Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych. Komentarz do artykułu T. Boguckiej i analiza w oparciu o własne badania socjologiczne.
Muszę przyznać, że trudno mi jest przedstawić całościową, pogłębioną diagnozę społeczeństwa polskiego, diagnozę, dla której punktem wyjścia byłby artykuł Teresy Boguckiej. Stałoby się to bez wątpienia zadaniem łatwiejszym, gdybym się z tezami tego artykułu nie zgadzała. Moją wypowiedź mogłabym wtedy ująć jako polemikę z poszczególnymi tezami autorki. Jednak uznaję charakterystykę polskiej mapy społecznej dokonaną przez Teresę Bogucką wręcz za imponująco trafną, bardzo wnikliwie odtwarzającą złożone procesy społeczne w Polsce (z uwzględnieniem ich historycznej genezy) i zarazem dobrze uchwytującą przyczyny, dla których socjologiczna diagnostyka tych wielostrumieniowych procesów staje się dziś sprawą bardzo złożoną.
Teresa Bogucka, analizując przeszłość społeczno-etosową społeczeństwa polskiego i demaskując niektóre mity funkcjonujące w tym zakresie, stawia jednocześnie tezę, że obecnie społeczeństwo jest ogromnie zróżnicowane, a co więcej - w swojej istocie właściwie nie znane. Prawdziwe oblicze ujawnia ono dopiero teraz, gdy zlikwidowane zostały "kajdany totalitaryzmu" i ludzie spontanicznie wyrażać mogą swoje postawy i preferencje. Trzeba przyznać - zgadzając się z autorką tekstu - że wiele z tych społecznych zachowań nas zaskakuje i właśnie demaskuje różne mity, które funkcjonowały dotąd na temat Polaków. Teresa Bogucka zwraca przy tym uwagę na kapitalne zjawisko, które jest czasem podnoszone przez socjologów, ale w dalszym ciągu nie jest rzetelnie badane. Stwierdza, że okres PRL-u nie tylko pozostawił w spadku infrastrukturę materialną i tzw. "mentalność postkomunistyczną", ale i - co może najważniejsze (gdyż nie da się już tego nigdy "odwrócić" i przezwyciężyć!) - doprowadził do całkowitego przeobrażenia mapy społecznej, dzięki czemu etosy różnych warstw społecznych przemieszały się wzajemnie. Rozszyfrowanie naszych zachowań i naszej różnorodności wymaga więc rzetelnych socjologicznych badań dokonanych z tego właśnie punktu widzenia.
Fakt, iż zgadzam się z tą diagnozą autorki, stwarza dla mnie jako socjologa dodatkową trudność. Jak każdy naukowiec, diagnozę muszę stawiać w oparciu o dane badawcze. Tymczasem siłą rzeczy - prowadząc badania - skupiałam się zawsze na obszarach wycinkowych, co utrudnia mi dokonanie jakiejkolwiek całościowej diagnozy społeczeństwa polskiego. Dlatego nim przystąpię do meritum, przedstawię dane badawcze, którymi dysponuję.
1. Od wczesnych lat PRL (praktycznie od roku 1953) do chwili obecnej prowadziłam badania młodzieży liceów ogólnokształcących i częściowo młodzieży studenckiej wielkich miast, głównie Warszawy. Dane te weryfikowałam częściowymi informacjami o młodzieży (także licealnej) z małych miast i ze wsi. Od 1993 roku jest to - jeśli idzie o postawy społeczne - mój wyłączny teren systematycznych badań. Znacznie łatwiej więc byłoby mi przedstawić charakterystykę tej (bardzo specyficznej) grupy niż całościową diagnozę społeczeństwa polskiego.
2. Od dawnych czasów PRL do chwili obecnej analizuję również treści publikatorów (różnych orientacji i kierunków) o charakterze społeczno-politycznym. Wydają się one pomocne w stawianiu diagnozy stanu "świadomości społecznej".
3. W pierwszych latach transformacji (do 1993 roku) prowadziłam również wywiady z tzw. "dorosłymi" przedstawicielami społeczeństwa (łącznie 157 wywiadów). Rozmówcy dobrani byli jednak bez zachowania metodologicznych wymogów socjologii. Stosowałam tylko zasadę wykluczenia: eliminowałam polityków oraz zdeklarowanych zwolenników określonych ugrupowań politycznych, zawody twórcze i tzw. "światłą inteligencję", osoby zajmujące stanowiska kierownicze, businessmanów oraz tzw. "dewiantów". Zależało mi bowiem na uchwyceniu opinii (głównie dotyczących własnego życia i sceny politycznej) przedstawicieli tzw. "większości społecznej". Stąd zachowałam proporcje płci i wieku, zawodu, wykształcenia, a badania prowadziłam w Warszawie oraz jednej wsi Mazowsza i jednej Dolnego Śląska - starając się uchwycić postawy wspólne dla moich rozmówców. Ostatnie rozmowy prowadziłam w 1993 roku przed wyborami parlamentarnymi.
4. Jestem stałym obserwatorem dostępnego mi na co dzień otoczenia społecznego. Sporządzam notatki dotyczące codziennych wypowiedzi i zachowań ludzi. Chodzi nie tylko o środowisko moich znajomych i przyjaciół, ale o rozmowy zasłyszane w pociągu, tramwaju, u fryzjera, w sklepie, na wakacjach itd.
Napisałam tak szczegółowo o mojej "bazie danych", aby uświadomić czytelnikowi, na czym będę się opierać, charakteryzując niektóre właściwości społeczeństwa. Jest to - jak widać - "baza" dość szeroka i różnorodna, ale zarazem fragmentaryczna i wycinkowa. Biorąc to pod uwagę, w dalszym ciągu przedstawię tylko w punktach niektóre właściwości społeczeństwa polskiego, które w trakcie moich badań rzuciły mi się w oczy, nie aspiruję jednak do prezentacji jakiejkolwiek spójnej syntezy.
Natrafiam przy pisaniu tego tekstu na jeszcze jedną trudność. Ta trudność to fakt, że wielokrotnie diagnozowałam już społeczeństwo polskie pod jednym wszakże tylko kątem widzenia: wpływu na kształt świadomości społecznej dziedzictwa PRL-u. Ostatnią szeroką diagnozę tego typu zamieściłam w książce Człowiek wewnętrznie zniewolony w rozdziale końcowym Dziedzictwo PRL-u a rzeczywistość transformacji. Mimo że większość spostrzeżeń tam zamieszczonych uznaję za ciągle aktualne, nie chcę już do tych wątków powracać, ograniczając się do obserwacji, które tam nie występują.
1. Właściwością pierwszą, która rzuca się w oczy, jest zróżnicowanie - zróżnicowanie tak ogromne, iż naprawdę trudno jest wyrazić globalny sąd "o społeczeństwie polskim". Właśnie zróżnicowanie jako właściwość dla współczesnej Polski podstawową wymienia w swym tekście Teresa Bogucka. Wskażmy więc niektóre obszary, gdzie to zróżnicowanie występuje. Możemy na przykład powiedzieć, że obserwuje się wyraźne różnice regionalne, pokoleniowe, środowiskowe, światopoglądowe, mentalne, obyczajowe, sposobu zachowania w procesie transformacji, stosunku do polityki, Kościoła, moralności...
Zróżnicowanie to jest jeszcze o tyle bardziej skomplikowane, że owe płaszczyzny różnic przecinają się wzajemnie. I tak w określonym środowisku, na przykład wśród naukowców, mieszkańców wielkich miast lub mieszkańców (nawet jednej określonej) wsi występują różne orientacje polityczne, światopoglądowe, różne zachowania wobec wyzwań transformacji itd. Tak więc analiza różnic musi mieć charakter tematyczny i przebiegać w poprzek różnych środowisk - co bardzo komplikuje badania socjologiczne i utrudnia postawienie jednolitej diagnozy.
Ponadto wyniki moich badań sygnalizują specyficzne zjawisko związane z owymi zróżnicowaniami. Transformacja może mianowicie doprowadzić do wykreowania się nowych, względnie jednolitych kategorii społecznych z równoczesną destrukcją kategorii dawnych, które socjologowie skłonni byli traktować jako "całościowy" przedmiot badań. I tak na przykład mogę postawić diagnozę, że zacierają się różnice między młodzieżą licealną Warszawy i prowincji, a także młodzieżą licealną dużych miast, małych miast i nawet wsi - różnice, które w latach PRL-u były bardzo wyraźne. Natomiast powstaje nowa kategoria o dużej świadomości swej odrębności od innych grup - a mianowicie "młodzież liceów ogólnokształcących". Moi rozmówcy nie tylko z Warszawy, ale i małych miast po raz pierwszy (od 1953 roku) samorzutnie podkreślali, że należą do "elity" o charakterystycznych właściwościach, co różni ich zasadniczo od innych grup młodzieży (uczniów techników, a tym bardziej szkół zasadniczych). Mogłam też stwierdzić, że różne postawy, które rozmówcy ujawniali w trakcie wywiadów, wynikały z owego poczucia pokoleniowej "elitarności". Być może tego typu procesy (tj. destrukcji dawnych i powstawania nowych kategorii społecznych) mają miejsce także w innych obszarach życia polskiego. Warto zwrócić na to uwagę.
2. Drugą właściwością, która rzuca się w oczy, jest to, że coraz więcej ludzi wykorzystuje okazje, jakie tworzą nowe przepisy, wolny rynek, swoboda podmiotowego działania. Można mówić chyba o coraz większym ożywieniu życia ekonomicznego i społecznego, o coraz większej pomysłowości w zakresie różnych form aktywności, o lepszej orientacji ludzi w sferze istniejących prawidłowości i przepisów. Można orzec, że zmiana, jaka zaszła w ciągu paru latach istnienia nowego ustroju, zaowocowała przede wszystkim otworzeniem możliwości organizowania się i działania w różnych formach i obszarach.
O tym zjawisku pisze także szeroko Teresa Bogucka. Ja mogę dorzucić do tego jedynie kilka faktów z terenu moich badań. Wielu moich znajomych emerytów ze świata inteligencji nie tylko odnajduje możliwości zarabiania, ale także podejmuje różne niekonwencjonalne formy aktywności: Uniwersytet III wieku (w ramach którego występują jako słuchacze bądź wykładowcy), ławnictwo w sądach, kluby dla młodzieży zaniedbanej czy dla psychicznie chorych itd. A oto inny przykład konkretny. Większość badanej przeze mnie młodzieży licealnej nie poprzestaje na nauce szkolnej oraz uczestnictwie w kręgach towarzyskich. W środowiskach większych miast (wywiady przeprowadziłam dotąd w Warszawie, Białymstoku i Toruniu) należy wręcz do "mody", by "przekraczać codzienność" zajęciami dodatkowymi: kursami językowymi, komputerowymi, ekonomicznymi, działalnością w klubach filmowych czy sportowych, organizacjach o charakterze wyznaniowym, charytatywnym, "społeczno-politycznym" itd. Typy działalności, o których młodzież opowiadała mi w wywiadach, były bardzo różnorodne - niektórzy z moich rozmówców koncentrowali się na jednym, a inni nawet na kilku rodzajach aktywności; natomiast bardzo nieliczni (często ci, którzy bardziej niż inni obciążeni byli obowiązkami domowymi) stwierdzali, że szkoła, dom, koledzy wyczerpują ich codzienne możliwości. Ową rozszerzoną aktywność młodzieży licealnej większych miast, a jednocześnie liczne oferty stwarzające nowe możliwości można ocenić jako charakterystyczny "symptom" nowych czasów. Równocześnie już od początków lat 90. pojawiło się w kręgach młodzieży licealnej jeszcze jedno nowe zjawisko. Jest to tendencja do szukania różnego typu pracy zarobkowej nie tylko w czasie wakacji, ale również w czasie roku szkolnego.
Podsumowując, wydaje się, iż bardzo istotna zmiana, którą można obserwować w różnych kręgach społecznych (choć nie w społeczeństwie rozumianym jako pewna całość, a nawet prawdopodobnie nie wśród większości naszych obywateli), polega na ruchliwości i pomysłowości w podstawowych ogniwach życia społecznego i ekonomicznego, żarliwym wykorzystywaniu obszaru wolności działań.
Obok tego występuje jednak inne znamienne zjawisko: znaczna część aktywnej i "ruchliwej" młodzieży traktuje owe otwarte możliwości jako sytuację naturalną, tak jak gdyby nie była ona darem "polskiego przełomu", ale istniała "od zawsze". Nie występuje tendencja do konfrontowania obecnego stanu z sytuacją, jaką dla ludzi stwarzał PRL. W stosunku do przeszłości mamy raczej do czynienia ze swoistą amnezją. Ludzie, aktywizując się intensywnie w różnych rodzajach działalności, żyją teraźniejszością i - związaną z projektami własnych działań - najbliższą przyszłością. To ich pochłania i w pewnym sensie "zamyka" horyzont poznawczy.
3. Tej aktywności, którą można w pewnych kręgach obserwować w zakresie tzw. podstawowych działań społecznych i ekonomicznych, często nie towarzyszą jednak ani zainteresowania, ani postawy włączania się w politykę i "służbę państwu". Świadczy o tym m.in. zwykle niska frekwencja wyborcza. Ten negatywny stosunek znacznej części społeczeństwa do polityki potwierdzają też moje badania młodzieży licealnej, która wszak traktuje samą siebie jako elitę "pokolenia". I tak, na pytanie: "Czy jesteś sympatykiem jakichś partii, ugrupowań politycznych lub znanych polityków?" - "zdecydowanie tak" odpowiada 9,9% młodzieży, "raczej tak" - 17%. A zatem tylko nieco ponad jedna czwarta badanych uczniów wykazuje jakieś (choćby bierne) zaangażowanie w scenę polityczną; 19% deklaruje, iż nie interesuje się polityką, 18,6% nie umie wyrazić zdania na ten temat, a aż 35,1% wyraża (silniejszą lub słabszą) dezaprobatę wobec wszystkich ugrupowań i polityków. Wydaje się, że za szczególnie znamienny można uznać ostatni wynik, tym bardziej że znajduje on potwierdzenie w moich badaniach (mniej czy bardziej metodologicznie zaplanowanych) dorosłego społeczeństwa.
Teresa Bogucka wspomina, że "władza w pięć minut po demokratycznym wyłonieniu (...) zyskuje status wroga społeczeństwa". To zjawisko (choć trafnie podchwycone) nie tłumaczy jednak absencji wyborczej. Niechęć do polityków jest bowiem nie tylko niechęcią do wybranej władzy, u wielu ludzi obejmuje ona całą scenę polityczną i poprzedza wszelkie wybory. Moje wywiady i obserwacje wskazują przede wszystkim na to, iż postawy znacznej części społeczeństwa rozmijają się z postawami tzw. "klasy politycznej". Od przełomu 1989 (a już zwłaszcza od roku 1990) klasa polityczna żyje "swoim życiem", nadając na zewnątrz sygnały, które są czytelne i ważne jedynie dla samych polityków i tej części społeczeństwa, która jest taką "mapą polityczną" zainteresowana lub która podziela postawy niektórych ugrupowań.
Wydaje się natomiast, że większa część społeczeństwa przyjmuje owe sygnały z niezrozumieniem lub dezaprobatą. I to właśnie można traktować jako jedną z ważnych przyczyn, dla których "klasa polityczna" jest przez znaczącą część społeczeństwa traktowana podobnie jak za czasów PRL - jako "oni".
Często przypisuje się te postawy społeczne pozostałościom mentalności postkomunistycznej czy brakowi wyrobienia obywatelskiego (które to czynniki mają tłumaczyć absencję wyborczą lub niską frekwencję w referendach). Nie bierze się natomiast pod uwagę owego głębokiego "rozziewu" między światem polityków a światem ich obserwatorów i odbiorców. Politycy, nie modyfikując zachowań pod kątem widzenia swojej widowni, w rezultacie osiągają ten efekt, że w całości (bez względu na to, jakie ugrupowania reprezentują) zostają odrzucani, generując postawy negatywne. Moi rozmówcy (do których zaliczam też studentów Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych) często tłumaczą swą wyborczą absencję tym, że nie mieli "kogo wybrać". Cytuję: "Wszyscy ťoniŤ są za jedne pieniądze." "Nie mam faworytów. Wszystko mi jedno, kto z nich zdobędzie władzę i zaszczyty. Zachowują się podobnie. Nie aprobuję nikogo."
Z moich licznych rozmów przed ostatnimi wyborami z ludźmi dorosłymi, a także wywiadów z młodzieżą, która przekroczyła (lub nie) magiczną "osiemnastkę", wynikało na przykład, że nagłośnienie kryterium dwudzielnego podziału sceny politycznej na "postkomunę" i "postsolidarność" (wyborcze sondaże wskazywały na to, że któryś z tych dwóch obozów odniesie zwycięstwo) było właśnie tym, co zrażało wielu potencjalnych wyborców, nie akceptujących podziału mapy politycznej według takiego kryterium. Uznawali oni, że ich udział w wyborach jest pozbawiony sensu, nie chcieli brać udziału w tym (jak to określali) "meczu", nie czując się kibicami żadnej ze stron. W rezultacie ponad połowa obywateli pozostała w domach.
Znamienna była przy tym postawa ludzi, którzy kierując się motywacją "obywatelskiego obowiązku", brali jednak udział w wyborach - głosując bądź na Unię Wolności, bądź na Unię Pracy. Z licznych rozmów, które wtedy przeprowadziłam, wynikało, że pragną oni "obejść" ten "dwudzielny" układ sceny politycznej, zdając sobie sprawę, że żadna z Unii nie odegra decydującej roli w Sejmie i rządzie. Uważali jednak, że dobrze będzie, jeśli partia, na którą głosowali, w Sejmie się znajdzie, gdyż będzie miała szansę (choć częściowo) neutralizować - oczywiste dla moich rozmówców - defekty zwycięskiego "kolosa". Przy tym jako charakterystyczny wskaźnik niechęci wobec "dwudzielnego" podziału można odnotować to, że (jak wskazywały sondaże Ośrodków Badań Opinii Publicznej) wyborcy obu partii (zwłaszcza Unii Wolności) byli podzieleni w swych preferencjach co do przyszłej koalicji. Jedni postrzegali jako "mniejsze zło" koalicję Unii z AWS-em, inni znów koalicję z SLD. Jednakże jedną i drugą sytuację tacy rozmówcy definiowali jako "zło konieczne".
Ostatnie wybory są wszakże tylko jednym z przykładów rozziewu między "sceną polityczną" a "pozapolityczną" częścią społeczeństwa. Co więcej, poczuciu obcości sceny politycznej towarzyszy poczucie braku wpływu na losy kraju. Świadczą o tym dobitnie ostatnie sondaże OBOP-u, gdzie wśród losowo dobranych reprezentantów ogółu aż 93% wyraża przekonanie o znikomym wpływie obywateli na losy kraju. Wywiady i rozmowy, jakie przeprowadziłam, pozwalają na zrozumienie źródła takiej właśnie postawy. Moi rozmówcy podkreślali mianowicie, że akt wyborczy nie stanowi żadnej formy rzeczywistego wpływu, gdyż, cytuję: "Politycy po wyborach i tak robią, co chcą - nie licząc się w żadnym stopniu ani ze swymi obietnicami wyborczymi, ani też z opiniami tych, którzy ich wybrali." Prawie wszyscy moi rozmówcy jako defekt polskiej demokracji wysuwali brak możliwości odwołania posła przez wyborców wówczas, gdy nie spełnia obietnic, zawodzi nadzieje, nie kontaktuje się z wyborcami, a zatem przestaje być ich reprezentantem. Cytuję jedną z wypowiedzi: "Jeśli kandydat na posła po wyborze do Sejmu staje się ťkimś innymŤ i powtarza się to od lat, a my nie mamy na to żadnego wpływu, to po co w ogóle mamy brać udział w wyborach? Wybory w takiej sytuacji to farsa. ťOniŤ stwarzają pozór, że o czymś decydujemy, a i tak robią, co chcą. Nie pozwolę robić z siebie ťwałaŤ!!!"
Taki stosunek wielu członków społeczeństwa do "sceny politycznej" ma swoje groźne konsekwencje. Odbija się to bowiem na postawie ludzi wobec państwa polskiego rozumianego jako pewna całość. Dla wielu bowiem nie istnieje taki "abstrakt" jak państwo. Istnieje "prawdziwe życie na dole" oraz budząca negatywne emocje i oceny scena polityczna, którą się z państwem utożsamia. Tak więc często nawet u osób społecznie aktywnych utrzymuje się podział na "my" i "oni". "Państwo" to właśnie domena "onych". Wieloletnie doświadczenie komunizmu wyrugowało ze świadomości pojęcie państwa jako "dobra wspólnego", a dzisiejsze doświadczenia związane ze sceną polityczną nie sprzyjają temu, by owo pojęcie u większości się wykreowało.
4. Moje badania i obserwacje wskazują również, iż w porównaniu z okresem PRL nasiliły się zjawiska permisywizmu i relatywizmu moralnego. Nie towarzyszy temu jednak totalna negacja "dobra" rozumianego kreatywnie. W tym zakresie możemy raczej mówić o polaryzacji postaw. I tak na przykład blisko 53% badanej przeze mnie młodzieży licealnej, która miała w ankiecie ustosunkować się do dziewiętnastu wartości, uznała "postępowanie zgodne z zasadami moralnymi" za sprawę w życiu podstawowo ważną, w tym aż 30,6% badanych stwierdziło, że jeśli by się to im nie udało, ich osobiste życie straciłoby wszelki sens. Obok tego jednak 47% "uznało życie zgodne z zasadami" za sprawę drugoplanową, w tym aż 23,3% orzekło, że "skrępowanie zasadami utrudnia współżycie z ludźmi i osiągnięcie ważnych osobiście celów", i w imię tego odrzuciło moralność jako wartość. Taka polaryzacja (tzn. wysoki procent osób odrzucających znaczenie zasad moralnych) nie powinna jednak przesłaniać faktu, że dla przeważającej grupy młodzieży moralność ma ogromne znaczenie, sytuując się na drugim miejscu wśród wartości decydujących o sensie życia. Jeszcze większą wrażliwość na "dobro" wykazują badani (w tym młodzież) wówczas, gdy mowa o pomocy innym. Często podkreślają oni przy tym poczucie radości wynikającej z faktu, że "zrobiło się coś dobrego", że "okazało się potrzebnym". O istnieniu postaw tego typu świadczy zresztą masowy udział społeczeństwa w niesieniu pomocy powodzianom czy w akcji "Orkiestra Świątecznej Pomocy". Wszystko to dowodzi, że - wbrew pozorom - poważna część społeczeństwa to nie "ludzie obojętni, bezwzględni", "ksobni", dla których "światło dobra" nie odgrywałoby znaczenia.
Natomiast wspomniane permisywizm i relatywizm przejawiają się raczej w stosunku do reguł moralnych, które powinny stanowić fundament demokratycznego porządku; mam przy tym na myśli reguły podstawowe, przyjęte w sferze deklaracji jako oczywiste w kręgu naszej kultury, reguły, które nie stanowią przedmiotu sporu. I właśnie w stosunku do tych reguł obserwuje się dziś postawy chwiejnej dezorientacji. W okresie PRL-u (zwłaszcza do 68 roku i częściowo po roku 1980) istniały zasady społecznie uznane, choćby były one przypisane do pewnych kręgów. Wynikało to częściowo ze starej, dziedziczonej tradycji okresu przedwojennego i wojennego, a częściowo z charakterystycznego społecznego oporu wobec totalitaryzmu, którego zakłamaniu i bezwzględności przeciwstawiało się etosy grup podstawowych.
Natomiast gdy upadł komunizm (a więc upadła negatywna rzeczywistość "odniesienia"), gdy zarówno codzienne życie, jak publikatory jako priorytetową wartość wysuwają sukces finansowy, gdy ciągłej rekonstrukcji podlegają instytucje i struktury, gdy nie widać perspektyw szybkiej stabilizacji w tym zakresie, gdy brak jest zatem obszarów społecznego zakorzenienia - brak tym samym warunków dla wykreowania się zasad bezwzględnie obowiązujących, tj. "tabu", których nie wolno łamać. W tym kontekście łatwo o wykreowanie się postaw, zgodnie z którymi wszystko jest niepewne i - w jakimś sensie - dozwolone. Brak jest zjawiska "moralnego oburzenia" wobec niektórych czynów własnych, a także innych ludzi. Istnieje poczucie funkcjonowania w świecie etycznego chaosu.
Do zaistnienia takiego stanu przyczyniają się również sygnały dochodzące do społeczeństwa ze sceny publicznej. Wśród tych sygnałów brak bowiem jednoznacznego negatywnego naznaczenia określonych czynów (a nie tylko ugrupowań czy ludzi) jako niedopuszczalne zło. Oto dwa znamienne przykłady: ksiądz Jankowski z kościoła Świętej Brygidy publicznie złamał fundamentalną zasadę moralną, znieważając w homilii (a więc w wystąpieniu, które przynależy do obszaru uznanego sacrum) symbole religijne innych wyznań (mam na myśli Gwiazdę Dawida), a także wygłaszał poglądy rasistowskie (wypominając "pochodzenie etniczne" aktualnemu polskiemu ministrowi spraw zagranicznych). Tymczasem zarówno ze strony hierarchii Kościoła katolickiego, jak też publikatorów nie spotkało się to z wyraźnym, jednoznacznym potępieniem, ani też z definitywnym zmarginalizowaniem osoby, która złamała fundamentalne zasady. Wydaje się, że nie bez znaczenia jest tu fakt, że ksiądz Jankowski ujmowany był jako "nasz" - legenda "Solidarności", poważany przez swych parafian kapłan. Przykład drugi. Oto z jednej strony "Solidarność" zorganizowała wielki ruch społeczny - piętnujący niezgodne z prawdą oświadczenie dzisiejszego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, iż posiada on stopień magistra. Przyszłość wszakże wykazała, że nie było to potępienie nieuczciwości jako takiej, lecz gra polityczna wymierzona w człowieka "wrogiego obozu". Jednocześnie bowiem AWS (której trzon stanowi "Solidarność") zupełnie ignoruje fakt, że w gronie jego przywódców znajduje się plagiator, a więc "złodziej" cudzej twórczości, Andrzej Anusz, który - jak orzekły kompetentne ciała Uniwersytetu Warszawskiego (po dokładnym zbadaniu sprawy przez powołane komisje), a później sąd cywilny na podstawie ekspertyz - wyłudził od Uniwersytetu dyplom magistra (którego nie można cofnąć, bo brak po temu odpowiednich przepisów).
Tak drastyczne sygnały świadczące o rozpowszechnianiu się w dyskursie publicznym relatywizmu moralnego, publikacje czy wiadomości o nadużyciach popełnianych przez osobistości życia publicznego wsiąkają w nieokreśloną magmę, nie wyciąga się z nich żadnych konsekwencji. Sygnały te nie są co prawda czynnikami decydującymi, ale sprzyjają atmosferze anomii współczesnego społeczeństwa. Sygnały takie bowiem wzmagają poczucie społeczne, że nie ma "zła" bezspornego, że w istocie w pewnych warunkach - przy opowiedzeniu się "w porę" po właściwej stronie - wszystko staje się dozwolone.
5. Piątą cechą naszego życia społeczno-publicznego jest - z nielicznymi wyjątkami - zanik dyskursu, który w okresie PRL-u (w prywatnych czy naukowych kontaktach, w prasie podziemnej czy - w pewnych okresach - w prasie oficjalnej) jednak istniał. Obecnie najczęściej mamy do czynienia (w Sejmie, w publikatorach, ale także w kontaktach towarzyskich) z monologami, z zasłuchaniem we własny głos i własne myśli. Większość wypowiedzi operujących niestandardowymi, a przecież przekonującymi argumentami wymierzonymi przeciwko różnym nagłaśnianym opiniom przemyka niezauważona, nie spotykają się one na ogół z merytoryczną odpowiedzią, w której operuje się kontrargumentami. W tej sytuacji nie tylko nie dochodzi do "porozumienia" i uzgodnień, ale także do pogłębienia stanowiska własnego - drogą szukania argumentów na rzecz swoich racji. W rezultacie różni publicyści, uczestnicy debat, prywatni dyskutanci - powtarzają dosłownie to, co inni wielokrotnie już podnosili, w taki sposób, jakby odkrywali "nowe prawdy", wręcz odsłaniali nową "ziemię obiecaną". Uważnie czytając (z racji zainteresowań zawodowych) prasę różnych orientacji i poziomów, jak również przysłuchując się debatom publicznym w telewizji i radiu, wreszcie biorąc udział w różnych rozmowach prywatnych, wielokrotnie mogłam obserwować ów zanik dyskursu, stanowiącego zwykle istotny łącznik "ludzkich więzi", a zarazem wzbogacenia ogólnego intelektualnego potencjału społeczeństwa. Ten pogłębiający się niekontrolowany autyzm w sferze myśli (polemiki należą do rzadkości) uznaję za groźną patologię współczesnej Polski, kto wie, czy nie większą niż opisany przedtem permisywizm moralny.
6. Inną właściwością współczesnego społeczeństwa polskiego jest zahamowanie - zwłaszcza w obszarze spraw publicznych - kreatywnego myślenia, brak konstruowania nowych kategorii, za pomocą których ujmowałoby się zmieniające się sytuacje. W sferze intelektualnej następuje w Polsce regres. Od jakiegoś czasu powiela się ciągle te same, banalne, a zarazem często nieadekwatne wobec rzeczywistości gotowe "kalki". Ta diagnoza obejmuje nie tylko ludzi mało wykształconych, ale także często tzw. "elity" naszego kraju - polityków, publicystów, nawet niekiedy ludzi nauki wypowiadających się w sprawach publicznych. Myślenie za pomocą gotowych "klisz" jest tak rozpowszechnione, że myślę, iż można wręcz podjąć się rejestracji owych "kalek obiegowych", które od kilku lat krążą po kraju, nie ulegając żadnej krytycznej rekonstrukcji. Różne wypowiedzi publiczne czy prywatne sprawiają wrażenie wiecznie odnawianych i powtarzanych obsesji.
Sądzę, że zjawisko to jest w pewnym stopniu pochodną braku społecznego dyskursu (o którym wcześniej pisałam). Wydaje się jednak, że ma na to wpływ również właściwość współczesnej cywilizacji (która dociera coraz wyraźniej do Polski) - cywilizacji pośpiechu i wizualnych publikatorów, cywilizacji, która motywuje do życia mało pogłębionego w sferze myśli, skłaniającego do imitacji gotowych wzorców.
7. Na końcu chcę napisać o zjawisku, które szczególnie wyraźnie zaznacza się wśród młodzieży licealnej, którego jednak ślady można odnaleźć również w tzw. "społeczeństwie dorosłych". Polega ono na ujawnieniu się silnych tendencji indywiduacyjnych, którym towarzyszy równoczesna wyraźna tęsknota za więziami wspólnotowo-afiliacyjnymi. W trakcie wywiadów pojawiło się wiele wypowiedzi w rodzaju: "Cenimy przede wszystkim niezależność, staramy się być pewnymi siebie, staramy się budować jakieś światy, w których możemy się realizować. Nie ma wielkich przyjaźni. Nie angażujemy się w mocne związki. Dajemy sobie poczucie wolności i nie ma przebywania non stop ze sobą." Obok tego jednak występują u tych samych rozmówców przeciwstawne wypowiedzi, jak na przykład ta: "Ja bardzo nie lubię samotności. Gdybym nie miał przyjaciół, tylko komputer - to bym oszalał."
Jako fakt znamienny można odnotować też to, że wśród 19 wartości (o które pytałam we wspomnianej już ankiecie) bliski, "rozumiejący" kontakt z innymi znajduje się wśród wartości priorytetowych. 62% uznaje go za bardzo ważną wartość osobistego życia, w tym blisko 30% za wartość, która decyduje o poczuciu sensu życia; odrzuca ją natomiast jako wartość nieważną tylko 10% badanych. Co znamienne, w hierarchii ważności ów afiliacyjny kontakt zajmuje co prawda drugie miejsce, ale wyprzedza go akurat "miłość" (67% badanych uznaje przeżycie intensywnej miłości do partnera za bardzo istotną wartość osobistego życia).
Z rozmów z młodzieżą wynika, iż jest ona świadoma, że współczesne życie sprzyja indywidualizacji, rozluźnieniu wzajemnych kontaktów, obojętności. Przy tym z jednej strony uznaje ona nieskrępowane życie, wolne decydowanie o sobie i indywiduację za wartość, a z drugiej strony buntuje się przeciw tej sytuacji; odczuwa potrzebę wspólnoty, poszukuje kontaktów afiliacyjnych. Z badań dorosłego społeczeństwa wynika również, że zaprzątnięcie "sobą" i walka o przetrwanie lub sukces, rozluźnienie więzi wspólnotowych odczuwa się jednak jako dolegliwy brak obecnego modelu życia. Stąd być może wynika rosnąca popularność tak wspomnianych organizacji i akcji pozarządowych, jak różnych podkultur (także destrukcyjnych), wreszcie sekt czy wspólnot religijnych. Rozdarcie między indywiduacją a potrzebą więzi wydaje się charakterystycznym zjawiskiem naszego (a pewnie nie tylko naszego) kraju.
HANNA ŚWIDA-ZIEMBA, socjolog, prof. dr hab., wykładowca Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wydała m.in.: Mechanizmy zniewolenia człowieka. Refleksje u schyłku formacji (1990), Człowiek wewnętrznie zniewolony. Mechanizmy i konsekwencje minionej formacji - analiza psychologiczna (1997).