbiegunowym. Tu także był tartak, ale znacznie większy od krasnojarskiego. Rzeką spławiano drewno z syberyjskich lasów. 20 lub 30 robotników musiało ręcznie, przy użyciu namarzniętych lin i łańcuchów wyciągać wielkie kłody i transportować je do tartaku. Skazańcy dostawali głodowe racje pokarmowe, nie mieli ciepłej odzieży, gnębiły ich także różne choroby, których nikt nie leczył. Pracę przerywano dopiero wtedy, gdy temperatura spadała do -40 st. Niektórzy próbowali ratować się ucieczką, ale wtedy dosięgała ich kula strażnika. Zwłoki wrzucano do rzeki. Ks. Jan mimo słabych sił starał się pracować, jak umiał, by ulżyć tym, którzy byli wycieńczeni jeszcze bardziej. Szeptał im, że Miłosierdzie Boże i ufność w Opatrzność są ostatnią deską ratunku. W tajemnicy spowiadał i rozgrzeszał. Nieustannie powtarzał słowa modlitwy św. Bernarda (Pomnij o Najświętsza Panno Maryjo...). Ona podtrzymywała go na duchu. Uczył jej i polecał odmawiać innym.

Z tartaku do fabryki

Kiedy ks. Jan zauważył, że jego siły są już na wyczerpaniu, ośmielił się pójść do naczelnika obozu i poprosić o zmianę pracy, co wydawało się szaleństwem. Najpierw został wykpiony. Naczelnik szydził z księdza i pytał, co umie robić. Kapłan, zgodnie z prawdą, oznajmił, że potrafi dobrze liczyć, prowadzić rachunki i pisać po rosyjsku. Traf chciał, że rozmowie przysłuchiwał się administrator fabryki konserw. Poprosił, by ks. Jana przydzielono do jego zakładu. Naczelnik wyraził zgodę. Po dwuletnie katordze nad Jenisejem ks. Żuk został magazynierem i wydawcą kartek żywnościowych dla pracowników fabryki. Kiedy był sam, ze łzami w oczach dziękował Matce Bożej za cudowne ocalenie. W fabryce pracował kolejne cztery lata.

W 1949 r. przetransportowano ks. Jana do Kańska. Tu znów zapadł na zapalenie płuc i ponownie natknął się na życzliwego lekarza, który pomógł mu wrócić do zdrowia. Potem był dozorcą w tartaku, wpuszczając na jego teren robotników i samochody. Po roku przesiedlono go do Abanu. Tu najpierw pracował przy zwożeniu drewna, a po wypadku przydzielono mu funkcję kasjera. Swoje obowiązki wypełniał solidnie, co zadowalało władze obozu.

Odważna bratanica

Po śmierci Stalina terror nieco zelżał. Kapłan mógł odnowić korespondencję z rodziną. Za przesłane pieniądze kupił niewielki, jednopokojowy budynek. Przy jednej ze ścian urządził ołtarzyk i po kryjomu odprawiał przy nim Msze. Konieczne paramenty otrzymał w paczkach od znajomych księży. Cały wolny czas poświęcał modlitwie. W 1955 r. do Abanu przybyła Leokadia Żuk, 27-letnia bratanica ks. Jana. Odszukała stryja, aby pomagać mu na wygnaniu. Jakiś czas później ogłoszono dla zesłańców amnestię. Niestety na wyjazd z ZSRR trzeba było mieć pozwolenie władz. Ks. Jan zgłosił się od odpowiedniego organu, ale usłyszał szyderczą odmowę. Zareagował na nią atakiem astmy na tle nerwowym. Naczelnik wystraszył się i dał zgodę. Podróż do Polski trwała trzy tygodnie. Ks. Jan przyjechał do ojczyzny 2 stycznia 1956 r. Zatrzymał się w Białymstoku u brata. Tu również opiekowała się nim pani Leokadia. Po krótkiej kuracji pojechał do bp. I. Świrskiego, który w tamtym czasie był ordynariuszem naszej diecezji, i poprosił o malutką parafię. Biskup posłał go do Żeszczynki. Ks. Jan pracował w niej 11 lat. Emeryturę spędził w Rossoszu, otoczony troską pani Leokadii i wielkim szacunkiem parafian. Wspomagał duszpastersko ks. Stanisława Pawluczuka, rossoskiego proboszcza. Gdy nogi odmówiły posłuszeństwa, zaczął odprawiać Msze w swoim domu. Zmarł 23 marca 1974 r. Został pochowany w Rossoszu.

Echo Katolickie 14/2022
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama