Imigranci

Fragmenty książki p.t. "Sprawiedliwość"

Imigranci

Walter J. Burghardt

SPRAWIEDLIWOŚĆ

Globalna perspektywa

ISBN: 83-7318-628-X

wyd.: WAM 2006



IMIGRANCI

Problem ten może wydawać się nieco zaskakujący w kontekście sprawiedliwości. Aby na zagadnienie imigracji spojrzeć z perspektywy sprawiedliwości Bożej, proponuję, by tematem gruntownej analizy uczynić kolejno: lud Izraela, Jezusa Chrystusa oraz naszą obecną sytuację w Ameryce.

Początkowo Izraelici byli koczownikami. Po prostu, by móc przetrwać przenosili się z jednego miejsca na inne — migracja za migracją do czasu, aż znaleźli się w Egipcie. Tam, przez sto lat, od około 1300 do 1200 roku p.n.e., żyli w niewoli. Był to czas cierpienia, prześladowań i morderczego trudu. Potem niespodziewanie nastąpiło wyjście z Egiptu, Boskie wyzwolenie, które przyniosło nie tylko „wolność od”, lecz także „wolność do”. Istotnie, wolność od niewoli, ale również — może nawet ważniejsza — wolność do tego, by nadać kształt nowej społeczności, wolność do życia we wspólnocie, którą charakteryzować miały relacje całkowicie odmienne od tych, jakie panowały w Egipcie, we wspólnocie opartej na współczuciu i ożywionej miłością. Wejście do Ziemi Obiecanej przypieczętowało proces powstawania narodu, bowiem kraj ten był darem samego Boga dla Izraela. Mimo to, Naród Wybrany dwukrotnie jeszcze znajdował się pod obcym panowaniem oraz na wygnaniu, najpierw w Asyrii (722 rok p.n.e.), następnie w Babilonii (587 rok p.n.e.). Te burzliwe dzieje zniewolenia, wygnania i obcej dominacji wyjaśniają stosunek Izraelitów do obcych, którzy usiłują dominować oraz otwartość i gościnność w stosunku do imigrantów, sami bowiem znajdowali się niegdyś w takim samym położeniu.

Tak naprawdę — na co zwraca uwagę Carolyn Osiek — relacjami między obywatelami i przybyszami nie rządziły reguły gościnności. Istota zagadnienia leżała w sposobie traktowania nie-Izraelitów zamieszkujących na terytorium izraelskim. Kwestia ta ewidentnie wiązała się ze sprawiedliwością biblijną, w szczególności z obowiązkiem miłości bliźnich, który wypływał z przymierza zawartego z Jahwe. Poniższe ustępy z Tory w sposób dobitny streszczają powszechne prawo i idealną postawę: Nie będziesz uciskał cudzoziemców, gdyż znacie życie cudzoziemców, bo sami byliście cudzoziemcami w Egipcie (Wj 23,9; zob. 22,20); Wy także miłujcie cudzoziemca, boście sami byli cudzoziemcami w ziemi egipskiej (Pwt 10,19; zob. 24,17). Co kryje się za takimi nakazami? Ziemia tak naprawdę należy do Boga, wszyscy ludzie, nawet Izraelici są przybyszami. Nie wolno sprzedawać ziemi na zawsze, bo ziemia należy do Mnie, a wy jesteście u Mnie przybyszami i osadnikami (Kpł 25,23). Z teologicznego punktu widzenia, zdaniem Boga wszyscy Izraelici byli przybyszami zamieszkującymi na stałe ziemię Jahwe, ziemię, która nigdy do nich nie należała.

Jakkolwiek istnieją przesłanki wskazujące na to, że obcokrajowcy byli często źle traktowani, formalnie przysługiwały im takie same uprawnienia jak Izraelitom. Mojżesz rozkazał sędziom: przesłuchujcie braci waszych, rozstrzygajcie sprawiedliwie spór każdego ze swym bratem czy też obcym (Pwt 1,16). Wydaje się, że obcokrajowcy nie podlegali obowiązkowi służby wojskowej, choć mogli służyć jako najemnicy. Nie licząc ograniczonego prawa do posiadania ziemi, nic innego nie przeszkadzało im w zdobywaniu majątku. Imigranci nie mogli brać udziału w obradach zgromadzeń klanowych, plemiennych czy miejskich. Byli zobowiązani przestrzegać izraelskiego prawa w zakresie moralności seksualnej: strzeżcie więc ustaw i wyroków moich, nie czyńcie nic z tych obrzydliwości. Nie będzie ich czynić ani tubylec, ani przybysz, który osiedlił się wśród was. Bo wszystkie te obrzydliwości czynili mieszkańcy ziemi, którzy byli przed wami, i ziemia została splugawiona (Kpł 18,26-27).

Jakkolwiek równe traktowanie cudzoziemców oraz miłość wobec nich gwarantowało prawo, za przepisami prawa stało przymierze: Pan, Bóg wasz, jest Bogiem nad bogami i Panem nad panami, Bogiem wielkim, potężnym i straszliwym, który nie ma względu na osoby i nie przyjmuje podarków. On wymierza sprawiedliwość sierotom i wdowom, miłuje cudzoziemca, udzielając mu chleba i odzienia (Pwt 10,17-18). Było to Prawo Jahwe, Prawo Boga, który w analogiczny sposób traktował swój lud, gdy jego członkowie byli przybyszami w obcej ziemi.

Przyjrzyjmy się teraz, w jaki sposób z obcymi obchodził się Jezus Chrystus. Do Samarytanki, która przyszła zaczerpnąć wody ze studni w Samarii, Jezus rzecze: Daj Mi pić (J 4,7). Trudno wyrazić, jak niezwykła, jak nieoczekiwana i jak gorsząca była to prośba. Po pierwsze, miało to miejsce na obcym terytorium. Mimo że Samarię zamieszkiwali zarówno Żydzi, jak i obcy osadnicy, między Żydami z północy a Żydami z południa istniał jednak poważny konflikt. Żydzi z Samarii nie chcieli bowiem sprawować swojego kultu w Jerozolimie. Przypomnijcie sobie słowa, jakie kobieta wyrzekła do Jezusa: Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga (J 4,20). Przypomnijcie sobie jej reakcję na prośbę o wodę: Jakżeż Ty będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić? A św. Jan dodaje zwięźle: Żydzi bowiem z Samarytanami unikają się nawzajem (J 4,9).

Jeszcze bardziej dziwi fakt, że Jezus rozmawiał z kobietą. Zwróćcie uwagę na reakcję Jego uczniów, którzy wróciwszy z miasta z zapasami jedzenia, dziwili się, że rozmawiał z kobietą (J 4,27). Najwidoczniej, bardziej szokujące dla nich było to, że rozmawiał z kobietą, niż to, że była ona Samarytanką.

Znamienne jest tutaj zdarzenie, jakie św. Łukasz zanotował w swojej Ewangelii, a do którego doszło w drodze Jezusa do Jerozolimy, w drodze ku Jego przeznaczeniu. Wysłał wówczas Jezus przed sobą posłańców, by mu przygotowali pobyt. Gdy ci przybyli do miasteczka samarytańskiego, mieszkańcy nie zgodzili się go przyjąć, ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Wtedy to Jakub i Jan zapytali Jezusa: Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich? (Łk 9,53-54). Jezus nie tylko zganił synów Zebedeusza (Łk 9,55), synów gromu (Mk 3,17), ale opowiedział im także przypowieść o mężczyźnie, który wędrując z Jerozolimy do Jerycha, został napadnięty przez złodziei i na wpół umarły pozostawiony na drodze. W przypowieści tej Jezus wybiera Samarytanina, by przedstawić ideał miłości bliźniego. Przypomnijcie sobie także, jak Jezus uleczył dziesięciu trędowatych, a jedynym, który powrócił, by z wdzięczności upaść u Jego nóg, był także Samarytanin. Reakcja Jezusa jest otrzeźwiająca: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. A do niego Jezus rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła (Łk 17,11-19).

Niemal czterdzieści lat temu jasno przedstawił tę kwestię biblista, John McKenzie: Nie było w ówczesnym świecie większego kryzysu w ludzkich relacjach niż spór między Żydami i Samarytanami, a głęboka i trudna miłość, jakiej nauczał Jezus nie mogła domagać się od Żyda większego poświęcenia niż to, by uznał Samarytanina swym bratem. Taki stosunek Jezusa do obcych i cudzoziemców w znacznej mierze wpłynął na postawę wczesnego Kościoła. Nastawienie pierwotnego Kościoła w stosunku do cudzoziemców miało rewolucyjny charakter, a ogromna liczba cudzoziemców przyłączających się do wspólnoty wkrótce przewyższyła liczbę członków pochodzenia żydowskiego. Chrześcijanie, jak napisał św. Paweł w Liście do Efezjan, nie są już obcymi i przychodniami, ale współobywatelami świętych i domownikami Boga (Ef 2,19). Jednak w doczesnym świecie — według słów św. Piotra — chrześcijanie, którzy są obywatelami Królestwa Niebieskiego, są obcymi i przybyszami na ziemi (1 P 2,11; zob. 1 P 1,17).

Zajmijmy się teraz sytuacją, z jaką mamy obecnie do czynienia w Ameryce. W 1996 roku zaintrygował mnie zamieszczony w „Atlantic Monthly” artykuł historyka Davida M. Kennedy'ego. Pierwsze, co przyciągnęło moją uwagę to tytuł artykułu: Can We Still Afford To Be a Nation of Immigrants (Czy ciągle jeszcze możemy pozwolić sobie na to, by być narodem imigrantów?). Dalej następowała szybka lekcja na temat Ameryki i roli imigracji.

Z historycznego punktu widzenia Stany Zjednoczone sporo skorzystały jako kraj docelowy dla imigrantów. Ponad sto lat temu, w proklamacji, która ustanawiała Święto Dziękczynienia świętem narodowym, prezydent Abraham Lincoln dziękował Bogu za to, że znacznie wzrosła liczba naszych wolnych współobywateli dzięki procesowi emancypacji i napływowi imigrantów.

Gdy Lincoln wygłaszał swą mowę, Stany Zjednoczone zamieszkiwało 42 miliony Amerykanów, a do zasiedlenia pozostawała jeszcze połowa kraju. Dziś, w 2000 roku, liczba mieszkańców wynosi 291 milionów, a w kraju dokonał się postęp, jakiego Lincoln nawet nie mógłby sobie wyobrazić. Od czasu uchwalenia Ustawy o Imigracji i Obywatelstwie w 1965 roku, do Stanów Zjednoczonych napłynęło około 20 milionów imigrantów. Spośród kwestii, którymi interesował się historyk Kennedy, dwie do dziś zachowują swoją aktualność: (1) Dlaczego w przeszłości ludzie migrowali do Ameryki i jakie były tego konsekwencje? (2) Dlaczego dzisiaj ludzie migrują do Ameryki i jakie mogą być tego konsekwencje w przyszłości?

Skąd migracja w przeszłości? Jest na to typowa odpowiedź: imigrantami byli reprezentanci „arystokracji ducha” początku i połowy XIX stulecia, głównie z północnej i zachodniej Europy, przyciągani możliwościami, jakie dawała Ameryka, których uzdolnienia i geniusz oraz przywiązanie do wolności zaważyły na wspaniałym amerykańskim charakterze. W sposób radykalnie odmienny wyjaśnia się napływ „nowych” imigrantów, w większości z północnej i zachodniej Europy, postrzeganych jako zdegenerowane, pasożytnicze prymitywy, plama na charakterze narodowym — typ ludzi, których aż nazbyt realistycznie opisuje wiersz Emmy Lazarus wyryty na cokole Statuy Wolności: „dajcie mi waszych udręczonych, waszych nędzarzy [...] nieszczęsne odpadki ludzkie, rojące się na waszych brzegach”.

Kennedy obydwa poglądy uznał za niewystarczające do tego, by wyjaśnić, jak na przestrzeni wieku doszło do migracji 35 milionów ludzi. Zasadnicze znaczenie dla ruchów ludności na tak ogromną skalę mają gwałtowne zmiany. To nie w Stanach Zjednoczonych, lecz na kontynencie europejskim miały miejsce dwa przełomowe wydarzenia, będące źródłem gwałtownych wstrząsów: wzrost liczby ludności oraz rewolucja przemysłowa. W XIX wieku ludność Europy zwiększyła się ponad dwukrotnie, z około 200 milionów do ponad 400 milionów, jako rezultat historycznego rozwoju Europy, w szczególności lepszego odżywiania się, poprawy warunków sanitarnych i kontroli zachorowań. Rewolucja przemysłowa zmieniła tradycyjny sposób życia ludzi: w typowym okresie przejściowym miasta europejskie nie były w stanie wchłonąć pracowników, którzy w swoich krajach porzucili fach rzemieślnika lub zatrudnienie w rolnictwie. Musieli oni więc migrować za ocean.

Intrygujące pytanie: w jaki sposób dziesiątki milionów nowych przybyszów zdołało dostosować się do Ameryki, a Ameryka do nich, nie powodując przy tym większego społecznego wstrząsu? W jaki sposób amerykańskie społeczeństwo tak szybko znalazło miejsce dla tak wielu ludzi? Nie dzięki rozsądnej polityce społecznej. Zdaniem Kennedy'ego, odpowiedzi należy szukać raczej w trzech specyficznych, rozważanych łącznie okolicznościach historycznych: (1) Przy całej swej liczebności, imigranci na przełomie wieku nie stanowili znacznej części amerykańskiego społeczeństwa. Spis ludności z 1910 roku odnotowuje jako najwyższy odsetek obcokrajowców kiedykolwiek mieszkających na stałe w Stanach Zjednoczonych 14,7%. Jest to zdecydowana mniejszość, a zarazem pierwsza okoliczność wyjaśniająca względny brak społecznego konfliktu. (2) Imigranci dostarczyli siły roboczej, której potrzebowała rozwijająca się gospodarka, a wzrost ekonomiczny pozwolił na adaptację ludności napływowej, nie wywołując przy tym drażliwego problemu redystrybucji dóbr. (3) Pluralizm: kulturowy, religijny, narodowy, językowy — powszechny pod względem politycznym i geograficznym. Stany z największą liczbą imigrantów miały dochód per capita wyższy od średniej krajowej. Dwie zasadnicze konsekwencje: (1) Żadna grupa imigrantów nie mogła, realnie rzecz biorąc, zachować kultury przyniesionej ze Starego Świata bez zmian dłużej niż przez kilka pokoleń. (2) Żadna pojedyncza grupa imigrantów ani imigranci jako całość nie mogli, realistycznie rzecz biorąc, w efektywny sposób podważyć ustalonego społecznego porządku, na przykład narzucając nowy ład polityczny.

Jakie zmiany zaszły w dzisiejszej imigracji? Zmieniły się jej źródła: współcześni imigranci to głównie byli mieszkańcy Ameryki Łacińskiej i Azji. Mimo to większość krajów, z których pochodzi ogromna liczba ludzi napływających aktualnie do Stanów Zjednoczonych, podlega tym samym gwałtownym, ekonomicznym wstrząsom, które zmusiły do migracji tak wielu obywateli krajów dziewiętnastowiecznej Europy: liczba ludności rośnie, a przemysł znajduje się na stosunkowo wczesnym etapie rozwoju.

Weźmy pod uwagę Meksyk, kraj, z którego do Stanów Zjednoczonych napływa największa ilość imigrantów. Po II wojnie światowej liczba ludności Meksyku wzrosła ponad trzykrotnie, co wywołało wysoką migrację wewnętrzną z terenów rolniczych do miast. Szacuje się, że około tysiąc osób dziennie napływa z obszarów wiejskich do Mexico City. Po II wojnie światowej Meksyk osiągnął dwukrotnie wyższy poziom wzrostu gospodarczego, czemu towarzyszyła szybka industrializacja oraz powszechna komercjalizacja rolnictwa. „Zielona rewolucja” spowodowała nasilenie typowych, niekorzystnych zjawisk: wyludnianie wsi, wewnętrzną migrację do miast oraz masowe przekraczanie granicy kraju. Od 1970 roku (do 1996 roku) około pięć milionów Meksykanów wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych; prawdopodobnie ponad dziesięć milionów przeniosło się do samego Mexico City.

Czy możemy jeszcze pozwolić sobie na to, by być narodem imigrantów? (1) Sądząc z samych statystyk, mówi Kennedy, tak. Według spisu ludności, w 1994 roku obcokrajowcy stanowili 8,7% ludności Ameryki — nieco ponad połowę wielkości odsetka z 1910 roku. Stany Zjednoczone są z pewnością zdolne uporać się z proporcjonalnie o połowę mniejszym napływem ludności aniżeli ten, z którym całkiem dobrze poradziły sobie na początku XX wieku. (2) Kwestia jest bardziej skomplikowana z punktu widzenia potrzeb gospodarki i jej dynamiki. Po przeanalizowaniu złożonych czynników Kennedy wnioskuje, że ogólnie rzecz biorąc, imigranci o niskich kwalifikacjach, jako grupa wnoszą dziś pozytywny wkład do gospodarki. Nieprzypadkowo, jak twierdzi, najwięcej imigrantów żyje obecnie w najbogatszych stanach (np. w Kalifornii), dokładnie tak, jak w latach dwudziestych. Imigranci nie pasożytują na „miejscowej” gospodarce, lecz uczestniczą w niej. Większość przyjeżdża do pracy i też większość ją znajduje.

Jeśli wniosek wyciągnięty z badań przeprowadzonych przez stanfordzkiego ekonomistę Clarka W. Reynoldsa jest właściwy — że Meksyk [kraj, z którego pochodzi najwięcej imigrantów] i Stany Zjednoczone potrzebują się nawzajem: pierwszy do tego, by zmniejszyć nacisk na swój rynek pracy, drugi, by zyskać siłę roboczą wystarczającą do utrzymania zadowalającego poziomu rozwoju gospodarczego — wówczas, twierdzi Kennedy, może okazać się, że jego pierwotne pytanie zostało źle sformułowane. Właściwe pytanie powinno raczej brzmieć: Czy możemy sobie jeszcze pozwolić na to, by nie być narodem imigrantów?

W tym miejscu zbliżamy się do kwestii sprawiedliwości. Wiosną 2000 roku Latynosi stanowili 28% ludności Teksasu, około 31% ludności Kalifornii. Obecnie szacuje się, że wkrótce po roku 2050 biali mieszkańcy nielatynoskiego pochodzenia mogą stanowić mniejszość populacji w naszym kraju. Przemierzając kraj wzdłuż i wszerz w ramach mojego projektu Głoszenie Słowa Sprawiedliwego, spotkałem się z zaciekłymi sporami: Czy nowi imigranci faktycznie szkodzą naszej gospodarce? Czy niewykwalifikowana siła robocza zabiera miejsca pracy Amerykanom? I jaki wpływ będą oni mieli na naszą kulturę, naszą politykę, nasz amerykański styl życia? Odnośnie do katolików już teraz widzimy, jak trudno połączyć Latynosów i Angloamerykanów w jednej parafii, która będzie spójną, silną, kochającą się wspólnotą. Nie wspominając o Wietnamczykach i Koreańczykach. Mówiąc nieco żartobliwie, podobno jednym z poważnych problemów przy budowie nowej katedry katolickiej w Los Angeles była kwestia tego, jak w jednym budynku sakralnym pomieścić czterdzieści lub więcej Madonn?

Chciałbym dodać krótką, z pewnością niewyczerpującą tematu uwagę na temat ekonomicznych aspektów imigracji, których nie sposób oddzielić od kwestii sprawiedliwości. Nowa debata wokół zagadnienia imigracji skupia się na nielegalnych imigrantach oraz na zasiłkach z opieki społecznej, które pobierają legalni imigranci. Mimo że czynniki ekonomiczne nie powinny mieć decydującego znaczenia w dyskusji, to właśnie one sprawiają, że zadajemy ważne pytania: Kto zyskuje? Kto traci? Jak — w świetle odpowiedzi na te pytania — powinna wyglądać nasza polityka imigracyjna?

W latach dwudziestych poprzedniego stulecia Stany Zjednoczone wprowadziły system kwotowy oparty na pochodzeniu narodowym, który uprzywilejowywał Niemcy i Wielką Brytanię. Po jego zniesieniu w 1965 roku, wizy wjazdowe przyznawano głównie tym, których krewni mieszkali już na stałe w Stanach Zjednoczonych. W rezultacie szybko wzrosła liczba imigrantów. Podczas gdy w latach pięćdziesiątych granicę Stanów Zjednoczonych przekroczyło tylko około 250 tys. ludzi, przez lata dziewięćdziesiąte wpuszczano rocznie ponad 800 tys. osób, a około 300 tys. przekroczyło granicę i pozostało tu nielegalnie. Jakie wnioski z badań nad gospodarką płyną dla polityki imigracyjnej Stanów Zjednoczonych co do tego, ilu imigrantów powinno się przyjmować i jaki typ ludzi powinni oni reprezentować?

Przyjrzyjmy się kilku nowym kwestiom. (1) Względne umiejętności imigrantów, którzy napływali w kolejnych falach, pogarszały się przez większość okresu powojennego. (2) Wysokość zarobków nowo przybyłych może nigdy nie dorównać wysokości zarobków rodowitych Amerykanów. (3) Migracja na dużą skalę nisko wykwalifikowanej siły roboczej zmniejsza szanse nisko wykwalifikowanych rodowitych Amerykanów. (4) Jest bardziej prawdopodobne, że zasiłek z opieki społecznej otrzymają nowi imigranci, a nie wcześniejsi imigranci lub rodowici Amerykanie. (5) Rosnąca zależność ludności imigracyjnej od zasiłków społecznych może powodować znaczne obciążenie fiskalne w stanach, które w największym stopniu dotyczy ten problem. (6) Imigracja przynosi korzyści ekonomiczne (choć niewielkie), ponieważ pewne umiejętności imigrantów uzupełniają braki rodzinnej ludności.

Trudne pytanie brzmi: Czyim interesom powinna służyć polityka imigracyjna Stanów Zjednoczonych? Rodzimym Amerykanom, imigrantom, innym krajom, na które ma wpływ nasza polityka, czy też wszystkim? Interesy tych trzech grup mogą być sprzeczne ze sobą, a kwestie ekonomiczne nie mogą nam dyktować, czyje interesy mają większe znaczenie. Od naszych wartości i ideologii zależy waga, jaką przywiązujemy do każdej z trzech grup.

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, jak wielu i jakiego rodzaju imigrantów powinniśmy przyjąć? Niewiele oficjalnych analiz próbuje
badać, wyłącznie na podstawie danych empirycznych, jak wielu imigrantów powinno być wpuszczanych. Mimo to:

[...] istnieją dobre argumenty przemawiające za tym, by powiązać imigrację z cyklem koniunkturalnym: wpuszczać więcej imigrantów, gdy jest silna gospodarka i niski poziom bezrobocia, a ograniczać imigrację, gdy gospodarka jest słaba, a poziom bezrobocia wysoki.

Z badań nad gospodarką płynie cenna przestroga: wpływ imigracji na sytuację ekonomiczną w kraju jest związany przede wszystkim z dystrybucją. Obecnie imigracja powoduje redystrybucję dóbr od niewykwalifikowanych pracowników, których zarobki — z powodu napływu imigrantów — są niższe, do wykwalifikowanych pracowników i właścicieli przedsiębiorstw, którzy kupują tańsze usługi imigrantów, oraz od podatników, którzy łożą na pomoc społeczną wykorzystywaną przez imigrantów, do konsumentów, którzy korzystają z dóbr i usług dostarczanych przez imigrantów. [...] Spór wokół polityki imigracyjnej nie dotyczy tego, czy imigracja przyczynia się do dobrobytu całego kraju — zyski, jakie przynosi imigracja, wydają się zbyt małe, a większe niż same zyski mogą okazać się rosnące koszty opieki społecznej. Imigracja wpływa na podział tortu — i fakt ten ma znaczący wpływ na wyjaśnienie, dlaczego spór wokół tego, ilu i jakich imigrantów wpuszczać, najlepiej rozpatrywać jako zaciętą rywalizację między tymi, którym imigracja przynosi zyski i tymi, którzy przez nią ponoszą straty. [...] Jakkolwiek szala zwycięstwa zdaje się przechylać na stronę zwolenników wprowadzenia ograniczeń, większym zagrożeniem dla interesu narodowego może być tych kilka grup ekonomicznych, które wiele zyskują na imigrantach. Wydaje się bowiem, że nie interesują ich koszty, jakimi imigracja obarcza inne części społeczeństwa. Na krótką metę grupy te mogą tylko oddalać w czasie nadejście momentu rozrachunku. O wiele bardziej niebezpieczny jest jednak wpływ, jaki wywierają na dłuższą metę: im większa zwłoka, tym większe prawdopodobieństwo, że gdy w końcu zmieni się polityka imigracyjna, będzie to prawdziwe trzęsienie ziemi — takie, które, jak w latach dwudziestych, może doprowadzić do zamknięcia granic i pozbawić Amerykanów korzyści, jakie Stany Zjednoczone mogłyby czerpać z dobrze zaplanowanej polityki imigracyjnej.

Nie próbując nawet rozwiązać tej ogromnie złożonej kwestii, pozwólcie tylko, że poruszę dwa aspekty tego problemu: wzorowaną na Chrystusie postawę wobec imigrantów oraz pewną niepokojącą właściwość dotyczącą polityki imigracyjnej Stanów Zjednoczonych.

Postawę określam jako wzorowaną na Chrystusie, ponieważ przywodzi ona na myśl sposób, w jaki Jezus potraktował Samarytankę spotkaną przy studni Jakuba (J 4,5-42). Moje własne przemyślenia w tej sprawie, z którą mogłem się zapoznać i o której dane mi było nauczać w naszej stolicy, zaowocowały ważnymi, prowokacyjnymi i miejscami humorystycznymi przemyśleniami.

Po pierwsze, nie muszę lubić współczesnych imigrantów, bez względu na to, czy pochodzą oni z Meksyku, Salwadoru, z Wietnamu czy z Filipin. W ewangelicznej opowieści nic nie wskazuje na to, że Jezus lubił ową nieznajomą przy studni. Mimo to, w jego oczach była osobą, kobietą, ludzką istotą, takim samym człowiekiem jak On. Co ważniejsze, została stworzona przez Boga, na obraz i podobieństwo swego Stwórcy, obdarzona inteligencją i wolnością, umysłem, by móc poznawać i sercem, aby móc kochać. Pomimo swych wad i słabości wciąż była obrazem, wizerunkiem Boga. Trochę zniekształconym, jak każdy z nas, lecz mimo to bardzo cennym w oczach Boga, w oczach Jezusa. Mogę zadać sobie pytanie: Czy w taki sam sposób postrzegam imigrantów? Czy w taki sam sposób postrzegam każdego imigranta?

Po drugie, nie muszę zgadzać się z imigrantami, pochwalać inicjatyw prawnych wspierających imigrację, przyklaskiwać sprytowi, z jakim obcokrajowcy przekraczają nielegalnie granice naszego kraju. Mogę nawet, z ważnych powodów, głosować za ograniczeniem liczby legalnych imigrantów. Czego jednak nie mogę zrobić — jeśli chcę pozostać w zgodzie z biblijną i chrześcijańską sprawiedliwością — to po prostu odwrócić się do nich plecami, wyładowywać swoich frustracji na dzieciach cudzoziemców (jak to robią niektórzy prawodawcy) czy też odmawiać im opieki lekarskiej. Jezus nie pochwalał stylu życia Samarytanki, otwarcie skrytykował jej małżeńskie przygody. Nigdy jednak nie rzekł: „Odłóż dzban, kobieto, twoje ręce są nieczyste”, nigdy nie wykorzystał tego faktu, by się jej wyrzec.

Po trzecie, powinnością i przywilejem chrześcijanina jest wyciągnięcie pomocnej ręki do nieznajomych będących w potrzebie, pogardzie i ucisku, do udręczonych i zagubionych, do samotnych i niekochanych — do imigrantów. Jezus podjął inicjatywę, zrobił pierwszy krok w stronę Samarytanki. To On zaczął rozmowę, On poprosił o wodę — choć jego uczniowie zdziwią się zobaczywszy go rozmawiającego z kobietą w miejscu publicznym. Zasadniczo nie mogę czekać, aż nieznajomy wykona pierwszy ruch. Odwieczna cnota chrześcijańska zwana gościnnością, nie oznacza przede wszystkim kawy i ciasteczek po niedzielnej mszy, ale polega na wyciągnięciu przyjaznej dłoni do nieznajomych, do obcych, do tych, którzy się od nas różnią, którzy wyglądają, mówią, pachną inaczej niż my.

Po czwarte, nawet na chwilę nie wolno mi zapomnieć, że dar, jaki przynoszę obcym, to nie zwyczajny chleb lub woda, kanapka z masłem orzechowym i galaretką lub kieliszek wyśmienitego burgunda. Wróćmy myślami do Jezusa. Samarytanka w zamian za swoją uprzejmość, za gotowość do tego, by tradycyjnemu wrogowi podać kubek zimnej wody, otrzymuje obietnicę wody żywej, źródła wody wytryskającej ku życiu wiecznemu (J 4,10; 4,14), Ducha Świętego, który ożywi, poruszy jej apatyczną duszę. Może się zdarzyć, że serdeczność, jaką okażę nieznajomemu, imigrantowi, stanie się zaczątkiem Bożej łaski. Może to być sposób, w jaki Bóg wykorzystuje moje zwykłe człowieczeństwo, by ludzkiemu ciału, które boryka się z trudnościami, zesłać światło, siłę, odwagę i pokój — w pewnej chwili już nie tylko temu konkretnemu człowiekowi, przed którym stoję. Coś, jakby fascynujące spotkanie i rozmowa, przemieniło Samarytankę z grzesznika w apostoła, apostoła dla mieszkańców jej miasta, ale również dla mnie. To właśnie musiał mieć na myśli prezbiteriański pastor i powieściopisarz Frederick Buechner, gdy uczynił swoje natchnione spostrzeżenie: ludzkość przypomina gigantyczną pajęczynę. Dotknij jej w jakimkolwiek miejscu, a zadrży cała. Kiedy bowiem zmieniamy coś w naszym świecie — raz miłym słowem, raz szpetnym czynem — to, co robimy, dotyka daną osobę na dobre i na złe, osoba ta będzie miała wpływ na inną, ta na kolejną i tak dalej, nie wiemy nawet gdzie skończy się ta historia. Żaden mężczyzna, żadna kobieta nie jest samotną wyspą. Czyż przedchrześcijański pisarz Terencjusz nie mógłby stanowić inspiracji dla współczesnego chrześcijanina? Wszak powiedział: nic co ludzkie nie jest mi obce.

Niestety, w przeszłości stosunek katolików w Stanach Zjednoczonych do imigrantów był niejednoznaczny. Historia Kościoła Katolickiego w Stanach Zjednoczonych jest historią imigrantów, którzy budują dla siebie nowy, duchowy dom, a jednocześnie starają się zachować swoje religijne tradycje. Jest to opowieść o obcych, przybyszach, którzy sami zadomawiają się, lecz potem nie witają z zadowoleniem tych, którzy przybywają po nich. Zjawisko to powtarza się raz za razem, z każdą kolejno napływającą grupą. Świadczy o tym historia uchodźców narodowości Hmong w St. Paul, w stanie Minnesota, Portorykańczyków w Nowym Jorku w stanie New Jersey, Meksykan w Teksasie, Japończyków w Kalifornii, Afroamerykanów na południu, Niemców i Polaków w całym naszym kraju.

Zajmijmy się teraz pewnym niepokojącym faktem dotyczącym polityki imigracyjnej Stanów Zjednoczonych. Mam na myśli imigrantów pozbawionych wolności. W 1999 roku przez pewien czas więzionych było w sumie 200 tys. imigrantów. Szacuje się, że do końca 2001 roku liczba ta wzrośnie do 302 tys. — nie licząc aresztowań, jakie na masową skalę przeprowadzono po 11 września. Z powodu braku łóżek w obiektach, którymi dysponuje i zarządza Urząd Imigracyjny (U.S. Immigration and Neutralization Service, INS), 60% zatrzymanych umieszczonych jest obecnie w miejskich i okręgowych więzieniach. Nielegalni imigranci przebywają tam stale z więźniami, wobec których wysunięte zostały oskarżenia, lub z ludźmi o kryminalnej przeszłości. Jeśli więzienie znajduje się w odległym miejscu, utrudnia to kontakt z adwokatem, za każdym razem problemem jest język. W San Pedro, w Kalifornii, małżonkowie przetrzymywani byli, każde z nich w innym bloku, przez 16 miesięcy. Nigdy nie wolno im było się widywać lub bezpośrednio do siebie pisać. W czasie, gdy przebywali w areszcie, stracili swój dom. Trójkę ich dzieci, z których najstarsze miało zaledwie 15 lat, pozostawiono samym sobie, żeby radziły sobie w Los Angeles.

Posłuchajcie fragmentu listu mojego przyjaciela, jezuity Thomasa L. Sheridana, emerytowanego profesora teologii w St. Peter's College w Jersey City. W ramach Jezuickiej Służby Uchodźcom (JRS) pomaga on na zajęciach z języka angielskiego i Biblii w ośrodku dla imigrantów czekających na wydalenie, w Elizabeth, w stanie New Jersey.

Nie ma okien. Nigdy nie oddychają świeżym powietrzem i nie dociera do nich dzienne światło, chyba że przez jeden świetlik. Pewna kobieta przebywa tam już prawie od trzech lat. Pękłoby Ci serce gdybyś ich zobaczył. Mają tak nieszczęśliwy i bezradny wyraz twarzy...

Gdy jedna z nauczycielek angielskiego nie zmazała tablicy po swoich ostatnich zajęciach, ludzie z Urzędu Imigracyjnego (INS) zinterpretowali to jako naruszenie właściwego porządku, wstrzymali lekcje angielskiego do odwołania i następnej nocy wysłali obserwatora, by nadzorował zajęcia z Biblii. W nadchodzącą niedzielę wypadało czytanie z Ewangelii św. Mateusza zawierające fragment: byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 26,36). INS uznało to oraz niektóre z dyskutowanych kwestii za zakłócenie spokoju. Zajęcia z Biblii także odwołano.

Później — według słów jednego z wolontariuszy pracujących dla JRS — funkcjonariusze uznali, że w czasie takich zajęć, jak studia nad Biblią lub lekcje języka angielskiego, wolontariusze z JRS stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa, dając zatrzymanym bezsensowną nadzieję oraz ucząc ich samodzielnego myślenia. Jednak zdaniem Andrei J. Quarantillo, dyrektora okręgowego Urzędu Imigracyjnego, INS nie ma nic przeciwko dwudziestemu szóstemu rozdziałowi Ewangelii św. Mateusza, lub jakiemukolwiek innemu fragmentowi Biblii, ani nie próbuje ich cenzurować. Wymagamy jedynie, by kwestia pozbawienia wolności nie była przedmiotem zajęć. Nie jest moim zamiarem potępiać INS; ma on ogromne zadanie do wykonania i ograniczone środki, a zawsze realne pozostaje zagrożenie atakiem terrorystycznym. Po prostu jestem przekonany, że gdy tysiące imigrantów, z których wielu ucieka przed prześladowaniami, jest przetrzymywanych razem z przestępcami i mijają lata, zanim porządni ludzie są wypuszczani z aresztu, który de facto jest więzieniem, zwykła sprawiedliwość wymaga, aby coś w tej sprawie zmienić.

Pozostańmy przy tym samym temacie. Leży przede mną egzemplarz „New York Timesa” z 2 stycznia 2001 roku. Z nagłówków umieszczonych na pierwszej stronie możemy się dowiedzieć, że: Stany Zjednoczone przyjmują politykę ochrony więzionych imigrantów; INS podejmuje działania w celu powstrzymania nadużyć; Według krytyków nowe wytyczne nie rozwiązują wszystkich kwestii związanych z zatrzymanymi imigrantami. W wyniku ilości skarg i procesów sądowych, dotyczących fizycznego i psychicznego znęcania się nad imigrantami przetrzymywanymi w więzieniach okręgowych i innych ośrodkach dla osób oczekujących na wydalenie, nowe wytyczne, regulujące wszystko, od zasad dotyczących
widzeń po procedury rozpoznawania skarg, zmierzają do zapewnienia bezpiecznych, stabilnych i ludzkich warunków, w jakich przetrzymywani są wszyscy obcokrajowcy zatrzymani przez INS. Mimo to według krytyków, agencji w znacznym stopniu nie udało się osiągnąć wyznaczonych celów, szczególnie w więzieniach okręgowych w Luizjanie, Teksasie, New Jersey i na Florydzie, gdzie, według przetrzymywanych imigrantów oraz ich prawników, więźniowie są bici, za drobne wykroczenia grozi zamknięcie w więziennej izolatce, często brakuje wody i pożywienia. Obrońcy imigrantów ostrzegają, że warunki te prawdopodobnie nie ulegną poprawie, ponieważ nowe zasady są jedynie wytycznymi i nie stoi za nimi autorytet prawa, może się zatem okazać, że nie będzie można ich wyegzekwować ani podjąć żadnych prawnych kroków w przypadku niezgodnego z nimi postępowania. Ponadto nowe zasady nie dotyczą tak ważnych kwestii, jak
chociażby częste przenoszenie zatrzymanych bez powiadomienia ich prawników.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama