Recenzja: Elisabeth Kübler-Ross, "The Wheel of Life".
"Kiedy siedzę w wypełnionym kwiatami saloniku domu w Scottsdale w Arizonie, wszystkie siedemdziesiąt lat mojego życia wydają mi się niesłychane. Jako mała dziewczynka wychowana w Szwajcarii nigdy, w najśmielszych marzeniach - a były one bardzo śmiałe - nie wyobrażałam sobie, że stanę się znaną na całym świecie autorką On Death and Dying, pracy, w której zajmuję się badaniem ostatniej fazy życia, a która rzuciła mnie w sam środek medycznej i teologicznej kontrowersji." Te słowa w pierwszym rozdziale swojej ostatniej książki The Wheel of Life. A Memoir of Living and Dying napisała doktor Elisabeth Kübler-Ross, teraz przygotowująca się do własnej śmierci.
Elisabeth Kübler urodziła się w 1926 roku jako jedna z identycznych trojaczek w zamożnej rodzinie szwajcarskiej. Jej dzieciństwo i wczesną młodość charakteryzowała nieustanna potrzeba zgłębiania i manifestowania własnej tożsamości, postrzeganej jako szczególnie zagrożona i nieokreślona w codziennej konfrontacji z myląco podobnymi siostrami. Wyrobiło to w niej silny charakter, indywidualność i zdecydowanie. Zdolna i pełna idealizmu, pod wpływem inspiracji osobą Alberta Schweitzera postanowiła zostać lekarką. Ponieważ według nieprzejednanego ojca jedyną alternatywą wobec odrzuconej przez Elisabeth pracy sekretarskiej w jego biurze była służba u obcych, Elisabeth wybrała takie właśnie zajęcie. Niemiłosiernie wykorzystywana, po paru miesiącach opuściła tę pracę i znalazła zatrudnienie w laboratorium eksperymentalnym, a po jego zlikwidowaniu - na oddziale dermatologicznym szpitala w Zurychu. Wtedy to, w 1944 roku, po lądowaniu aliantów w Normandii, do Szwajcarii zaczęły napływać setki uchodźców. Od nowego przełożonego, polskiego Żyda doktora Weitza, zbulwersowana nagłym zetknięciem z wojną Elisabeth dowiedziała się o pilnej potrzebie pomocy medycznej w udręczonej Polsce. Obiecała mu, że kiedy tylko będzie to możliwe, pojedzie do Polski z misją medyczną. Nie spodziewała się, że nastąpi to bardzo szybko. Gdy nadarzyła się pierwsza okazja, dr Weitz zwolnił ze szpitala Elisabeth, która mimo poważnych zastrzeżeń rodziny zaciągnęła się w szeregi Międzynarodowej Ochotniczej Służby dla Pokoju (IVSP). Ale jazda do Polski nie była prosta ani łatwa.
Po drodze, żeby opłacić podróż, pracowała w gospodarstwie rolnym, kosząc siano i dojąc krowy. Z powracającej do życia Warszawy skierowano ją do obozu w Lucimie (Lucińcu?) niedaleko Lublina. Najpierw gotowała, parała się murarką i pomagała w dziesiątkach bieżących spraw. Kiedy nauczyła się polskiego, zaczęła pracować w klinice polowej, asystując polskim felczerkom. Mimo dotkliwego braku środków znieczulających, lekarstw, instrumentów chirurgicznych każdego dnia kobiety te udzielały pomocy około trzydziestu chorym, którzy przychodzili nieraz z bardzo daleka. Jednym z takich pacjentów było chore na tyfus, ostatnie żyjące dziecko zbolałej matki, która męża i pozostałych dwanaścioro dzieci straciła w Majdanku. Elisabeth z matką chłopczyka zaniosła dziecko do szpitala w Lublinie, gdzie wymogła na lekarzu przyjęcie małego. Po jakimś czasie dowiedziała się, że chłopiec wyzdrowiał. Wdzięczna matka ofiarowała jej wtedy zawiniątko "poświęconej polskiej ziemi". Dla Elisabeth był to najcenniejszy dar, jaki kiedykolwiek w życiu otrzymała.
Wizyta w Majdanku przed powrotem do domu zrobiła na młodej dziewczynie wielkie wrażenie. Rozpamiętywała tam ogrom ludzkiej nienawiści i postanowiła życie poświęcić walce z tą destruktywną siłą. Doświadczyła jej na własnej skórze krótko potem w Niemczech, gdy niemieckie pielęgniarki odmówiły elementarnej pomocy tej "polskiej świni". Na szczęście znalazł się lekarz, który wiedział, że Elisabeth jest Szwajcarką, i zastosował leczenie wobec rozwijającego się tyfusu.
Na zlecenie Służby dla Pokoju Elisabeth raz jeszcze podjęła się delikatnego zadania dostarczenia dwojga dzieci za Żelazną Kurtynę do Warszawy, gdzie czekała ich rodzina. Wracając przez Pragę, gdzie najadła się dużo strachu i została poddana rewizji i innym szykanom, nuciła z cicha Jeszcze Polska nie zginęła.
W 1950 roku Elisabeth złożyła egzamin maturalny i zapisała się na medycynę. Wśród wielu zagranicznych studentów poznała swojego przyszłego męża, Amerykanina. Po studiach i po krótkiej praktyce jako wiejska lekarka wyjechała z nim do Stanów. Zabrała tam ze sobą przeświadczenie, że "medycyna ma granice i jest to fakt, którego nie uczą na studiach. Nie uczą także, że współczujące serce może uzdrowić niemal wszystko. Parę miesięcy na wsi przekonały mnie, że bycie dobrym lekarzem nie ma nic wspólnego z anatomią, chirurgią czy przepisywaniem właściwego lekarstwa. Największa pomoc, jakiej lekarz może udzielić pacjentowi, polega na tym, że będzie wrażliwym, troskliwym, oddanym człowiekiem."
Kiedy po kilku latach spędzonych w różnych placówkach w USA dr Kübler-Ross opracowała na studiach medycznych uniwersytetu chicagowskiego słynne seminarium o śmierci i umieraniu, starała się w ten sposób zapełnić poważną lukę. W USA zauważyła zmowę milczenia wokół śmierci. W ramach seminarium Kübler-Ross zapraszała umierających, żeby powiedzieli studentom medycyny, co czują i jak lekarze mogą im pomóc. W pierwszym rzędzie na światło dzienne wyszedł fakt, że amerykańska medycyna iście po macoszemu traktowała umierających. Przenoszeni byli do najbardziej oddalonych miejsc w szpitalu, pozbawieni opieki, osamotnieni, odcięci od bliskich. Skarżyli się na brak współczucia, empatii i zrozumienia. Kübler-Ross przy okazji krytykowała praktykę psychiatryczną jako zbyt uzależnioną od środków farmakologicznych. W oparciu o to nowatorskie seminarium powstał wspomniany klasyk - książka On
Death and Dying, Macmillan 1969, która przyniosła jej światową sławę. Nie był to jednak łatwo zdobyty rozgłos. Zarzucano jej, że jest wariatką i wykorzystuje pacjentów, wytykano jej zbytnią intuicyjność i nienaukowe podejście. Koledzy lekarze bojkotowali ją bądź utrudniali jej kontakty z chorymi, których wielokrotnie nie informowali o bliskości śmierci.
Śmierć albo w ogóle nie istniała, albo była wyzywającym wrogiem medycyny przeżywającej technologiczny boom. Wtedy to w powszechnym użytku znalazły się respiratory, wgłębniki pokarmowe, urządzenia reanimacyjne, specyfiki farmakologiczne takie jak beta-blokery, środki obniżające ciśnienie czy krzepliwość krwi. Operacje serca, bypassy, wymiany zastawek, angioplastyka, a nawet przeszczepy stały się rutyną. Prawie wszyscy Amerykanie umierali w szpitalu, najczęściej podłączeni do urządzeń reanimacyjnych, ponieważ od momentu hospitalizacji zastosowanie metod przedłużających życie było obowiązkowe. Niektórzy obserwatorzy wyrażają dziś zdziwienie, że w ogóle pozwalano ludziom umierać! Powszechną praktyką stało się wysyłanie umierających z domów starców do szpitali, dla poprawienia statystyk. Ponieważ zakładano konieczność interwencji medycznej, doszło do zinstytucjonalizowania urodzin i śmierci.
Stany Zjednoczone charakteryzował wtedy szczególnie silny witalizm medyczny. Dążenie do sukcesu skłaniało lekarzy do patrzenia na śmierć jak na chorobę, która powinna być usunięta, a na pacjenta jak na przypadek statystyczny, najchętniej taki, który potwierdzałby wysoki procent wyleczalności. W świecie medycznym z reguły nie było zgody na śmierć. Powszechnie panowała wiara, że kompetentni lekarze zawsze mogą śmierci zaradzić. Im samym wydawała się ona błędem w sztuce, całkowitą klęską. Uważali, że ich zadaniem jest leczenie, nawet za wszelką cenę, a nie opieka nad umierającym pacjentem. Młodzi lekarze nie interesowali się tą dziedziną, będąc zdania, że zabierałoby im to czas potrzebny na rzeczy ważniejsze. Amerykańska medycyna koncentrowała się - i sytuacja ta w nieco może mniej skrajnej formie trwa do tej pory - na technicznie wysokonakładowym leczeniu ograniczonej liczby "priorytetowych chorób.
Jeszcze dziś podręczniki skupiają się głownie na leczeniu agresywnym. Brak w nich opisu choroby od jej początku do śmierci pacjenta. W związku z tym lekarze nie wiedzą, czego oczekiwać. Marylin Webb w dobrze udokumentowanej i obszernej pracy The Good Death. The New American Search to Reshape the End of Life (Bantam Books, New York 1997) podaje, iż 19. (ostatnie) wydanie Podręcznika medycyny Cecila z 1992 roku zagadnieniom umierania poświęca mniej niż 25 stron z 2300. Tylko na pięciu podejmuje się tam problem bólu, a na jedynie trzech opisuje ostatnie stadium śmierci. W 1993 roku tylko 5 ze 126 uczelni medycznych wymagało od studentów zaliczenia oddzielnego kursu na temat śmierci i umierania, choć 117 włączało informację na ten temat do innych kursów obowiązkowych. Zaniedbywanie farmakologicznej pomocy w zmniejszeniu bólu, związane z nieuzasadnionym strachem przed doprowadzeniem do uzależnienia czy skutkami ubocznymi, jest poważnym problemem dzisiejszej medycyny. Lekarze są na ten temat niedoinformowani. Oprócz bólu najbardziej przykrymi problemami umierających są: utrata godności, strach, nuda, osamotnienie, konieczność stałej opieki, dezorientacja, bezruch, zamęt. Samo zrozumienie tych spraw nie jest, oględnie mówiąc, mocną stroną lekarzy. Nastąpił jednak pewien postęp. W rozdziale Przegląd życia zamieszczonym w Encyklopedii Gerontologicznej (1996) Robert Butler mówi o transcendentnym wymiarze ducha, tak jak to widziały Elisabeth Kübler-Ross czy Cecily Saunders, twórczynie ruchu hospicyjnego.
Rozpoczynając swoją działalność w latach sześćdziesiątych, Elisabeth Kübler-Ross podjęła się pionierskiej pracy, przecierając szlaki dla nowej dziedziny tanatologii. Analizując zgromadzony materiał, Kübler-Ross wyróżniła 5 głównych etapów umierania: odrzucanie prawdy, bunt, targowanie się z losem, depresja i przyzwolenie. W kolejnej pracy Death: The Final Stage of Growth, Simon & Schuster 1975, ujęła je jako jeden: opór. Dodała natomiast opis fazy następnej, którą widziała jako dokonywanie przeglądu życia: załatwienie spraw. Ostatnim było otwarcie się na transcendencję, zbliżenie się do uniwersalnej miłości.
W późniejszym okresie życia Kübler-Ross należała do grupy lekarzy zajmujących się badaniem materiałów dotyczących doświadczeń pacjentów, którzy powrócili do życia po śmierci klinicznej. Swoją misję powiększyła o cieszące się wielką popularnością seminaria przeznaczone dla rosnących rzesz zainteresowanych tą problematyką. Słuchaczom mówiła między innymi o tym, że śmierci nie należy się bać. Że każdy życiowy problem jest darem dającym okazję do wzrostu. W życiu każdego człowieka aktywizują się kolejno kwadrant fizyczny, emocjonalny, intelektualny i wreszcie duchowy. Gdy zbliżamy się do śmierci, funkcjonujemy niemal wyłącznie w oparciu o kwadrant duchowy. Umierający, niezależnie od wieku, wydają się przepełnieni mądrością. Swoje przemyślenia z kontaktów z umierającymi dziećmi zawarła przede wszystkim w książce On Children and Death, Macmillan 1983.
W swojej ostatniej pracy Elisabeth Kübler-Ross tak sformułowała wskazania, które powtarzała przez wiele lat, mówiąc na swoich słynnych seminariach i wykładach o umieraniu: "Żyj tak, żebyś patrząc wstecz nie musiał żałować, że zmarnowałeś życie. Żyj tak, żebyś nie musiał żałować tego, co zrobiłeś, czy żałować, że nie zrobiłeś czegoś inaczej. Żyj uczciwie i pełnią życia."
Sama zawsze stosowała te zasady. Oprócz pracy zawodowej i życia rodzinnego poświęcała się wielu różnym pracom społecznym. Kiedy w jednym z nastawionych na zysk amerykańskich szpitali nie pozwolono jej udzielać pomocy ubogim, nie ubezpieczonym pacjentom, zwolniła się. Po jakimś czasie, ze względu na komplikującą się sytuację rodzinną, wylądowała w Kaliforni, gdzie założyła centrum lecznicze. W okresie pobytu na zachodnim wybrzeżu Stanów szczególnie interesowały ją zjawiska parapsychiczne, kontakty ze światem niematerialnym, spirytyzm. W tym samym czasie, kiedy kalifornijskie inicjatywy Kübler-Ross kończyły się fiaskiem, głównie ze względu na oszustów, których darzyła zaufaniem, na amerykańskim horyzoncie pojawiło się AIDS. Zaistniała potrzeba zajęcia się tymi pacjentami i Kübler-Ross znów stanęła na pierwszej linii. W 1984 roku zamieszkała w Wirginii. Postanowiła adoptować dwadzieścioro chorych na AIDS dzieci i pielęgnować je w hospicjum na rozległej farmie, która dawała jej ogromnie dużo radości. W 1987 wydała książkę AIDS. The Ultimate Challenge, Macmillan 1987. Jej inicjatywa dotycząca chorych dzieci wzbudziła ogromny sprzeciw okolicznych mieszkańców, którzy zorganizowali przeciwko niej zwarty front. Najpierw szykanowano ją anonimowymi groźbami czy niszczeniem samochodów, potem doszło do podpalenia zabudowań. W pożarze straciła wszystko - z wielkim bólem odnotowała spalenie albumów, listów, notatek, dziennika prowadzonego w Polsce, podczas podróży, która - jak zawsze podkreślała - zmieniła jej życie. Mimo że Elisabeth marzyło się odbudowanie farmy, syn przewiózł ją do Arizony. Przekonał matkę, że pozostanie na tym miejscu mogłoby skończyć się jeszcze bardziej tragicznie. Już wcześniej Kübler-Ross zaczęła niedomagać. Miała kilka wylewów krwi do mózgu i kilka razy znalazła się w szpitalu. Na ogół czym prędzej go opuszczała. Amerykańskie lecznictwo, zbiurokratyzowane, zdehumanizowane i nastawione na profit, budziło w niej zawsze ostry sprzeciw. Tym razem zetknęła się z nim jako pacjentka.
"Dawnymi czasy medycyna zajmowała się uzdrawianiem, a nie zarządzała leczeniem w kontekście ekonomicznym. Znów trzeba podjąć tę misję. Doktorzy, pielęgniarki i naukowcy muszą uznać, że są sercem społeczności, tak jak duchowni są jej duszą. Pomoc współbraciom - bogatym czy biednym, czarnym, białym, żółtym czy brązowym - musi stać się ich priorytetem. Wierzcie mnie, której zapłacono kiedyś »poświęconą polską ziemią«, że nie ma większej nagrody. (...) Mimo wszystkich cierpień jestem ciągle przeciwna doktorowi Kevorkianowi, który przedwcześnie skraca ludziom życie, dlatego że odczuwają ból albo niewygodę. Nie rozumie on, że pozbawia ich tej ostatniej lekcji, której muszą się nauczyć, zanim przejdą dalej. Teraz ja uczę się cierpliwości i poddania. Jest to trudna lekcja, ale wiem, że Najwyższy z Najwyższych ma swój plan. Wiem, że On zna czas, w którym opuszczę ciało jak motyl swój kokon.
Jedynym zadaniem życia jest wzrost. Nie ma przypadków."
JOANNA PETRY MROCZKOWSKA, dr filologii romańskiej, krytyk literacki, tłumaczka i eseistka.